- W empik go
Osadnicy - ebook
Osadnicy - ebook
Treścią książki jest historia grupy osadników, którzy tuż po wojnie wyjechali ze wschodnich terenów Polski, z rejonu Kolbuszowej, i postanowili osiedlić się na tzw. Ziemiach Odzyskanych w Górach Kaczawskich, w rejonie Jeleniej Góry. Wielu z nich jednak wróciło z powrotem do swych domostw, wielu tu zostało. O ich problemach opowiada ta książka. Ta książka jest ciągiem dalszym opowieści zawartej w „Pożegnaniu z Galicją”. Obie książki to opowieść dotycząca tego samego rodu, ze strony ojca i matki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-294-3 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W historii Prus czytamy, że miał miejsce fakt, iż przyjęli oni pod swój dach dwadzieścia tysięcy francuskich protestantów, którzy we Francji byli prześladowani z uwagi na wyznanie. Król Prus przyjął ich w ramach solidarności wyznaniowej. Różne były powody migracji, nie tylko religijne, ale również czysto gospodarcze.
Takim przypadkiem, ale na zupełnie innym podłożu, była akcja przesiedleńcza, która zapisała się w historii pod nazwą Kolonizacji Józefińskiej. Cesarz Józef II Habsburg doskonale znał dolę swoich poddanych na terenie Galicji, jako że miał zwyczaj podróżować po swoim państwie. Tamtejsi jego poddani byli to ludzie bardzo ubodzy i niejednokrotnie przymierali głodem. Ziemię uprawiali bardzo prymitywnymi metodami. Tenże cesarz Austro-Węgier, jako inicjator całej akcji, w porozumieniu z królem Prus zapoczątkował sprowadzanie rzemieślników do miast i rolników na tereny rolnicze Galicji a w naszym przypadku rozpatrujemy dokładnie teren Mielca, Baranowa i Kolbuszowej. Przybywali oni z własnej woli na bardzo korzystnych dla siebie warunkach. Mieli za zadanie podnieść poziom kultury rolnej oraz poziom rzemiosła w miastach. Galicja, bowiem była terenem bardzo zacofanym pod każdym względem, a przy tym bardzo ubogim, gdzie głód na tak zwanym przednówku następował, co roku był czymś normalnym. Najprawdopodobniej ci osadnicy przybywali z dwóch kierunków, czyli z północy, zatem z terenów Prus Wschodnich, oraz z kierunku zachodniego, czyli z terenów Śląska. Mieli prawo nawet zakładać swoje wsie i to robili, ale z czasem na tyle zasymilowali się rdzennymi mieszkańcami tych rejonów na tyle, że zaczęli się zaliczać do tutejszych i wchodzić z nimi w trwałe związki, wszelkie granice kulturowe oraz językowe zaczęły stopniowo zanikać.
Tak też, o tych, którzy przybyli z Prus, mówiono tutejszym językiem, że przybyli z Prusiech i tym sposobem nazywano ich Prusiami. Ci zaś, którzy przybyli z Austrii, a dokładnie ze Śląska, nazywano po prostu Szlązakami, potem Szlęzakami, Ślęzakami a dzisiaj przyjmują oni nawet nazwisko Slezak, jako że język angielski czy niemiecki nie ma znaków literowych ś lub ę. W różnych źródłach można jeszcze znaleźć takie nazwy, jak Szląsko, Szlesko, Шлеска, to nazwy słowiańskie. Ponadto nazwa górnołużycka Šleska oraz germańsko-niemiecka: Schlesien i niemiecko-śląska: Schläsing.
Na tutejszych terenach występowało wielu Szlęzaków jak i Prusiów, przy czym wielu z nich nie miało żadnych powiązań rodzinnych, jedynie nazwiska posiadali te same. Jest jeszcze jeden fakt, który potwierdza to rozumowanie. Już po drugiej wojnie światowej, kiedy wspomniane tereny Prus i Śląska znalazły się w granicach Polski, a władza PRL namawiała do zasiedlania nowych terenów, miało miejsce zjawisko, które potwierdziło, że wiedza o faktycznym pochodzeniu zarówno Prusiów jak i Szlęzaków była przekazywana między pokoleniami tych rodów, ale zapewne tylko ustnie, jako że na żadne ślady pisane nie udało się trafić…
To przypuszczenie potwierdza fakt, że zarówno jedni jak i drudzy postanowili wyruszyć do miejsc, o których wiedzieli od swoich przodków, że z tych ziem się wywodzą. No i Franciszek Pruś ruszył w stronę Prus, chociaż dokładnego miejsca nie znał i mapy nie posiadał. Ówczesny rząd informował go, że tam gotowe gospodarstwa czekają na niego i w pełni wyposażone. Nie powiedzieli mu tylko, że tamtędy przeszła Armia Czerwona i pozostawiła po sobie niejednokrotnie zgliszcza. Wrócił, zatem do domu przywożąc ze sobą jakieś drobne meble i zegar, który dzwonił, co pół godziny. Jego żona, czyli babcia zgłosiła veto i powiedziała, że nigdzie nie pojedzie, bo tutejszej rodziny nie zostawi, czemu dziadek się poddał i zupełnie zrezygnował z wyjazdu na tak zwane ziemie odzyskane, jedynie ten zegar przypominał o tym zamiarze. Ten zegar istnieje do dnia dzisiejszego, wisi w domu wnuczki Franciszka i działa nadal doskonale.
Podobną akcją propagandową i różnymi zachętami o podobnym charakterze spowity był kierunek zachodni, czyli nasz Śląsk i jego okolice. Najstarszy z rodu Szlęzaków, czyli drugi dziadek autora niniejszej książki, czyli Józef Szlęzak zaakceptował ten wyjazd. Skąd posiadał wiedzę o tamtych korzeniach nie sposób dzisiaj dojść. Zapewne była ona również przekazywana z ojca na syna, czyli dziadek Józef mógł ją otrzymać od swojego ojca pradziadka autora, czyli Kazimierza Szlęzaka i tak dalej idąc wgłąb historii…
Kiedy jeden dorosły człowiek, w pewnym momencie życia postanawia wrócić do miejsca, z którego wyrosły jego korzenie rodowe, możemy nazwać fanaberią. Kiedy jednak takich przypadków jest więcej i to w różnych miejscach świata, siłą rzeczy musimy nazwać zjawiskiem na podłożu socjologicznym a może genealogicznym. Zresztą jest to problem, który dotyczy nie tylko człowieka, bo na przykład łososie mają podobnie. Te ryby normalnie żyjące w morzach, kiedy dorosną, płyną z powrotem do miejsca gdzie się narodziły. Te ryby płyną tam, aby złożyć ikrę, czyli dać początek następnemu pokoleniu i tam same giną. Aby to rozwikłać trzeba by było przenieść się na pole naukowe, ale nie będzie to tematem naszych rozważań. Jedyna pewność, to fakty powyżej opisane i na tym pozostaniemy.
Jeszcze jedna okoliczność, to koniec wojny a w zasadzie wojen, bo zarówno pierwsza jak i druga wojna nastąpiły w niezbyt odległym czasie. To dopiero po tych wojnach a już ostatecznie po tej drugiej wojnie, nowe granice pozwoliły na ewentualne migracje do dawnych miejsc i migracje te nastąpiły w pierwszej chwili niemal lawinowo. Te miejsca okazały się znajdować w nowych granicach Polski, ponadto nowe władze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej wręcz namawiały do zasiedlania terenów zarówno Śląska jak i Prus Wschodnich. Ówczesna propaganda rządowa była bardzo silna, namawiano na zasiedlanie nowych ziem w sposób bardzo sugestywny oferując niemal wszystko darmo, bo na zasadzie dzierżawy. To określenie „darmo” usypiało dalsze pytania. Nad kosztami, czyli dzierżawą, podatkami nikt się zbytnio nie zastanawiał, bo niezbyt jasno o tym mówiono a ponadto chłop w rachunkach nigdy nie był mocarzem.
Kiedy dziadek Franek Pruś wrócił, wtedy postanowił wyjechać drugi dziadek Józef Szlęzak. On jednak wiedziony swoim węchem, skierował się w kierunku Śląska, lub jak wtedy mówiono, w kierunku Szląska. Również i w tym wypadku wybrało się razem kilka rodzin o tym samym nazwisku Szlęzak, chociaż wcale nie byli ze sobą spokrewnieni. Ci jechali już z mocnym postanowieniem pozostania, ponieważ wrócił stamtąd ten i ów i potwierdzał, że po wypędzonych Niemcach zostały gospodarstwa i domy gotowe do zasiedlenia, pełne mebli, różnego sprzętu a nawet ubrania i to modne.
Był jeszcze ostatni argument, ale bardzo ważny argument dotyczący korzeni rodów tych, którzy nosili nazwisko Szlęzak, było bowiem wiele rodzin o tym nazwisku, chociaż niektórzy nie mieli powiązań rodzinnych, niekiedy nawet się nie znali. Wszyscy oni mieli jakieś strzępy wiadomości o swoim pochodzeniu z tych stron, ale żadnych dowodów nie posiadali. Ksiąg parafialnych z tamtych czasów również nie było, zresztą po drugiej wojnie światowej trudno było cokolwiek znaleźć, bo podobno w parafii Szlęzaki/Ślęzaki w plebanię uderzyła bomba i księgi w przeważającej większości spłonęły.
Dopiero po ponad 160 latach, czyli po ponad pięciu pokoleniach sprawy te odżyły, kiedy okazało się, że Śląsk znowu znalazł się w granicach Polski i można tam jechać, władza jeszcze do tego zachęca i całe gospodarstwa rozdaje. Zatem coś drgnęło, coś jakby ożyło w grupie potomków dawnych osadników cesarza austriackiego. Mimo że wszyscy oni byli już tutejszymi, bo tu się urodzili, to jednak jakieś wieści przekazywane przez te pięć pokoleń, teraz ujrzały światło i powolutku zaczęły owocować. Zatem wielu wyruszyło.1. Powrót do korzeni?
Wielu młodych we wsi już dawno wiedziało, że na zachodzie są puste mieszkania, bo Niemcy uciekli. Mało tego, że nie są puste, one są nawet umeblowane a w kuchni pozostały wszystkie garnki i łyżki. Wielu z nich jeździło, bo to była jazda na zachód, ale tylko na szaber, jak to popularnie we wsi się nazywało. Jednak, od kiedy władza na tych ziemiach okrzepła to i szaber został ukrócony, chociaż jeszcze przez wiele lat miał miejsce, tyle, że w bardziej przemyślanych formach. Pismo napisane na maszynie i koniecznie z pieczątką otwierało drogę do każdej kradzieży. Przy braku łączności i niedziałającej jeszcze na odpowiednim poziomie poczcie, sprawdzenie wiarygodności tego pisma było wręcz niemożliwe.
Mimo licznych niebezpieczeństw, jakie pozostawiła po sobie wojna, gromada ludzi czujących swój związek ze Śląskiem postanowiła zaryzykować i skorzystać z obietnic władzy. Jak to jeden z nich powiedział, że większej biedy, jaką tu mamy, tam chyba nie zastaniemy. Najpierw skrzyknęli się Szlęzaki, trzy rodziny. Były to jednak trzy rodziny, które nie miały ze sobą wspólnych przodków, byli sobie zupełnie obcy. Łączyło ich jednak chyba jedynie to, że ich przodkowie, 160 lat temu przybyli na te ziemie z austriackiego Śląska, za czasów cesarza CK Austrii Józefa II. Dla tutejszych każda rodzina była ze Szląska a więc i takie miała nazwisko. Aby jednak jakoś ich rozróżniać między sobą nadano im pewne przezwiska. Przezwiska te albo wiązały się z jakimiś cechami charakteru, miejscem zamieszkania i temu podobnie. Zatem skoro w rejonie zabudowy Szlęzaka rosły pewne iglaste krzewy chojaki i drzewka te nigdzie indziej nie rosły, to cała ta rodzina zyskiwała przydomek Chojaki i cała wieś tylko tak o nich mówiła, a prawdziwe nazwisko występowało tylko w urzędzie w gminie albo w parafii. Gdzie indziej gospodyni, kiedy się mocno zdenerwowała, to jej krzyk przypominał pianie koguta i tym sposobem cała rodzina otrzymała przydomek Koguty. Ktoś zobaczył przy stajni Szlęzaków kunę i tak został nadany im przydomek Kuny, mimo, że oni nawet o tym nie wiedzieli, zresztą po pewnym czasie, kiedy Koguty wyjechali, te przydomki przestały być używane przez pozostałych, a jeżeli były używane to nigdy w obecności tych posiadających te przydomki. Co ciekawe, ani Chojaki, ani Koguty, ani Kuny, nie obrażali się o to i tak już zostało. Można również przypuszczać, że wiele innych nazwisk we wsi miało swoje początki w epoce cesarza, bo jeżeli dało się łatwo przetłumaczyć z niemieckiego Birke na Brzózkę lub z Wolf na Wilka, to również tak już zostawało na zawsze.
To właśnie te trzy rodziny Szlęzaków, czyli Chojaki lub Chojoki, Koguty i Kuny, dogadali się ze sobą, że jadą na zachód. Do nich dołączyły jeszcze trzy inne rodziny. W większości były to bardzo młode małżeństwa, wielokrotnie jeszcze bezdzietne, jedynie na czele rodu Chojaków stał senior rodu, liczący sobie już 67 lat. Pozostałe trzy rodziny to Paduchy, Ślusarze i Szwaje. Była to, zatem gromada dość liczna, która postanowiła zamieszkać obok siebie, o ile to będzie możliwe. Wszyscy oni wywodzili się z jednej wsi, więc pragnęli, aby tak nadal pozostało.
Spotkanie wszystkich odbyło się w jedno niedzielne popołudnie, na podwórzu u Chojaków. Doskonale wiedzieli już, co tam otrzymają przy zasiedleniu, więc nie było zbytnio, co ze sobą zabierać, chyba jedynie podręczne sprzęty domowe i jak zwykle pierzyny i poduszki, bo to się zawsze zabierało ze sobą. Wszystko zostanie załadowane na wspólny wagon towarowy a oni pojadą pociągiem osobowym, bo już dwa lata po wojnie kolej osobowa funkcjonowała, a kolej w kierunku Krakowa i dalej, to nawet już za cesarza Franciszka była. Wszystkie te wiadomości zebrali synowie Józefa Chojaka, bo byli w tym całym towarzystwie najstarsi i znali te ziemie, jako że podczas wojny byli wywiezieni przez Niemców na te ziemie na roboty przymusowe. Tym sposobem byli nieco zaznajomieni z drygiem wojskowym, a w takiej grupie dyscyplina musi być, aby nie doszło, do jakiego nieszczęścia. Zresztą wszyscy się solennie zobowiązali, że Józefa będą słuchać w każdej sprawie i przez całą drogę.
— Ale jak już tam dojedziemy i osiądziemy, to wasza władza Józefie się skończy, tak?
— Antek, ani chwili dłużej nie chcę tej władzy nad wami mieć, już ja was dobrze znam — odpowiedział Józef Chojok śmiejąc się serdecznie.
Antek przyjął to, jako żart, ale wiedział, że Józef nie ma ochoty nikim rządzić i jak już tam będą na miejscu, usunie się w cień, bo stary już jest, to bardziej on jedzie z synami aniżeli synowie z nim.
Na tym spotkaniu rozstrzygnięto jeszcze jedną sprawę, a była to sprawa, która nie wymagała żadnych dyskusji, bo wszyscy byli bardzo zgodni. Zdecydowali, że dotychczasowe zagrody nikomu nie sprzedają, ale oddają jedynie pod opiekę bądź to rodzinie, bądź sąsiadom. Dwa czynniki spowodowały tę decyzję i nikt nawet przez chwilę nie myślał, że może być inaczej. Pierwszy powód, to fakt, że tak naprawdę, to oni nie za bardzo wierzyli tej nowej władzy a z drugiej strony, wszędzie się dało słyszeć, że Niemcy tam mogą wrócić, bo przecież wszystko po sobie zostawili. Jak powiadali ci, co tam już byli, to nawet obrusy na stołach leżały i garnki na kuchniach stały, tylko wchodzić i się rozgościć. Do każdego domu prąd elektryczny jest podłączony, woda rurami płynie do samej kuchni a w mieście to nawet na kuchni nie pali się drewnem tylko gazem. No a kosy przy żniwach już mało, kto używa, bo są takie maszyny, co to same koszą, same snopka wiążą i tylko trzeba dziesiątki postawić i to cała robota przy żniwach. Krótko mówiąc jest to robota głównie dla mężczyzn. Takie perspektywy roztaczali przed nimi urzędnicy z Ministerstwa Ziem Odzyskanych. To ci urzędnicy wyznaczyli im miejsce do osiedlenia. Była to miejscowość, która gwarantowała, że wszyscy będą mieszkać obok siebie. Była to Gmina Schonau, około 100 km za Breslau. Później dopiero miejscowości na tych terenach zyskiwały polskie nazwy i Breslau stał się Wrocławiem, natomiast Schonau, to Świerzawa, do tej samej gminy należała również Sędziszowa, jakiś czas nazywana Rowerówką, zapewne od niemieckiej nazwy Röversdorf. Rzeka płynąca przez tę gminę, to Katzbach, która potem zyskała polską nazwę Kaczawa. Wiele innych nazw geograficznych stopniowo wchodziły do obiegu i były stosowane.
Wszystkie te opowieści o tych cudownościach brzmiały niczym bajki i niejeden śmiał się z tego, bo nie wierzył w to traktując, jako zmyślenia. Słuchali tych opowieści, głowami kręcili, ale starsi swoje myśleli, swoje wątpliwości mieli. To tylko młodzi parli na ten wyjazd oczekując skarbów i wspaniałości. Jedynie stary Józef Szlęzak — Chojak ostrzegał:
— Zachowujcie się spokojnie i rozważnie, bo jedziemy w tereny zupełnie nieznane, gdzie jeszcze niedawno Niemiec siedział i to od kilkuset lat. Niemcy zostali wypędzeni albo sami uciekli i nie wierzę, aby pożegnali się z tymi terenami na zawsze i przestali myśleć o powrocie. Znacie Niemców, wiecie, co potrafią, bo każdy z was pamięta, co robili podczas niedawnej wojny. Zatem musimy się trzymać razem i wspierać się, dopóki tam pewnie nie osiądziemy. Czy zrozumieliście, co do was mówię?
— Pewnie, pewnie, zrozumieliśmy — odpowiadali kiwając głowami.
Józef jednak doskonale wiedział, że dla jednych wystarczyło słowo i będą słuchać, natomiast do innych można wygłaszać przemówienia, przestrzegać a nawet straszyć a oni i tak swoje zrobią. Jednak, skoro go obwołali starszym tej grupy, uznał za celowe, aby ostrzec przed przeciwnościami, na które mogą być narażeni. Podobno zdarzało się tak, że niektórzy osiedlający się trafiali na pojedyncze osoby, które pozostały w swoich domostwach, mimo, że front przeszedł i większość jego rodziny uciekła razem z niemieckim wojskiem. O tym Józef wiedział i tego obawiał się najbardziej — oby nie trafili na taki przypadek. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy miał się rozpocząć wyjazd. Na najbliższej stacji podstawiony został wagon towarowy, do którego wszyscy mieli załadować swoje bagaże. Najczęściej była to odzież, pierzyny i sprzęty najbardziej potrzebne. Reszta dobytku zostawała pod opieką rodziny, która pozostawała lub pod opieką sąsiadów. Niby to wyjeżdżali na zawsze, ale każdy zostawiał sobie możliwość powrotu, nieufność polskiego chłopa brała górę. Tyle razy w historii chłopi byli oszukiwani przez władzę, że i tym razem postępowali z nieufnością, chociaż ten obecny rząd polski powiadał, że jest rządem robotniczo-chłopskim.
Wagon towarowy został zamknięty i zaplombowany. Kolejarze solennie zapewniali, że jest to zamknięcie skuteczne, chroniące przed włamaniem, ponadto na kolei istnieje specjalna służba, której zadaniem jest ochrona zarówno pasażerów jak i przewożonego mienia. Nasi osiedleńcy przyjęli to do wiadomości, chociaż znowu z pewną dozą nieufności. Ich wagon wyjechał tydzień przed nimi samymi i będzie czekał na ich przyjazd w Schonau.
Oni sami mieli pojechać pociągami osobowymi z licznymi przesiadkami po drodze. Te przesiadki miały być w Dębicy, w Krakowie a potem już na tych terenach, które władza nazywała odzyskanymi, czyli w Breslau i Liegnitz. Te dwa ostatnie miasta za niedługo miały otrzymać polskie nazwy: Wrocław i Legnica.
Zatem przyszedł ten dzień wyjazdu. Bagaże już tydzień wcześniej pojechały i miejmy nadzieję, że będą czekać na nich u celu a nie odwrotnie. Wszyscy, zgodnie z zaleceniem Józefa mieli się trzymać w grupie i nie oddalać się zbytnio. Szczególnie dotyczyło to tych, co mieli bilety grupowe, czyli jeden bilet na kilka osób, na przykład rodzice i dzieci. Okazało się, że byli wśród nich tacy, co pierwszy raz w życiu pociągiem jechali, bo dotąd z domu to, co najwyżej do drugiej wsi, do Żyda przed wojną jeździli albo do kościoła — przeważnie na nogach, bo to tylko pięć kilometrów było. Wiedzieli, że były takie miasta jak Tarnobrzeg, Mielec czy Kolbuszowa, ale nigdy tam nie byli, bo, po co. Teraz dopiero mieli być w Dębicy, o której niektórzy nawet nie słyszeli. Tam miała być przesiadka na pociąg do Krakowa. Tylko niektórzy ze starszych wiedzieli, że odtąd jechać będą linią, którą kiedyś, za czasów Galicji, sam cesarz Franciszek jeździł do samego Wiednia. Ponieważ czas oczekiwania na pociąg do Krakowa był krótki, więc wszyscy mieli się nie rozchodzić, bo pociąg na nikogo nie będzie czekał, jak to zapowiedział Józef. Zatem wszyscy usadowili się w jednym miejscu, na terenie poczekalni i nikt nawet nie myślał o oddalaniu się. Jeżeli musiał za potrzebą, to jego najbliżsi musieli o tym wiedzieć.
Józef niby to nie był natrętny w napomnieniach, ale miał oko na wszystko, ponadto znał charaktery niektórych, dlatego już teraz zapowiedział:
— Następna przesiadka będzie w Krakowie i tam będziemy czekać około pięć godzin. Wtedy będzie można wyjść do miasta, bo tamtejszy dworzec jest prawie w mieście. Kto był kiedyś w Krakowie niech zaopiekuje się tymi, którzy zechcą pospacerować po rynku, ale niech wie, że odpowiada za tych, którzy z nim pójdą. Cały czas niech ma kontrolę nad wszystkimi i ma mieć wszystkich pod swoją opieką.
Wśród młodych już pojawił się zapał, bo objawił się zaraz również ten, co to był już w Krakowie i zadeklarował się, że poprowadzi chętnych do zobaczenia miasta. Teraz jechali trasą kolejową, która została zbudowana jeszcze za czasów Galicji, jak to się powiadało, budowaną przez cesarza austriackiego. Ponieważ podróż trwała w ciągu dnia, cały czas okna były zajęte przez obserwujących i co jakiś czas zmieniali się przy tych oknach.
Kiedy już w bardzo wolnym tempie pociąg wtaczał się na dworzec w Krakowie, na bocznym torze wszyscy zauważyli coś bardzo dziwnego, bardzo dziwny pojazd. Nie był to wagon, bo był dużo dłuższy od wagonu, nie była to lokomotywa, bo nigdzie nie było komina ani węglarki z tyłu. Jedynie koła ten pojazd miał takie same jak wagony i na torach stał, czyli można było się domyślać, że po torach jeździł. Jako że niewiele czasu minęło od zakończenia wojny, to pojazdu tego jeszcze nie usunięto, bo był mocno uszkodzony, miał dużą wyrwę, zapewne od bomby. Wielu patrzyło ze zdziwieniem snując przeróżne domysły. Ktoś stwierdził, że pewnie był to jakiś poniemiecki pojazd z czasów wojny. Dopiero jeden ze starszych z grupy osadników powiedział:
— Ja wiem, co to jest. To stało tu już wtedy, kiedy wracałem z Niemiec do domu, z robót przymusowych. Ja to widziałem już przed wojną na zdjęciu, w gazecie i to nie jest żadna maszyna poniemiecka. To jest polski pojazd szynowy, który zwał się lukstorpedą i został wybudowany w Fabryce Lokomotyw w Chrzanowie, to niedaleko od Krakowa. A tą lukstorpedą jeździli przedwojenni bogacze z Krakowa do Zakopanego. Ta lukstorpeda ma silnik spalinowy i potrafiła pędzić po szynach z prędkością ponad sto kilometrów na godzinę. Parowóz, który ciągnie nasz pociąg nigdy takiej prędkości nie osiągnie. Ciekawe czy ta nowa władza zechce nadal budować takie maszyny, wtedy w kilka godzin by się przejechało trasę, którą my pokonujemy chyba cały dzień, bo tak naprawdę to nie wiemy, kiedy dojedziemy na miejsce.
Wielu wysłuchało tej fascynującej opowieści, ale chyba opowiadanie to nie wywarło na nich większego wrażenia, bo przecież takie niby to sensacje można było spotkać niemal na każdym kroku, bowiem to skutki przebytej niedawno wojny, je przynosiły. Większość, a niemal wszyscy, którzy uczyli się o Krakowie w przedwojennej szkole, oczekiwało obrazów Rynku w Krakowie, wiedzieli, bowiem, że ostatnia wojna nie spowodowała tam niemal żadnych zniszczeń.
Tak właśnie było, nawet nazwy ulic z czasów okupacji nadal w wielu miejscach istniały, a Rynek nosił nazwę placu Adolfa Hitlera. Jednak Sukiennice, pomnik Mickiewicza czy stojąca samotnie wieża ratuszowa na Rynku bardziej przyciągały wzrok aniżeli atrybuty wojenne. Ludzie tak nawykli do zniszczeń oraz napisów niemieckich, że te stawały się dla nich zupełnie obojętne, bardziej wzrok przyciągały oznaki powrotu życia po zakończeniu wojny i wypędzeniu żołnierzy niemieckich. Tak miało być jeszcze przez długie lata, tak miało być nawet z miejscami na tynkach ścian budynków, gdzie widać było ślady po serii z karabinu maszynowego. Z czasem zupełnie przestało to kogokolwiek razić a nawet przyciągać czyjąkolwiek uwagę, dlatego ci, co pobiegli oglądać Rynek, przede wszystkim oglądali to, o czym słyszeli, czyli Kościół Mariacki i Sukiennice. Tylko po drodze rzucili okiem na Mickiewicza i na wieżę, do której wnętrza przecież wejść się w ogóle nie dało. Największe wrażenie wywarło na tych, co to pierwszy raz w życiu widzieli takie miasto, a byli to ci, którym wojna wstrzymała jakąkolwiek edukację i tym sposobem, ta mała wycieczka na krakowski rynek był pierwszą naturalną lekcją. Mówiąc szczerze Kraków na wszystkich wywarł niesamowite wrażenie.
Wielu z nich, którzy wrócili po wycieczce na dworzec miało rozpalone twarze, bo właśnie zobaczyli zupełnie inną Polskę aniżeli ta, którą dotąd znali, czyli swoją wieś Zawody i kilka okolicznych wsi, jak Huciany i Kaczaki. Z ważnych obiektów był kościół, sklep i karczma — prowadzone przez Żydów, którzy gdzieś nagle znikli. Oni teraz jadą zobaczyć jeszcze inną Polskę, o której starsi opowiadali im przedziwne rzeczy. Mieli, zatem wspaniałą lekcję historii jak również geografii, bo poza bezbarwnym i płaskim krajobrazem dawnej Galicji, mieli poznać tereny górskie Śląska. Już wszyscy wiedzieli, że ten Śląsk niegdyś już był Polską i teraz w wyniku ostatniej wojny powracał.
— Jak to był? A kiedy i czemu przestał być? — Zapytał jeden z najmłodszych osadników.
Józef Chojak miał zięcia Stacha, który znał dobrze historię i był bardzo oczytany, o czym wszyscy wiedzieli, ale nikt nie wiedział skąd on to wszystko wiedział. Teraz niemal odruchowo wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku, co on doskonale wyczuł, więc postanowił coś tam opowiedzieć.
— Tak, cały Śląsk, czyli ten Górny i ten Dolny, gdzie my jedziemy, należał do Polski, ale było to bardzo dawno temu, bo ponad sześćset lat temu. To nasz król Kazimierz Wielki oddał ten Śląsk Czechom za cenę rezygnacji z pretensji do ziem piastowskich oraz odciągnięcia ich od przystąpienia do spółki z Krzyżakami i księciem moskiewskim przeciwko Polsce. Był to zatem okup. Dzisiaj Polska dostała ten Śląsk, ale za sprawą Stalina straciła całe Kresy ze Lwowem na czele, o czym starsi już doskonale wiedzą.
— Czyli znowu handel! — Trudno zgadnąć, kto to krzyknął.
— Ja bym tego handlem nie nazwał … Dopowiedział drugi.
— Dość tych dyskusji, bo jeszcze ktoś usłyszy i doniesie tam gdzie trzeba i będzie kłopot, a po drugie podstawiają nasz pociąg, to się wszyscy zbierajcie, bo zaraz wsiadamy na dalszą drogę. Ponadto proszę wszystkich, aby w miejscach gdzie są inni ludzie, takich dyskusji nie zaczynać i już. Tak ma być dla naszego wspólnego bezpieczeństwa, kiedyś to zrozumiecie i pewnie za niezbyt długo. Był to głos najstarszego, czyli Józefa, którego wszyscy przyrzekli słuchać.
Faktycznie, uwaga Józefa została przyjęta w pokorze i nawet ci najbardziej rozochoceni dyskutanci umilkli. Wiedzieli, bowiem, że Józef i jego zięć Stach czytali gazety i książki przed wojną, jak i teraz po wojnie czytywali gazety, które wydawała już nowa władza ludowa. Zatem każdy zaczął zbierać swoje tobołki a potem wszyscy przeszli na peron drugi, bo to na ten peron podstawiono pociąg do Wrocławia.
Do Wrocławia przyjechali, kiedy było już ciemno i mieli tylko godzinę czasu na przesiadkę na miejscowy pociąg, którym mieli dojechać na ostatnią przesiadkę do Legnicy. Józef uprzedził wszystkich, że tym razem nie ma czasu na wyjście do miasta, zresztą jest ciemno a ulice nie były jeszcze oświetlone, bo to miasto było bardzo zbombardowane w czasie wojny. Tu wtrącił się Heniek Tomczyk, który był wywieziony na roboty przymusowe i wracał tędy po wojnie.
— Rok temu przejeżdżałem tędy z robót w Niemczech i nie tyle nie było, po co wychodzić, ale nie było gdzie wyjść, bo wszędzie gruzy leżały. Wrocław, a wtedy jeszcze Breslau był okropnie zniszczony, bo tu Niemcy chcieli zatrzymać front, ale nie udało im się to. Jeżeli ktoś będzie się chciał napić wody z sokiem, to na pewno na peronie będzie taka możliwość, myślę, że dzisiaj to będą tam już jakieś budki z piciem i kanapkami. Jest noc, więc musimy się szczególnie trzymać w kupie, bo kto wie, kto tam się będzie kręcił, chociaż jakaś milicja na pewno tam będzie pilnować porządku, to żadni szubrawcy nas nie odważą się zaczepić.
— Dobrze Heniek mówi i również go słuchajcie, bowiem on już tu był i wie, co mówi — dorzucił Józef.
Bardzo wcześnie rano wsiedli do pociągu, który miał ich zawieść do Legnicy. Na tym odcinku nie było już tłoku, bo w tym kierunku praktycznie jechali jedynie osadnicy, tacy jak oni. Zatem wszyscy mało wiedzieli a jedyne ich informacje odczytywali z kartek, na których spisane mieli nazwy miejscowości zarówno po polsku jak i po niemiecku, bo nie wiadomo było czy wszędzie już wprowadzono nazewnictwo polskie. W Legnicy już zmieniono napisy na polskie i nigdzie nie dało się zauważyć nazwy Liegnitz. W Legnicy miała miejsce szybka przesiadka z peronu trzeciego na peron pierwszy, na pociąg do Marciszowa a po drodze miała być Złotoryja, czyli po niemiecku Goldberg i po kilkunastu kilometrach mieli wysiąść w Szunowie, czyli po niemiecku Schönau. Od Złotoryi wszyscy stali przy oknach, bo nie mogli się nadziwić temu, co tu zobaczyli. Najpierw pagórki i lasy, za chwilę większe góry, w pewnym momencie skała pionowa jak ściana domu, lub obrywające się skały niczym piszczałki organów kościelnych. Nawet ci, którym chciało się spać, teraz stali z szeroko otwartymi oczami i chłonęli to, co widzieli. Ktoś zapytał:
— Przecież tu same góry i lasy, a gdzie tu się będzie orało, siało, sadziło ziemniaki a potem zbierało!
Tak niektórzy dopytywali, a były to niekiedy głosy trwogi lub co najmniej obaw o dalsze losy. Trzeba, bowiem pamiętać, że ci ludzie dotąd, w większości, nie widzieli na oczy takich górzystych terenów. Urodzili się, co prawda wśród lasów, ale na terenach równinnych, płaskich i piaszczystych, gdzie domy murowane były rzadkością. Teraz wjeżdżali niemal do nowego świata, dla nich zupełnie nieznanego, kryjącego same tajemnice. Na szczęście dla nich, byli wśród nich ludzie, którzy już wcześniej poznali te ziemie, a byli to ci, co podczas wojny pracowali w tych stronach przymusowo dla Niemców, dotychczasowych panów na tych ziemiach.
— Spokojnie, są i pola i to ogromne, no i ziemia tu bardzo dobra, już na pewno lepsza niż nasze dawne piaski w Zawadach. Ponadto wody tutaj dużo i susza w żaden sposób tym polom i za chwilę naszym polom nie zagrozi. Przyjdzie czas, że się nie będziecie mogli nachwalić tych stron i ziemi — to Heniek Tomczyk uspakajał mocno podnieconych przybyszów rozwiewając ich wątpliwości, bowiem niektórzy naprawdę patrzyli na to wszystko, z niemałą trwogą.
Słuchali Henryka z ogromnym niedowierzaniem, bo co on mógł wiedzieć i widzieć skoro był tu, jako niewolnik. Chłop był zawsze w pierwszej chwili nieufny, każda nowość wywoływała u niego strach, że chcą go znowu oszukać, bo tyle razy był oszukiwany. Tę nieufność miał, więc zakodowaną w swojej głowie. Im bardziej smaczny kęsek mu podawano, on kilka razy podchodził i się cofał, podchodził i się cofał, aby w końcu chwycić mocno i nikomu już nie oddać, krzycząc: — To moje!
Zatem będzie musiało dużo wody upłynąć w okolicznych rzekach zanim każdy z nich nabierze ufności do tego, co mu ta nowa władza, nazywająca się ludową, obiecała i dała. Obejrzą, dotkną i jeden na drugiego spojrzy z niedowierzaniem. Potem po cichu będą się naradzać, pytać jeden drugiego o zdanie czy brać, a może nie brać. Zawsze w swojej grupie mają tego najmądrzejszego i jego zapytają, co on zrobi. W końcu decyzja zapadnie i pójdą wszyscy, jeden za drugim godząc się z ofertą władzy.