Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Osiemdziesiąt plus minus - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osiemdziesiąt plus minus - ebook

Autor Bić się czy nie bić – tym razem o sobie. I osiemdziesięciu latach prywatnej historii opisywanej z perspektywy uczestnika, świadka, obserwatora. Z charakterystycznym dystansem, przede wszystkim wobec samego siebie, pisze pochwałę życia i nieco przewrotną pochwałę starości. Na autorską wersję hamletowskiego pytania udziela twierdzącej odpowiedzi.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1148-1
Rozmiar pliku: 865 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tydzień temu, właściwie bez uprzedzenia, bez żadnych proroczych wyraźniejszych znaków na ziemi czy niebie, zmienił się nasz świat, w tym mój świat. Wojna. To znaczy, że życie upłynęło mi między dwiema wojnami, tamtej, szczęśliwym trafem, drastycznie nie doświadczyłem, tej nie zaznam, bo mój wiek 80 plus mi na to nie pozwoli. Ale to przykre, jestem jakby poza życiem, mimo że żyję jak najbardziej. Bo ta wojna, o której wszyscy mówią, już mnie mniej dotyczy. Nie mam w stosunku do niej żadnych planów. Zatem, jak zamierzałem, wspominać będę świat, który już od tygodnia przestał być taki jak przedtem i nie wiadomo, czy i na ile wróci do poprzedniej postaci. A miał być lepszy. I wypada przyznać owemu światu, że nie był najgorszy. Wystarczało, taka drobnostka losowa, urodzić się w przyzwoitym miejscu, których wszakże na mapie nie brakuje. I byle wojny trzymały się daleko od nas, co pewnie brzmi egoistycznie, ale tacy już jesteśmy. A może warto go zapisywać, ten najnowszy świat, inaczej – jako historię, która upomniała się o nas po niespełna stu latach. Licząc od wojny ostatniej. Ale to już kto inny niech zapisuje, nie zazdroszczę. I nie bardzo jest gdzie przed nią uciec. Może Nowa Zelandia, gdzie są Alpy z lodowcami i dżungle, czyli wszystko, co na ziemi. Albo Islandia, broniona podobno przez góry lodowe. Jest też Wyspa Węży na wysokości Sao Paolo w Brazylii, tam wstęp w czasach pokojowych jest wzbroniony, uznany za niebezpieczny. Jest zresztą wiele takich miejsc.

Ale tak jak to sobie obmyśliłem jakiś czas temu, zacznijmy od gór, które są wieczne. Jeżeli w ogóle istnieje coś wiecznego na tym świecie, to one mogą sprawiać takie wrażenie, bo zawsze będą istnieć blisko młodej radości, potem będą się już tylko oddalać, wciąż stromsze i wyższe. Więc zaczynam tak samo jak tydzień temu, tyle że poprzedzam wypisy z pamięci na wszelki wypadek tą preambułą.

Na skutej lodem powierzchni Morskiego Oka, sześćdziesiąt parę lat temu, skrzyp śniegu, zakładamy ślad, pod gwiazdami. Tomek Kreczmar, klasa wyżej z mojej żoliborskiej tepedowskiej szkoły, Andrzej Sławiński, mieszkaniec Saskiej Kępy, zwany „Negro”, z powodu nigdzie wśród naszych rówieśników niespotykanych takich zbitych wełnistych włosów, które kryją w sobie jakąś rodzinną tajemnicę. Ale wtenczas nikogo to nie zastanawiało. „Negro” to po prostu „Negro” nasz. Tymczasem zbliża się drugi brzeg, czarna koronka grani, ciemne niebo. Idziemy równo, nie spieszymy się, bo po co, zdążymy. Jak to dobrze, że tak to mocno pamiętam. Więc cofam naszą trójkę do początku kolistego jeziora po cięciwie, pod schronisko. Cofam tamten czas jeszcze o te pół godziny. Zatem jesteśmy wciąż na środku Morskiego Oka.

A idziemy na Niżne Rysy środkiem północno-zachodniej ściany, droga nie jest zbyt trudna i może dlatego więcej z tego dnia nie przypominam sobie. Widocznie żadnych kłopotów nie było, zdaje się, że każdy z nas wybierał dla siebie swobodnie drogę, w średnio wymagającym terenie. Mój imiennik zginął trzy zimy później podczas samotnego wspinaczkowego spaceru. Z „Negrem” chodziłem jeszcze, robiąc na przykład trzy drogi tego samego dnia, latem, na Wołowej Turni. W tym drogę Puškáša, która śmieszyła przewodnikowym opisem serio: dalej skrajnie trudno, 25 metrów prosto w górę, bez chwytów i stopni. I który to opis stał się wkrótce przedmiotem schroniskowych żartów. „Negro” wyjechał w swoim czasie do Kanady i pewnie się już na tym świecie nie zobaczymy. Podobno wspina się dalej, ja wręcz przeciwnie, od dawna.

Albo, jak to się zdarzyło w tymże sezonie, ale już letnim, na Żabiej Turni Mięguszowieckiej, filarem Grońskiego. Piękna droga, mówiło się o tym filarze. Wspinaliśmy się trójką. Była z nami dziewczyna, nie pamiętam jej imienia. Ja, w świetnej formie tego dnia, i bliski kolega. Zaczęło strasznie lać, prowadziłem w strugach deszczu, w jakimś amoku czy natchnieniu. Woda chlupała mi w trampkach, może w pionierkach nabytych na Słowacji. Pod szczytem podjąłem decyzję, bo ja dowodziłem tym zespołem, że schodzimy do schronu czy raczej schroniska na przełęczy Waga, po czechosłowackiej, jak powiedzielibyśmy wtedy, a dzisiaj słowackiej stronie. Ale najpierw, na przepaścistej grani, czekały nas zjazdy. Zdążyliśmy przed nocą. Rano wracamy przez Rysy. Jest piękne słońce. Schodzimy. Słyszymy znajome głosy. To podchodzi wyprawa ratunkowa, która wyruszyła po nas ze schroniska w Morskim Oku, bo nie wróciliśmy na noc. Cieszą się, nie mają do nas pretensji, żeśmy ich nie powiadomili, bo niby jak mielibyśmy to zrobić. Kto był w tej wyprawie? Między innymi może Adam Wojnarowicz? Ostre zbójnickie rysy, choć pochodzi ze Lwowa. Pamiętam, jak śpiewał z narzeczoną i bratem białymi głosami, na całą dolinę.

Ja też się wyróżniłem w śpiewaniu, innym razem, na swoją miarę, kiedy wykonywaliśmy w kilkadziesiąt osób na werandzie schroniska kantatę o Stalinie. Wszyscy byliśmy przeciwko tej pamięci, ale muzykę Aleksandrowa traktowaliśmy serio. Awansowałem, chociaż trzymałem się skromnie, daleko od zapiewajłów. Zbyszek Łagocki dosłyszał, że wyciągnąłem czysto górne C, i skinął ręką, żebym siadł bliżej kierownictwa chóru. Do śmierci mu tego nie zapomnę. A umarł już kilka lat temu, przede mną. Był świetnym fotografem, zrobił między wieloma innymi album, na który składały się akty jego pierwszej żony Małgosi o prawdziwie posągowych kształtach. Stały bywalec krakowskiego Empiku, gdzie czytał „Journal de Gene`ve”. Rzeczywiście często tam jeździł, pracując jako architekt czy może kreślarz. Ale ta lektura była też dla fasonu. Wielkiego krakowskiego uwodziciela urodzonego we Lwowie, wysokiego, z kędzierzawą czupryną, w akademickiej młodości wioślarza, który potrafił wykonać „chorągiewkę” utrzymując poziomo, horyzontalnie, siłą wyprostowanych ramion całe ciało.

Byliśmy w tej samej grupie wspinaczkowej na Kaukazie. Zbyszek w bazie Adył-Su grał na pianinie standardy jazzowe. Był rok 1958, Festiwal w Moskwie. Grzeszyłem naiwnością w każdej dziedzinie. Wstyd mi dzisiaj wspomnieć, że podobała mi się pustynność kaukaskiego przedgórza, romantyczne, tak je odbierałem, ruiny aułów, nie pojmując, że te ruiny są skutkiem barbarzyńskich wysiedleń. Weszliśmy w kilkanaście osób na Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu. Wtedy też wstałem najwcześniej w nocy w górach, to znaczy piętnaście po dwunastej. Przez Skałki Pastuchowa aż na szczyt dotarłem pierwszy z Jurkiem Biedermanem, znanym kosynierem (tak się wtedy nazywało ostrych wspinaczy) z Wrocławia. Tam na szczycie witały nas metalowe i kamienne popiersia Lenina i Stalina, poznaczone uderzeniami piorunów.

Po powrocie z Kaukazu byłem przelotnie gwiazdą w schronisku, to znaczy mogłem sobie dobrać dowolnego, dobrego partnera i ambitną drogę. Stanęło na Januszu Onyszkiewiczu, który, jak to grotołaz, nawykły do skalnych trudności w niesprzyjających warunkach (ciemno-mokro), wspinał się doskonale, tym bardziej pod słońcem i na suchej skale. Co się okazało już na pierwszym wymagającym technicznie wyciągu środka północno-wschodniej ściany Cubryny. Nie dałem rady go przejść i musiałem ustąpić prowadzenia Januszowi, co ustalało w oczywisty sposób hierarchię taternicką między nami. Potwierdziła się ona w przyszłości: Janusz został wybitnym wspinaczem, himalaistą, potem politykiem. Nie mogłem zatem mieć z powodu mojej przegranej żadnych pretensji, tym bardziej że nikomu o swoich przewagach nie rozpowiadał. Oczywiście nie miały one znaczenia, ale w naszym środowisku nie brakowało samochwałów i ambicjonerów, nie zawsze dyskretnych i lojalnych wobec partnera.

I znów po kilku latach opuściłem sezon w Tatrach, gdzie praktycznie o każdej porze roku odbywała się prawdziwa rywalizacja, dokonywał się postęp, bito rekordy, pojawiały się nowe talenty, zaostrzała się konkurencja. Wprawdzie wspinałem się latem 1961 roku w trudnych Alpach Delfinatu na obozie GUMS-u (Groupe Universitaire de Montagne et de Ski), ale nie miało to prestiżowego znaczenia. Kiedy w rok później pojawiłem się w Morskim Oku, budziłem raczej ciekawość jako autor opowiadań, gdzie roztrząsana była psychologia wysokogórska, z naciskiem na ryzyko tej aktywności, strach i jego przezwyciężanie. Ćwiczenia odniosły pewien sukces, także ze względu na brak patosu, z jakim wielu wspinaczy nałogowo opiewało i dokumentowało swoje sukcesy wyczynowe. Ja takowych poważniejszych nie miałem, byłem za to literackim zawodowcem. I dlatego widziano w mojej prozie jeden z głosów kolejnego młodego pokolenia dotkniętego egoizmem i biologizmem. Słowem, kiedy pojawiłem się na „półwyspie miłości”, który służył do opalania, a zapewne, jak nazwa wskazuje, i do randkowania, popatrywały na mnie taksująco rozleniwione sierpniowym upałem i korzystnie półporozbierane klubowe koleżanki z Krakowa (pamiętam które), towarzyszące aktualnej czołówce. Ta miała akuratnie tak zwany dzień kondycyjny, czyli przerwę w sportowej działalności.

Czując się zaledwie literackim dodatkiem do wyczynowego, doskonale zgranego towarzystwa, zdecydowałem się sam sprawdzić, ile jestem konkretnie fizycznie wart w obiektywnym kontakcie ze skałą, gdzie nie może być mowy o żadnym oszukaństwie, chyba że ktoś sam siebie chce oszukać. Tę prawdę o sobie chciałem znaleźć w najniższej partii północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu, którą to ścianę pokonałem już w zimie i w lecie. Jest tam skalna ostroga wznosząca się nad piargami. Na prawo „maszynka do mięsa”, tak drastycznie przezwany komin, przez który spadając, zginęli kilka zim wcześniej dwaj nasi koledzy, na oczach obserwującego ich zejście ze schroniskowej werandy tłumu. Właśnie w owym dramatycznym momencie wracaliśmy z Maćkiem Popką, głównym moim taternickim towarzyszem, przez zamarznięte jezioro, po pięknym udanym wspinaczkowym dniu. W tył zwrot! Zdążyliśmy jeszcze wziąć udział w akcji opuszczania na lód Morskiego Oka i przeciągania do schroniska toboganów. Zwłoki były już wcześniej, przez tych, co dotarli do nich pierwsi, okryte śpiworami, włożone do worków. Na szczęście, bo kompletnie pogruchotane, takie bezkształtne worki ludzkich kości i mięsa. Jeszcze kilka lat chodziłem po górach, ale już bez tej poprzedniej ofensywnej sportowej radości. Mój Maciek został wybitnym wspinaczem. Myślę, że to dzięki niemu zostałem jakoś w Tatrach zapamiętany sportowo, jako jego wczesny partner.

Podczas owego sprawdzianu po powrocie z Alp Delfinatu, który sobie zafundowałem zamiast życia towarzyskiego, nie myślałem o tamtym makabrycznym wypadku. Minęło kilka lat, wiele się w moim młodym życiu wydarzyło. Ale po prostu wobec gór byłem już kimś innym. Gładko przeszedłem kilka pierwszych metrów ścianki ukosem do góry. I nieoczekiwanie dla samego siebie zdałem sobie sprawę, że nie mogę, jak w skałkach pod Krakowem, odbić się od skały i zeskoczyć lekko na trawę. Musiałbym lądować na ostrych kamieniach, ewentualnie z połamaniem nóg, z wołaniem o pomoc, co i tak byłoby szczęśliwym przypadkiem. Ale czemu miałbym odpaść od ścianki? Otóż nie mogąc wspiąć się prosto w górę, trawersowałem, to jest przesuwałem się na lewo i lekko wzwyż. Tam jednak ekspozycja, czyli pionowa odległość ode mnie, kurczowo wczepionego w ściankę do podstawy skały, radykalnie się zwiększała. Na trawers lekko w dół też nie mogłem się zdecydować. Zaczęły mi drżeć nogi, słabnąć ręce. W ostatnim dosłownie momencie nabrałem ile się dało powietrza do płuc i sam nie wiem jak, desperacko, z użyciem kolan, potem na czworakach, wydostałem się na połogie zwieńczenie ostrogi skalnej. Leżałem dłuższą chwilę, wsłuchując się w szum spływających potoków po tysiącmetrowej ścianie Mięgusza (rozróżniając być może krople wody ciurkające przez pobliski urwisty komino-żleb, czyli ową makabrycznie kojarzoną „maszynkę do mięsa”). Zanim zszedłem, najłatwiejszą drogą do porzuconego towarzystwa, zachowując głęboko i wyłącznie dla siebie, co przed chwilą mnie spotkało, czego uniknąłem, czego doświadczyłem. Czego się o sobie definitywnie dowiedziałem.

Jeździliśmy w koleżeńskim składzie wiele razy do Zakopanego na narty, rzadziej już, uzbrojeni w czekany i raki, po prostu w góry. Romantycznie i romansowo nocnym pociągiem, a rano w barze mlecznym stawiało nas na nogi duże gorące kakao i bułka z masłem. Zima trwała i wracała, cudowna, wiosenna, to znaczy ze śniegiem i słońcem. Skraplają się sople z dachu, zamarzną pod wieczór, zanim jeszcze rozbłysną mroźne gwiazdy i wzejdzie księżyc. Wracamy do domu. To jeszcze nie koniec dnia. Czeka nas po nartach wielka ulga, zdjęcie ciężkich butów, otrzepanie i odstawienie nart, zzucie ciasnych skarpet, uwolnienie ciała od wszelkich bezpośrednich kalesonów, podkoszulków. To już blisko prysznica, który zmywa łagodne narciarskie zmęczenie, uwzględniając lekkie, zadawnione kontuzje, ciepłym strumieniem. Który można podkręcić, żeby lał się gorący, a potem, dla odmiany, dla wodnego masażu, lodowaty. Potem znowu ciepły, taki usypiający, w sam raz do świeżej pościeli, w którą trzeba się zakopać. I może na tę jedną szczęśliwą chwilę stracić niepotrzebną przytomność. Po czym kolacyjka. A potem może jeszcze coś, ale niekoniecznie. Świadomość własnego ciała, ukochanie własnego ciała chyba wystarczy. Zasypiam. Mój kuzyn, od dzieciństwa aż po studia zakopiańczyk, wspomina: marzec, śnieg skapuje z dachu, w małym łóżeczku, bywa, wreszcie zasnęło cudze dziecko, dla którego jestem co najwyżej wczasowym wujkiem, jeśli się, nie daj Boziu, obudzi.

2

Należę do pokolenia urodzonego półtora roku przed wojną, wiem, co się działo pod koniec okupacji, zaraz po wyzwoleniu. Ojciec w terenie, jeszcze niearesztowany, miał wkrótce w rzeszowskim więzieniu przejść praktyczny, przyśpieszony kurs na temat nieuchronnej sprawiedliwości dziejowej. Program obejmował również pozorowane egzekucje, to znaczy raptowne budzenie o północy albo o świcie. Stawianie pod ścianą, zawiązywanie oczu, repetowanie karabinów. Głośna komenda. I ta cisza, że słychać paniczne oddechy, żeby zdążyć jeszcze i jeszcze jeden oddech, przedostatni, ostatni? Ewentualnie powtórka, okazało się, że próbnej, chociaż kto wie, czy tym razem nie prawdziwej, egzekucji. I tak dalej. Albo rzeszowska specjalność: upijanie wiejskiego osiłka, dobrego dla swoich więźniów na trzeźwo, ale który po pijanemu bił do nieprzytomności wskazaną mu albo przez siebie samego na chybił trafił upatrzoną ofiarę.

Dostałem po znajomości fragment pamiętników byłego ubeka (wtedy już na emigracji w Danii), który przesłuchiwał w tamtym powojennym czasie mojego Ojca. Chyba wkrótce po aresztowaniu, którego ubek dokonał z podkomendnymi funkcjonariuszami. Ojciec próbował kokietować swoją lewicowością. Z pewnością nie zachowywał się według obecnych standardów IPN-owskich. Powoływał się na okoliczność, że mówiono o nim „czerwony hrabia”, zapewniał o swojej akceptacji dla krajowych przemian. Autora relacji, subiektywnie człowieka ideowego, bawiły i cokolwiek brzydziły te wykrętasy, bez trudu je demaskował i ośmieszał. Nie mógł sobie odmówić satysfakcji w tej mierze. O sobie, choćby w porównaniu z przesłuchiwanym (co się samo narzucało), był dobrego zdania. Pamiętał o filozoficznej radzie, której udzielił mu, prócz pochwał, nadzorujący jego pracę oficer NKWD: „Dawieriaj no prawieriaj” („Ufaj, ale sprawdzaj”). Uznanie oficera radzieckiego, który uczył się przecież na różnych kursach, że czekista winien mieć czyste ręce, chłodną głowę i gorące serce, wzbudziła również bezwzględna uczciwość młodego ludowego oficera, który doniósł, że oto jeden z kolegów śledczych ukradł zatrzymanemu zegarek. Czytałem ten tekst z mieszanymi uczuciami. Trochę wstyd mi było za ojca, że podlizywał się ubekowi, tak to wynikało ze wspomnień byłego funkcjonariusza. Pewnie się bał, co zrozumiałe, bo jego los zależał w danej chwili od humoru i kaprysu vis-a`-vis, któremu wyraźną przyjemność sprawiało poniżanie złapanego, udowadnianie mu swojej nad nim wysokiej wyższości moralnej.

Wplątał się ojciec, z przekonaniem, w inicjatywę ujawniania się, firmowaną przez podpułkownika Kazimierza Putka, komendanta Podokręgu Rzeszowskiego AK. Władza ludowa, jak każda władza siłowa, oszukiwała. Ujawnienia ułatwiały aresztowania. Ale per saldo to było lepsze wyjście niż iść do lasu. Na trzecią wojnę światową nie było ochotników, ludzie cieszyli się, że żyją, że wojna się kończy. Niestety z naiwności, a może i z przebiegłości, że zostanie to uznane za dowód dobrej woli, Ojciec zeznał, gdzie dokładnie pod podłogą ukryte jest konspiracyjne radio pod wiadomym adresem. Obsługująca aparat młoda kobieta została zesłana do Rosji, skąd jednak wróciła szczęśliwie po paru miesiącach. Co by się zdarzyło, gdyby radiostacja dalej pracowała? Nic dobrego. W każdym razie coś gorszego, na pewno. Ale pretensja do mojego Ojca, Konstantego, czyli Kostka, lubianego skądinąd, pozostała na całe długie życie u byłej podkomendnej. Opowiadała mi, zapewniając o serdeczności wobec naszej rodziny, że Kostek dowodził czasem partyzanckimi akcjami, mimo że chwytała go biegunka. Tę drastyczną informację łagodziła, podsuwając mi gościnnie doskonały sernik i szarlotkę. Ale mnie te biegunkowe rewelacje dotyczące Kostka nie wydały się kompromitujące. Dla pani Kasi, choć chwilami mówiliśmy sobie na ty, byłem wciąż kilkuletnim synkiem Kostka. Nie dopuszczała, podobnie jak jej mąż, dzielny oficer AK, jakiejkolwiek wersji usprawiedliwiającej, tłumaczącej postępowanie towarzysza broni przy innej, wspólnej tym razem, bojowej okoliczności, jeszcze przeciwko Niemcom. Nawet w jego własnym, Kostka, mniemaniu. Który później wobec NKWD miał niewątpliwie więcej szczęścia dzięki swojemu hrabiostwu. Kolejny oficer radziecki nosił książęce nazwisko Woroncow, ale żartował sobie z panem hrabią, że księciem chyba nie jest. Co było prawdopodobne, sądząc po rysach jego twarzy. Dość, że Kostek lepiej go wspominał, chociaż wymuszona totumfacja musiała być męcząca. Ale tak czy inaczej, Kostek wyszedł na wolność, czy też uciekł z transportu do Rawicza czy do Wronek, a może został zwolniony, nie mam pewności. W każdym razie dzięki przedwojennym znajomościom Kostek po jakimś czasie dostał pracę w Ministerstwie Skarbu.

Przypomina mi się relacja mojego kuzyna, pisarza Jerzego Stadnickiego, z jego pobytu w obozie w Oświęcimiu, której nigdzie w kraju nie mógł wydrukować. Aż zdecydował się na to Jerzy Giedroyć, na łamach „Zeszytów Historycznych” Kultury. Stadnicki w Oświęcimiu zatrudniony został do prac kancelaryjnych, nie miał oczywiście nic do czynienia z Holokaustem ani straszliwymi eksperymentami medycznymi, które w obozie czyniono. Przedtem jeszcze, w partyzantce, został postrzelony w głowę i kula utkwiła mu w czaszce, otorbiła się. Po wojnie zdecydowano się go nie operować i tak już pozostało do naturalnej śmierci. Relacja Stadnickiego wzbudziła wiele gwałtownych protestów byłych więźniów Oświęcimia, ale była oparta na jego prawdziwej obozowej sytuacji, którą uczciwie opisał. Podobnie, przy zachowaniu proporcji, moje okupacyjne dzieciństwo nie miało właściwie nic wspólnego z gehenną dzieci, żydowskich czy polskich, jeśli te przeżyły pacyfikację wsi, gdzie mieszkały, w Generalnej Guberni.

Mam kilka zachowanych fotografii z tamtego czasu, przede wszystkim z Mamą, dla której okupacja była okresem największej urody. Nosi na jednej z nich modnie zawiązaną chustkę, a ja, ostrzyżony na pazia, bawię się patyczkami. Druga moja fotografia jest z misiem, na ganku u dziadka. Trzecia z psem Lordem, rasy seter. Pamiętam też zjazd z górki opodal dworu, w stronę folwarku Parkany. Najbardziej emocjonującym momentem tego zjazdu był próg, na którym większość małych saneczkarzy się wywracała. Spotkałem przed kilku laty rówieśnika, mieszkańca Zassowa, który również wspominał te wyczyny. Pamiętam także, a może tak mi się zdaje, że widziałem rakiety V-1 i V-2, startujące z pobliskiej wyrzutni w Pustkowie na Anglię. W sumie okupacja była dla mnie, nieświadomego ogólnej sytuacji, czasem przyjaznego dzieciństwa.

Kiedy zbliżał się front, widziałem, jak przed ganek domu dziadka, czyli przed nasz rodzinny dwór, zajeżdża dwanaście niemieckich tygrysów czy panter, tego już nie pomnę. Zbliżałem się do czołgów roześmiany, z blond, to istotne, a nie czarnymi, loczkami, a Niemcy uśmiechali się do mnie przyjaźnie. Chcieli mnie poczęstować cukierkami, ale moja kuzynka Terenia, kilka lat ode mnie starsza, odciągała mnie, nie bardzo rozumiałem dlaczego.

Potem we dworze zakwaterował się sztab niemieckiej jednostki, a my zostaliśmy wysłani na wieś, pod pobliski las. U gospodarza nazwiskiem Jaje spędziliśmy kilka tygodni. Po czym wróciliśmy do dworu, a właściwie do jego piwnic, i tam przeczekaliśmy ciężką bitwę, którą stoczyli Niemcy z nacierającymi wojskami radzieckimi. W wyniku tej bitwy Niemcy zostali odepchnięci do następnej wsi, zwanej Jastrząbka. Ja w tym czasie w piwnicy bawiłem się ołowianymi żołnierzykami. Pewnemu człowiekowi, który za bardzo się interesował, czy walka skończona, odstrzelono, wszystko jedno kto, nos. Zwycięzcy wygonili nas z piwnicy bez zbędnej brutalności i pognali byle dalej od frontu, który stanął tu na pół roku. Świadectwem tego był napis na zassowskiej stodole cyrylicą „Niech żyje Armia Czerwona pogromca faszyzmu”, który istniał jeszcze, widziałem go, sześćdziesiąt lat po wojnie.

Tomasz Łubieński z matką, Zassów, 1943

Byliśmy dla nich polskimi cywilami, należało nas jak najszybciej odesłać na tyły. A kto zacz, klasowo czy politycznie, interesowało NKWD, które raczej nie szło w pierwszej linii. Nie było też molestowania młodej kobiety czy rabunku, o czym wspominają liczne świadectwa ze zwycięskiego marszu Armii Czerwonej przez polskie ziemie. Nie było zresztą czego rabować. Mama nie miała nawet wolnej ręki, żeby zabrać cokolwiek. Lewą trzymała mnie, prawą niosła moją dwuletnią siostrzyczkę. W torbie czy plecaku musiało znaleźć się jakieś jedzenie i picie na drogę.

Widziałem trupy leżące na polu, ale niczego się nie bałem, bo nikomu z nas nie stała się krzywda. Potem jechaliśmy furmanką nad brzegiem rzeczki czy potoku, który pewnie wpadał do Wisłoki i co było szalenie ciekawe, nocowaliśmy w gliniastej jamie wygrzebanej w nadrzecznej skarpie. Wreszcie dotarliśmy do zaprzyjaźnionego majątku Tarnowskich w Chorzelowie. Starszy ode mnie o rok zaledwie wunderkind, Bratek Tarnowski, który został w końcu filozofem, grał Chopina we dworze, a my mieszkaliśmy w oficynie. Po koncercie, wieczorem, wracałem na skróty przez trawnik, a kiedy wszedłem do oficyny, w jej przedpokoju rozpościerał się istny, można powiedzieć, kobierzec ze szczurów, które rozstępowały się bez pośpiechu w smudze światła padającego z uchylonych drzwi do naszej izby mieszkalnej. Nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia, dopiero później dowiedziałem się, że szczury zjadły żywcem świnię na łańcuchu. Zresztą wiadomo, że żywiły się ludzką padliną, której w czasie wojny było aż nadto. Żołnierze radzieccy wieczorami śpiewali i grali na harmonii, a ja, na mundurowych kolanach, słuchałem ich z wielką przyjemnością. Mój stryj Alfred był w partyzantce AK-owskiej walczącej z Niemcami, a jego piękny pies Lord, pozostawiony w Zassowie, odnalazł mnie w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Chorzelowie. Ale z Chorzelowa przepędziły go miejscowe brytany, więc wrócił przez linię frontu do domu dziadka. I z tego, co słyszałem, wziął go na sznurek radziecki oficer i razem poszli na Berlin.

Dalszym etapem naszej z Mamą i siostrą tułaczki był klasztor w Sędziszowie. A potem już Rzeszów, gdzie mój Ojciec Kostek siedział w ubeckim więzieniu i my nosiliśmy mu do więzienia paczki. Po latach Mama wspominała, że życzliwi Żydzi z Dębicy radzili jej: „Pani Łubieńska, niech pani kupuje dolary, kto ma dolary, ten tańczy”.

Matka z kuzynką Maryną dostarczały torty własnego wyrobu do rzeszowskiej cukierni. Na przykład tort hiszpański i tort trójbarwny. Było nam tam dobrze, bawiłem się z kuzynem, synem ciotki oraz jej wychowankiem, Hubertem, sierotą wojennym, który był, o ile pamiętam, Niemcem z pochodzenia, a w końcu został polskim marynarzem. Syn ciotki Maryny, imieniem Bob, mówił do niej czule Masia. Jego ojciec służył w Wojsku Polskim na Zachodzie. Wrócił, ale rodzina się rozpadła. Ciotka była tajemniczą osobą, o dziwnych głęboko osadzonych oczach. Kiedyś, chora ciężko na płuca, miała po raz pierwszy swoje widzenia. Jakaś kobieta w zielonej chustce weszła do pokoju i pogłaskała ją po twarzy zimną ręką, po czym zniknęła. Przepowiadała ciotka, że będzie kiedyś mieszkać nad morzem, co się po wojnie sprawdziło. Zdarzało jej się wiedzieć z góry, kto wśród obecnych znajomych pierwszy umrze. To ją bardzo męczyło. Starała się więc nie korzystać ze swoich darów. Kiedy już byłem bardzo dorosły, a ciocia stara, w Warszawie, kilka razy zapraszała mnie na kawę. Ale ja kawy nie lubię, zresztą nie chciało mi się do niej iść. Żałuję. Miała ciekawe, bujne życie. Między innymi dowiedziałbym się, jak to było we Lwowie, gdzie w ponad 40-stopniowe mrozy popękały szyny i nie dało się wrócić do Krakowa. I gdzie moja Mama ze starszą kuzynką Maryną bawiły się jak nigdy wraz z karnawałowymi kawalerami.

3

Kiedy Kostka przeniesiono do więzienia w innym mieście, pojechaliśmy z Mamą do Krakowa, ojczyzny dziadka Władysława. Licealnego profesora historii, który napisał kilka poważnych historycznych książek, między innymi o królowej Jadwidze i hetmanie Tarnowskim. Dziadek wspominał krakowskie powstanie robotnicze 1923 roku i szarżę dowodzoną przez rotmistrza Lucjana Bochenka, podczas której rotmistrz zginął. Gorszył się trochę Wierną rzeką Żeromskiego, a zwłaszcza sceną, w której pytana przez oficera rosyjskiego o ślady krwi na pościeli Salomea odpowiada, że to jej krew, podczas gdy była to krew rannego ukrywanego przez nią powstańca. Dziadek uważał, że to niepotrzebna, nieprzyzwoita informacja. Miał nadzieję, że zostanę historykiem, w pewnym sensie jego następcą. A kiedy ożeniłem się z mieszkanką Wilna, uważał, że tym samym tradycja unii Polski z Litwą jest kontynuowana. I bardzo temu sprzyjał. Sprzyjali też mojej pierwszej żonie moi rodzice, którzy przyjęli osobę z innego świata bez żadnych uprzedzeń: polubili ją z wzajemnością. Niestety rozwiedliśmy się z mojej, nie tyle może winy, ile przyczyny.

Podczas świętowania końca wojny, 9 maja 1945 roku, który obchodziliśmy u Dziadka, podziwiałem, jak na niebie krzyżowały się reflektory. Było dużo gości. To moje pierwsze świadome spotkanie z Kostkiem, moim Ojcem. Specjalnie go nie pamiętałem, tyle że wiem, że pojawiał się wcześniej w domu, czego najlepszy dowód stanowiło urodzenie się mojej siostrzyczki. Można by powiedzieć, że właściwie go nie znałem. Przez pięć okupacyjnych lat konspirował, organizował podziemie. Jako człowiek poważny, niepijący, dobry tancerz (głównie z Mamą), obdarzony ładnym tenorowym głosem, chyba nie zaznał wesołego partyzanckiego życia (było również takie).

U Dziadka, Karmelicka 28, na klatce schodowej znajdowały się piękne secesyjne witraże. A w jego mieszkaniu dużo starych książek, których grzbiety czytałem, nie rozumiejąc. Na kręconych kuchennych schodach pierwszy i jak dotąd ostatni raz w życiu widziałem diabła, a raczej jego cień, w każdym razie coś bardzo ciemnego. Schody dawały widok na koszary, plac ćwiczebny, jeszcze austriackie. Po latach zostały zamienione na bibliotekę, a plac ćwiczebny na parking. Diabeł z Karmelickiej prześladował mnie jeszcze wirtualnie podczas wakacji w Myślenicach. Mijając każdy większy i ciemniejszy krzak, na wszelki wypadek zatrzymywałem się i żegnałem znakiem krzyża, żeby niewykluczonego diabła przepędzić. I zdaje się, że te praktyki budziły zrozumiały niepokój u moich kuzynek i kuzynów. Wakacje były zbiorowe, dzieci z całej licznej rodziny, karmione i kąpane przez dyżurne, zmieniające się ciotki. Diabeł już mi się więcej nie pokazał, natomiast w lesie ledwo przeskoczyłem żmiję. I odtąd to żmije stały się moim głównym powodem do strachów. Na wycieczkach zawsze rozgarniałem przed sobą kijkiem wysokie trawy i syczałem ostrzegawczo, żeby je wypłoszyć. Z Krakowa pamiętam tyle, że chodziłem do drugiej klasy, i wypadek, kiedy czekałem z Mamą na wizytę u doktora Chwalibogowskiego ze Lwowa. Mama posłała mnie po papierosy (jej zgubny nałóg przez całe ponad 90-letnie życie). Najechał na mnie rowerzysta, straciłem przytomność. Skruszony, sympatyczny sprawca odwiedzał mnie w szpitalu.

Już w Warszawie zaczęły się moje katusze związane z wyrzutami sumienia. W całym swoim dziecięcym życiu nie spotkałem ani jednego księdza pedofila, przeciwnie, spowiednicy odganiali mnie od konfesjonału, do którego się cofałem, aby przyznać się do jeszcze jednej nieskromnej myśli, o której zapomniałem księdzu powiedzieć (a Mamie wstydziłbym się tym bardziej). Mama jednak, mimo mojej autodyskrecji, czuła, że coś ze mną niekoniecznie jest w porządku. Swoje wiedziała. Nie darmo chodziła do szkoły Sióstr Urszulanek. Czy dlatego jej silnej wierze towarzyszył głęboki antyklerykalizm? Przestała chodzić na msze młodego księdza, bo na spacerze z Kostkiem do Łazienek, pod pomnik Chopina, spostrzegła, jak to ów duchowny, po cywilnemu, bez koloratki rzecz jasna, wkłada panience cukierka wprost do buzi. Nie podobało jej się również, i to bardzo, że w którymś kazaniu zgromadzeni na mszy wierni zostali zwymyślani od świń nieczystych. Znała życie i nawet trochę mnie zgorszyła, jak również skłopotała informacją, że wuj Adam, czyli jej rodzony brat, będąc w moim ówczesnym wieku (16 lat), miał już jakąś kochankę. To chyba było prawdą, wuj, wszechstronny sportowiec (koszykówka, tenis, narty), ku bezsilnej złości dziadka, nie bardzo się uczył, raczej bawił albo trenował. Ale on również, wesoły mężczyzna, wyznał mi, swojemu siostrzeńcowi, co go przed laty zgorszyło. Było to zdanie wypowiedziane w towarzystwie, do którego, jak się okazało, został dopuszczony, młodociany wówczas, ale już wtedy i na całe życie romansowy wuj Adam. Chodziło o wyrażone głośno przekonanie pewnej pani, żony bogatego inżyniera, że mężowi należy się raz na tydzień.

Dla mojej głęboko katolickiej Mamy sprawa szkoły bez religii nie była ważniejsza od mojego zdrowia psychofizycznego. Gdyby jeszcze wiedziała i widziała, jak żegnam się przed każdym krzakiem, a mijając go, jeszcze odwracam się czujnie i czynię znak krzyża, żeby mi Zły nie wskoczył znienacka za kołnierz. Albo jak po otrzymaniu rozgrzeszenia zawracam do konfesjonału, bo coś mi się jeszcze przypomniało. Faktycznie, czytałem pod kołdrą Cichy Don, przeżywając gorący romans Aksinii z Grigorijem Melechowem. Mało tego, próbowałem nastąpić na jakiś patyczek tak perfidnie, w każdym razie, co chyba jeszcze gorzej, bo powyższa operacja przychodziła mi do głowy, żeby uniesiona została spódniczka przechodzącej, nieświadomej niczego dziewczynki. I żebym zobaczył jej majtki. Na pochwałę ówczesnego kleru muszę stwierdzić, że jego przedstawiciel nie zainteresował się poważnie tym grzechem, przegonił mnie precz od konfesjonału i zachował tajemnicę spowiedzi.

Czekaliśmy na warszawskie mieszkanie w Świdrze. Zachorowałem na szkarlatynę, rzut na serce. Po latach nie mogłem zidentyfikować tego domu, przed nim była łąka okolona zakrętem kolejki, stad blisko już do stacji. Pewnego wieczoru czekaliśmy na Kostka, czyli dla mnie na Tatę, długo, i nic dziwnego. Na parterze UB urządziło zasadzkę i zastrzeliło wroga ludowej władzy. Spodziewało się kolejnych gości w tzw. kotle. Kostka tam fest przetrzymali, zanim sprawdzili i puścili na górę. Mamę odwiedzał brat Adam, mieszkał na Wybrzeżu, i szwagier Tadeusz, z którym Mama lubiła (Kostek miał słabą głowę) napić się wódki. Ministerstwo Skarbu wreszcie przydzieliło nam mieszkanie w kamienicach, które jeszcze przed wojną wybudowało dla swoich urzędników na pograniczu Żoliborza i Marymontu. Dwu- lub trzypiętrowe budynki były ze sobą połączone. Miały 16 klatek schodowych, 4 półotwarte wybetonowane podwórka, na których można było grać w tenisa rakietkami od ping ponga, czasem przez sznurek symbolizujący siatkę. Przez 14. klatkę lepiej było przelatywać pędem, bo w piwnicy leżeli podobno zabici w czasie powstania Niemcy. Bloki kończyły się pustym terenem w kształcie trójkąta, aż do zbiegu ulic Potockiej i Bieniewieckiej, ograniczone płotem, którego sforsowanie nie było trudne. Pamiętam też piaskownicę, boisko, które służyło do siatkówki, a z braku siatki do gry w dwa ognie. Chyba był mały stopień w dół, tam królowała piłka nożna. Dalej niewymiarowe miniboisko, wokół jakaś nędzna imitacja bieżni. Z tych wszelakich cudów mogłem korzystać w mocno ograniczonym zakresie. Nikt, kto nie miał podobnych doświadczeń, nie rozumie, jak czuje się chłopiec, któremu nie wolno grać w piłkę, chyba że na bramce, i to nie za długo, o czym decyduje Mama, widoczna doskonale w otwartym oknie, zanim jeszcze rozlegnie się jej bezapelacyjny okrzyk „wracaj!”.

4

Siedziałem sporo w domu, solidarnie z młodszą siostrą, zakatarzeni, i przez okno śledziliśmy, jak po każdej większej ulewie potok, który spływał niebrukowaną ani jeszcze niewyasfaltowaną Bieniewiecką, tworząc malownicze zakola, piaszczyste rozlewiska, szybko wsiąka w ulicę. Po drugiej stronie Bieniewieckiej znajdowały się kamienice tworzące tak zwany pekin, zamieszkały raczej przez ludzi z marginesu. Łobuziaki z pekinu chętnie tłukły nas, dzieciaki słabsze, inteligenckie, z bloków Ministerstwa Skarbu. Przezywane, nie wiedzieć czemu, „józikami”. Pamiętam grozę, którą budził silny lider pekinu, zwany „Kucu”. Ale miałem, jako słabeusz, istny Nemeczek z Chłopców z placu Broni, skutecznego ochroniarza. Nazywał się Zbyszek Gabryś, mieszkał na pierwszym podwórku. Zrobił się potem uderzająco podobny do jastrzębia. To znaczy przygarbiony w kabłąk, drapieżne oczy, krogulczy nos, żylaste, jakby za długie ręce, palce z potrzaskanymi paznokciami jak szpony. Można się było Zbyszka naprawdę przestraszyć. Zresztą siedział w więzieniu, gdzie jak myślę, dawał sobie radę. Jakiś czas po odbyciu kary, kiedy go spotkałem na mieście, zajmował się konserwacją ekspresów do kawy w barach. Ale zapytał czujnie, czy nie mam jakiegoś wroga po redakcjach, to on już z nim pogada. Podziękowałem na wszelki wypadek. Na razie nie. A kiedyś ze smutkiem zwierzył mi się, że się kończy. I kiedy przez kilka kolejnych lat nie zobaczyłem go nigdy, nigdzie, doszedłem do przekonania, że umarł. Miał prawo, jego życie nie było proste ani dobre. A jego słabość do mnie zaczęła się od okoliczności, że mój ojciec, podówczas niespełna czterdziestoletni, poważny urzędnik, były oficer AK, przyszły polityk, dopóki mógł, z nami, chłopakami, kopał piłkę.

Siedząc z siostrzyczką w domu, prócz kłótni z nią (jako chory miałem zazwyczaj rację, to znaczy mnie ją przyznawano), zabawiałem się skakaniem w dal z miejsca, przy czym żałosne rekordy około metra mierzyłem krawieckim centimetrem (po krakowsku będzie właśnie centimetr), a także w pidżamie dyrygowałem radiowymi orkiestrami. Zabawy z ołowianymi żołnierzykami do 15. roku życia uprawiałem najchętniej na podłodze albo na szerokim, dzięki Bogu, parapecie w drugim pokoju, skąd widać było sąsiadów z bloku naprzeciwko. Na przykład, na parterze, Andrzeja Wielowieyskiego, młodszego kolegę ojca z Ministerstwa Skarbu. Kiedy wreszcie mogłem pójść na podwórko, znikałem z boiska piłkarskiego, które Mama kontrolowała z zegarkiem w ręku. I za furtką znajdowałem się już poza zasięgiem jej obserwacji. Może myślała, że poszedłem do któregoś z kolegów, ja tymczasem udawałem się na „murowanki” po drugiej stronie ulicy Potockiej. Były to ruiny z czasów wojny albo jakieś niewykończone budowle, ceglane szkielety, wysokie na półtora piętra, pozostawione w stanie surowym. Wspinałem się po tym, co z pewnością było po wielokroć bardziej niebezpieczne od piłki. I o to właśnie mi chodziło.

Zaczytywałem się w relacjach z gór wysokich, od Tatr począwszy, europejskich i egzotycznych, które dla chorego dziecka były przecież równie ważne, jak niedostępne. W ramach rehabilitacji byłem z Ojcem w Zakopanem, co naznaczyło mnie na całe życie. Kostek nie mógł przejść przełęczy między Kopami w drodze na Halę Gąsienicową: od końca wojny, a właściwie po końcu wojny, cierpiał na chroniczne nadciśnienie z migrenami. Więc moim towarzyszem po reglach był starszy o dobrych parę lat kuzyn Jerzy, z którym bawiłem się ołowianymi żołnierzykami. Regularnie wygrywał każdą bitwę. Niestety wyjechał do matki, która mieszkała wtedy w Chile, i spotkaliśmy się dopiero po wielu latach. Towarzyszyłem też koledze Kostka z Ministerstwa Skarbu, wytrawnemu turyście i poważnemu urzędnikowi, godnemu zaufania. Ale to „murowanki” dawały dreszcz ryzyka, satysfakcję ze zręczności palców, siły ramion, pewności stóp postawionych na tarcie albo utrzymujących całe ciało na małym stopieńku, w bezpiecznym, przez potrzebne sekundy, zawieszeniu. O Tatrach taternickich dla mnie jeszcze nie mogło być mowy. Studiowałem więc mapę fizyczną kraju, próbując znaleźć, jakie skały rosną najbliżej stolicy. A więc Kadzielnia pod Kielcami, niestety to czynny kamieniołom. Ale w okolicy, bliżej Chęcin, na górze Zelejowa, był skalny fragment, odsłonięte, dość strome wapienne zbocze, szerokie na jakieś kilkadziesiąt metrów. W ramach mojej wspinaczkowej pasji kiedy tylko się tam pojawiłem na szkolnej wycieczce, sporządziłem „przewodnik” taternicki po Zelejowej. Oczywiście byłem autorem wszystkich pierwszych przejść i wariantów.

Mogę sobie z trudem dopiero teraz empatycznie wyobrazić, co Mama przeżywała, kiedy zacząłem chodzić naprawdę po górach. Pewnie uświadomiła sobie, jakie to ważne dla mnie, i poświęciła swój strach. Pod warunkiem żebym uważał na siebie i chodził po górach pod fachową opieką. Zdobyłem więc w ciągu kilku lat, najłatwiejszymi drogami, Kościelec i Granaty, pod kierunkiem zakopiańskiego lekarza, doktora Gustawa Nowotnego, do którego Mama miała zaufanie i chyba mu się podobała. Doktor Nowotny podtrzymywał nasze młode siły (prócz mnie prowadził jeszcze chłopca z lekarskiej rodziny ze Szczecina) oryginalnymi kulkami własnej produkcji. Skład: smalec, płatki owsiane, cukier. Nadzwyczajnie mi smakowały. Potem tego typu specjalistyczne, oczywiście udoskonalane, pożywienie nazywaliśmy szturmżarciem.

Mama wymagała, żebym telegrafował, przynajmniej pisał do niej, najlepiej codziennie. Kiedy już w liceum spóźniłem się z wiadomością, że dotarłem na halę Ornak w grupie szkolnych kolegów (po drodze zasłabłem, ale Mama nigdy się o tym nie dowiedziała), zmusiła Kostka, aby wykorzystał swoje poselskie stanowisko i żeby wysłany został patrol Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego na poszukiwanie Tomka. Akcja się udała. Ratownik z rodziny, o ile pamiętam, Rojów znalazł mnie bez trudu i w dobrej formie, na pólku ćwiczebnym, opodal schroniska, dzięki czemu figuruję w kronice wypadków, którą opublikował rocznik „Wierchy” z 1955 roku. Mama bała się dla mnie głównie lawin, nawet kiedy od dawna już się nie wspinałem, a na nartach jeździłem tam, gdzie wyciągi, kolejki i pługi śnieżne. Denerwowało mnie, że muszę któryś raz przyznawać się, że już nie jestem tatrzańskim orłem ani skalną kozicą (jeśli w ogóle kiedykolwiek mogłem tak myśleć o sobie). Przynajmniej Mama tak mogła myśleć, ale kosztowało ją to zbyt dużo zdrowia, więc niecierpliwie i wbrew własnym ambicjom wyprowadzałem ją z błędu.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: