- W empik go
Osądzona. Dwie opowieści - ebook
Osądzona. Dwie opowieści - ebook
"Osądzona" to dwa utwory autorstwa Władysława Reymonta, laureata Nagrody Nobla, który zabiera nas w podróż do mrocznego świata nizin społecznych. Z naturalistyczną precyzją autor ukazuje ponurą rzeczywistość naznaczoną nędzą, wyzyskiem i izolacją. Na tle kontrastującej z nią obojętności bogaczy, Reymont maluje wstrząsające obrazy straszliwej biedy trapiącej chłopów. Ukazuje "wilcze" stosunki panujące na wsi, gdzie głód ziemi staje się motorem ludzkich działań. Nawet akcja rozgrywająca się w miejskim otoczeniu nie ucieka od wiejskich realiów, a bohaterowie niosą w sobie ślady pochodzenia ze wsi. Reymont z dogłębną analizą przedstawia "sprawę chłopską", tropiąc jej złożoność i wyzwania. "Osądzona" to nie tylko lektura obowiązkowa dla miłośników literatury, ale i wstrząsająca opowieść o ludzkiej kondycji w obliczu przeciwności losu oraz bezcenne źródło wiedzy o realiach życia na przełomie XIX i XX wieku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-640-8 |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapadła złowroga, przytłaczająca cisza; skrzypiały jeno pióra, czasem zabrzękła ostroga lub trwożne westchnienie. Deszcz zacinał w okna, spływając po szybach strugami jakby łez, nigdy nie wygasających. Nad stołem sędziów, stojącym pod ścianą, wynosił się ogromny portret cara w stroju koronacyjnym – spoglądał majestatycznie i władczo, a pod nim nad czerwonem polem stołu, majaczyło parę głów sędziowskich, niby stado kruków, zbierających się na żer i złowieszczo pokrakujących.
Sala była wielka, przygniatająca niskiemi łukami sklepień i ciemna; kilka wąskich okien przesączało posępne światło zimowego, chmurnego dnia. Mroki przytajały się po kątach i zatęchłe, przegniłe powietrze tchnęło pleśnią grobów.
– Anna Wasiliewna Jaszczuk – rozległ się jakiś głos.
Zerwała się gwałtownie, jakby na huk wystrzału i stanęła bezradnie.
– Wołają do przysięgi, idźcież! – szepnął wójt, popychając ją na środek.
Ruszyła ku stolikowi, na którym widniał złoty krzyż i gruba księga. Pop podniósł się do niej.
– Ja katoliczka – zaprotestowała bez namysłu, zwracając się do sędziów.
– Zapisana w aktach jako prawosławna – zaszemrał głos podobny do szelestu przewracanych kart.
Spadły na nią zniecierpliwione spojrzenia sędziów, ale po paru minutach wypełznął z mroków jakiś szary, malutki, chuderlawy księżyna i odebrał od niej przysięgę.
Wywoływali dalszych świadków, wstających po kolei do przysięgania.
Jaszczukowa usiadła z powrotem pomiędzy swoimi, na ławie wprost sędziów, i opanowawszy drżenie trwogi, coraz przytomniej przyglądała się wszystkiemu.
Sąd był wojenny i sprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych.
Zgrzytnęły gdzieś zawiasy, rozległy się twarde stąpania żołnierzy i brzęk kajdan.
Wszedł oskarżony w otoczeniu zbrojnej eskorty. Wszystkie oczy podniosły się na niego. Szedł chwiejnie i dysząc ciężko, przystawał co parę kroków. Usadzili go na ławie, stojącej w niszy okiennej i przegrodzonej od sali grubą balustradą. Jakiś cywilny, jak się później dowiedziała, obrońca jego z urzędu, coś żywo zaszeptał do niego, ale zdawał się nie słuchać, rozglądając się po twarzach sędziów i świadków ze szczególną uwagą.
Jaszczukowa poznała go z pierwszego wejrzenia, pomimo, że był zmieniony nie do poznania; twarz miał szaro-zielonkawą, jakby wyciągniętą z trumny, i głowę w bandażach, krwiste piętna na policzkach, a z zapadniętych, sinych jam oczu skrzyły się gorączkowe spojrzenia. Spotkawszy się z oczami Jaszczukowej, drgnął, coś w sobie ważył, przypominał i naraz uśmiech niewysłowionej tkliwości rozkwitnął na jego spieczonych wargach. Opadł na jej duszę ten uśmiech niby kwiat pachnący, aż się zapłoniła, odwdzięczając się za niego łzami serdecznego współczucia. Rozbiegły się ich oczy, bo przewodniczący zaczął coś mówić do sędziów.
Wprowadzili jeszcze paru nowych więźniów, a z nimi dwie kobiety. A potem jeszcze kilkunastu nowych świadków zasiadło dalsze ławy, że sala prawie się zapełniła. Wreszcie – po sprawdzaniach, sprawa się potoczyła zwykłą koleją, przykuwając uwagę zebranych.
Tylko Jaszczukowa wpatrzona w ludzi siedzących na ławie oskarżonych, w mętnem świetle okratowanego i zadeszczonego okna, nie zważała na to, co się działo. Dręczyła ją niezmożona ciekawość. Siedziały tam bowiem i dwie kobiety, jedna zupełnie młoda, o krótkich, jasnych włosach pozwijanych w pierścionki, błękitnooka, różowa, roześmiana i śliczna, kręciła się nieustannie wciąż zagadując cicho do towarzyszki, starszej nieco, w binoklach, ze spuchniętą obwiązaną twarzą, pachnącą z daleka lekarstwami.
– Co one mogły złego zrobić? A może która z nich jest jego żona? – rozważała i naraz dreszcz ją przeszedł na przypuszczenie, że..................KSIĘŻNICZKA
... Uroczyste święto panowało na nieskończonej Milwaukee Ave: sklepy były zamknięte, saloony przywarte, ruch wozów powstrzymany, tramwaje nieczynne, że tylko niekiedy przemykał z rykiem jakiś wojskowy automobil pod rozwiniętym gwiaździstym sztandarem; całe zaś avenue od piwnic aż po dachy, obwieszone było niezliczonemi chorągwiami, napisami i kolorowemi plakatami, że co chwila, niby stada ptactwa, łopotało tysiące barwistych skrzydeł w szarem, zimowem powietrzu. Zimno bowiem było, padał suchy, rzadki śnieg, ciężkie, ołowiane niebo zwisało nisko nad miastem i lodowaty wiatr prześwistywał z bocznych ulic, siejąc tumanami śnieżnego pyłu. Ale nikt na to nie zważał, ulica była literalnie zapchana tłumami, jedynie środkiem wyboistej jezdni szarzał pas wolnego miejsca, po którym spacerowali uroczyście policmeni. Nawet w oknach powywieranych i na balkonach przystrojonych w dywany, portrety, girlandy i wstęgi w barwach wszystkich narodów koalicji, również mrowili się ludzie. Widać ich było na dachach niższych domów i na drzewach; wieszali się po słupach tramwajowych, po kominach i gdzie się tylko dało.
Śnieg wciąż padał, przysłaniając sinawą, drgającą zasłoną całe to ludzkie mrowisko, a tylko niekiedy z pod tego lodowatego okwiatu zrywał się jakby ryk morza, wybuchał orkanem wrzasków, bił w ołowiane niebo i ścichał, przemieniając się w głuche, nieustanne wrzenie głosów, szeptów, wołań.
Tłumy zbierały się już od południa na zapowiadany od kilku dni wymarsz ochotniczego oddziału, który wyruszał na dalekie pola bojów, do Francji. Kompanja była sformowana przeważnie z Polaków, więc też i z Chicagoskiej Polonji nie brakowało prawie nikogo, – zebrali się na pożegnanie swoich bohaterskich chłopaków. Stawiła się też i reprezentacja władz federalnych, wojskowych i municypalnych. Stawiło się również całe prawdziwie amerykańskie Chicago. A prócz tego, istna wieża Babel języków, ras, narodów i kolorów skóry waliła ze wszystkich stron miasta, zapychając już boczne ulice i przejścia. Rosła też i niecierpliwość, bo modrawe zmierzchy jęły przysłaniać ulice. Tłum wrzał, kłębił się i miotał niby morze spętane kamiennemi brzegami. Co chwila ktoś alarmował, że już nadciągają, i wtedy wszystkie oczy rwały się w zaśnieżone dale i nieruchomieli w zasłuchanem oczekiwaniu. W tych nagłych ciszach głośniej dawały się słyszeć zadyszane, schrypnięte głosy sprzedających extra biuletyny z placu boju. Właśnie o pierwszym zmierzchu sypnęły się nadzwyczajne dodatki gazet na zgorączkowane tłumy, – a każdy z nich już tytułami porywał oczy, zaciekawiał i roznamiętniał, – każdy z nich bowiem krzyczał strasznemi ranami wojny i ociekał krwią tysięcy, wołał o nikczemności Niemców, o bombardowaniu miast, zabijaniu dzieci, kobiet i starców, o zatapianiu bezbronnych statków, zatruwaniu powietrza.........................