- W empik go
Ósmy dzień tygodnia. Następny do raju - ebook
Ósmy dzień tygodnia. Następny do raju - ebook
Dwie doskonałe mikropowieści stworzone przez dojrzałego, choć przecież bardzo młodego pisarza. Wykorzystując własne doświadczenia, Hłasko zobrazował tragizm dwóch pokoleń: wojennej młodzieży poszukującej swojego miejsca w socjalistycznym mieście gruzów i boleśnie doświadczonych przez życie degeneratów, szukających schronienia w zatrważająco malowniczej dziczy Kotliny Kłodzkiej.
Spis treści
Wstęp
Ósmy dzień tygodnia
Następny do raju
Ani wstęp, ani posłowie
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1083-5 |
Rozmiar pliku: | 751 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ikony popkultury otacza specyficzna legenda. Jednym z jej głównych elementów jest nierozerwalność życia i twórczości. Szeroka publiczność chce zapamiętać swoich idoli jako kreacje filmowe, dzieła literackie, dźwięki muzyki. Dzięki temu tworzy się nić porozumienia pomiędzy odległą figurą gwiazdy a zafascynowanym widzem. Oczywiście najłatwiej o takie połączenie, jeśli bohater wiódł życie hulaszcze i intrygujące, choćby przetrwało ono jedynie w miejskich legendach i knajpianych anegdotach. W ten sposób James Dean stał się wiecznym zbuntowanym chłopcem, Stanisław Ignacy Witkiewicz ekscentrycznym do granic Witkacym, a Jim Morrison marzycielskim narkomanem.
Również Marek Hłasko funkcjonuje w świadomości kulturowej raczej jako zlepek mitów niż człowiek z krwi i kości. Jednym z najważniejszych elementów jego legendy jest mizoginizm. Pisarz nie tylko kosił baby jak ułan, ale także je przy tym upokarzał, wyraźnie dystansując się od równouprawnienia. Nawet swojej przyszłej żonie nie szczędził chamstwa. Gdy pierwszy raz ujrzał Sonję Ziemann, zapytał półszeptem kolegę: „Co to za kurwa?”. Od Agnieszki Osieckiej ważniejsza była z kolei wolność i ciekawość świata. Tak chce legenda. Czy jest to jednak jedyne możliwe odczytanie życia i twórczości Marka Hłaski?
Z pewnością nie. Zestawione w powyższym tomie mikropowieści wprowadzają pozornie przeciwne systemy wartości, dzięki czemu poszerzają kulturowy i literacki obraz Hłaski, dodając do niego zarówno delikatność, jak i przenikliwość obserwacji nie tylko ludzi postronnych (cechującą Pierwszy krok w chmurach). Z jednej strony Hłasko wykazuje dużą wrażliwość na pokoleniowe traumy, z drugiej ukazuje poraniony świat mężczyzn odrzucających pierwiastek kobiecy, skupionych na swym podłym losie. Budując narracje oparte na własnych doświadczeniach, dwudziestoletni pisarz nie tylko uautentycznia opowieści, ale także pozwala czytelnikowi na przekroczenie granicy oddzielającej autora od dzieła. Jeśli więc szukać pomostu między życiem i twórczością Hłaski, to właśnie w tych dwóch historiach. Nie ulega bowiem wątpliwości, że w większym lub mniejszym stopniu oparł je na własnych doświadczeniach.
^(*) ^(*) ^(*)
Ósmy dzień tygodnia to opowieść stawiająca w centrum zainteresowania kobietę, to obraz młodego pokolenia, które przeżyło wojnę, to w końcu historia miłości, w której seks przeistacza się z aktu oddania w element cementujący związek.
Agnieszka przemierza deszczową i smutną Warszawę, wciąż pogrążoną w ruinach, wciąż cierpiącą – jak ona. Dziewczyna współodczuwa niezrównoważenie matki, słabość ojca, tragedię brata, kłopoty ukochanego. Przeżywa dramaty obce, swoje spychając na dalszy plan. Z pewnością jest tak silna, jak chciałby tego współczesny nurt feministyczny. A jednak nieszczęście, jakie przez nią przeziera, sytuuje ją raczej na marginesie życia niż w szczęśliwym centrum socjalistycznej egzystencji.
Pierwotny tytuł tej mikropowieści brzmiał: Nie ma słońca w ostatnim dniu tygodnia – i wydaje się, że znakomicie oddaje odczucie, z jakim pozostaje czytelnik po lekturze. Ta historia nie może mieć szczęśliwego zakończenia, żaden z jej elementów nie ma prawa rozwiązać się pozytywnie. Trudne sytuacje nie znikają same z siebie, wybawienie nie pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. Czekanie na zmianę losu, na niedzielne słońce, skazane jest na trwanie w zawieszeniu, na wypatrywanie ósmego, nieistniejącego dnia tygodnia. Dlatego Agnieszka bierze sprawy w swoje ręce, dlatego tak brutalnie traktuje miłość, tak cynicznie patrzy na przyszłość. Czekanie nie jest nadzieją, jest głupotą, odkładaniem końca niewinności.
Być może prawdą są słowa, które wypowiedział Hłasko w jednym z wywiadów po wyjeździe z Polski. Komentując swoją twórczość, stwierdził, że wszystko, co napisał, dotyczyło miłości, że tworzył historie ludzi, którzy chcą się kochać, lecz nie mogą. Taki schemat widoczny jest także w Ósmym dniu tygodnia. Idealizowana miłość natrafia na najbardziej przyziemne przeszkody, na okrutną codzienność i bezlitosnych Innych. Brutalna pozornie desakralizacja seksu stanowi jeden z motywów przewodnich utworu. Należy pamiętać, że Hłasko, pisząc Ósmy dzień tygodnia, miał 21 lat, portretował zatem rówieśników. Problematyka opowieści jest zaskakująco aktualna, bo przecież – ponadczasowa. W dyskusjach nad twórczością Hłaski, jej antysystemowością czy szowinizmem, często zapomina się o tym, że są to historie o młodości znajdującej się na zakręcie dojrzewania, stającej przed pierwszym krokiem w chmurach, tragizującej w lombardzie złudzeń.
^(*) ^(*) ^(*)
Następny do raju to najbardziej maskulinistyczny z utworów Hłaski. Opowieść o grupie obcych sobie mężczyzn, zwożących drewno na odludziu w niebezpiecznych i nieludzkich warunkach, stale przeklinających swój los i brak perspektyw, jest kwintesencją kontestacji socjalistycznego etosu pracy i jednocześnie skrupulatnym opisem procesu wytwarzania więzi międzyludzkich.
Zimą 1950 roku szesnastoletni Hłasko jako świeżo upieczony kierowca zwoził drewno w Kotlinie Kłodzkiej. Nie wiadomo, dlaczego tam trafił, pewne jest natomiast to, że był niesamowicie zdeterminowany, by jeździć „na wozie”, by prowadzić „dżemsa”. Rzucił szkołę (szkoła rzuciła jego?) i zapragnął zostać szoferem. Kręcąc się wokół aut w zakładach pracy, w których odbywał kilkumiesięczne staże, obserwował życie bazy transportowej, nasłuchiwał historii kierowców i w końcu, zafascynowany, zrobił prawo jazdy na samochody półciężarowe. Zwożenie drewna z okolic Bystrzycy Kłodzkiej było pierwszą pracą Marka Hłaski jako pełnoprawnego członka załogi i społeczności szoferów. Ekstremalne warunki pogodowe, wąskie, nieustannie zamarzające i odmarzające drogi oraz towarzystwo kryminalistów nie mogły pozostać bez wpływu na nastolatka. Tym bardziej że wyludnione leśne połacie przypominały amerykańskie stepy z westernów, którymi fascynował się w dzieciństwie, a brak cywilizowanych reguł przywodził na myśl Dziki Zachód z zeszytów o Winnetou. Dolny Śląsk na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku był terenem niebezpiecznym i niepewnym. Tereny przygraniczne ziem odzyskanych stanowiły azyl dla przesiedleńców, uciekinierów, nawet przestępców – ludzi w różnym stopniu doświadczonych przez wojenną nawałnicę. W obrazowaniu bohaterów zaprojektowanych przez Hłaskę wcale nie ma przesady. Dziewiczość i nieprzenikalność natury przyciągały takie indywidua jak Warszawiak czy Dziewiątka.
Absolutna przystawalność postaci i krajobrazu stanowi jeden z najmocniejszych punktów powieści. Majestatyczna, tajemnicza przestrzeń niesie ze sobą najgorsze konotacje, co czyni z niej dość adekwatne miejsce pracy dla bezlitosnych, niegodziwych, pozbawionych sentymentów szubrawców. Znamienne, że każdy z kierowców w sposób mniej lub bardziej bezpośredni wyrzeka się człowieczeństwa. W złej krainie funkcjonować mogą tylko źli ludzie, dla których życie ludzkie nie przedstawia żadnej wartości. Jedyną nadzieją jawią się nowe wozy, poprawa pogody, święty spokój, lecz są to marzenia płonne. Głupcy wierzą w poranek – jak głosił pierwotny tytuł utworu. Nawet pojawienie się w bazie Wandy sprowadzone jest do plugawej fizyczności, nieudolnie maskowanej próbami emocjonalnego zbliżenia. To jest męski świat, z męskimi zasadami, których nic nie może zmienić.
Czymże jednak jest ów szowinizm łączący bohaterów Następnego do raju? Zwykłym niepisanym kontraktem, kwintesencją chamstwa i wzajemnej podmiotowości? Wydaje się, że tak skonkretyzowane przesłanie powieści byłoby krzywdzące. Wiąże bowiem kierowców przeszłość, od której próbują uciec. Inaczej jednak niż w powieści psychologicznej nie przepracowują problemów, nie poddają się autoanalizie, nie silą się na zwierzenia czy wyznania, gdyż nie ma takiej potrzeby. W rzuconej na kraniec kraju bazie transportowej każdy ma jakiś bagaż, konkretne rzeczy na sumieniu, lecz każdy walczy też o przetrwanie, a przetrwać można tylko samemu. Współpraca ogranicza się do trudów szoferskiej profesji. Hłasko porusza zagadnienie siły jednostki – jednostki złamanej, acz silnej. To, czy wyłożona przez autora wykładnia walki z własnymi demonami jest najlepsza, pozostaje kwestią otwartą. Następny do raju stanowi w istocie wyzwanie rzucone czytelnikowi. Do niego bowiem należy ocena postaw Zabawy czy Wandy. Aby jednak identyfikacja była uczciwa, należy pamiętać o ekstremalnych wydarzeniach, jakich bohaterowie doświadczyli, oraz niezwykle skomplikowanych zależnościach, w jakie zostają zaplątani.
Radosław MłynarczykÓsmy dzień tygodnia
1
– Nie – powiedziała Agnieszka. Odsunęła stanowczo jego rękę i obciągnęła sukienkę. – Nie teraz.
– Jak chcesz – mruknął mężczyzna. Położył się obok niej na trawie i patrzył na drugi brzeg Wisły. Środkiem rzeki śmieszny holownik z wysiłkiem ciągnął trzy ciężkie barki; jego silnik pracował tak samo ciężko jak serce starego człowieka. Nadchodził wieczór i chłód tężał jak mleko. Drzewa ciemniały. Mężczyzna leżał nieruchomo aż do chwili, kiedy poczuł na głowie dłoń Agnieszki.
– Pietrek – rzekła cicho. – Ja nie chcę, żeby to wszystko było ot tak na grandę. Gdybym cię nie kochała, może byłoby mi wszystko jedno. Tu mogą nadejść ludzie. Nie chcę, żeby w moją najlepszą sprawę inni wchodzili butami. Musisz mnie zrozumieć. Jeśli jest czego naprawdę bronić, to chyba właśnie tego.
Podniósł się na łokciach i uniósł twarz do góry. Musiała przymknąć oczy; jego młoda, dziecinnie jeszcze czysta twarz ścięta była bólem.
– Agnieszka – powiedział – czy ty wiesz, jak strasznie jest prosić o takie rzeczy? Czy ty wiesz, co to jest czekać?
– Ja też czekam.
Uchwycił jej rękę. Oczy jego były teraz blisko: ciemne i skupione.
– Jak długo będziemy jeszcze czekać? To udręka.
– Musimy czekać – powiedziała, odwracając głowę; holownik już zapadł w mgły. – Może uda nam się dostać jakieś mieszkanie? W lecie możemy razem wyjechać... Chcesz się spotykać po jakichś pokoikach lub na ławkach w parku?
– Nie.
Umilkli. Nad ich głowami niebo stawało się złote; złota była również rzeka. Rosa kropliła się już na trawie i Agnieszka drżała z chłodu mimo skórzanej kurtki, na której siedzieli. Sąsiedni brzeg zgasł.
– Ja kłamię – powiedziała nagle Agnieszka i w głosie jej wyczuł mękę. – Ja już też nie mogę czekać. Wszystko mi jedno. Postaraj się tylko o jakiś pokój, o jakieś mury. Aby nie tutaj, aby z daleka od ludzi. Rozumiesz?
– Tak – szepnął. Dotknął jej dłoni: była bardzo chłodna i zamknięta jak muszla. Westchnął i rzekł: – Chodźmy już. Noc.
Podnieśli się; przez cały bielański las szli w milczeniu i dopiero przy pętli tramwajowej powiedział do Agnieszki:
– Pogadam z Romanem, on ma pokój. Niech sobie znajdzie inny lokal na jedną noc.
„Pogadasz z Romanem – pomyślała. – Wiem, co mu powiesz. Nie powiesz mu przecież, że mnie kochasz i że ja ciebie kocham. Powiesz mu tak: «Ty, Roman, ja mam dziewczynę, którą muszę załatwić. Pożycz murów na jedną noc». A on ciebie zapyta: «Ładna jest chociaż?». Ty wtedy skrzywisz się, zmrużysz oko i powiesz: «Czy ja wiem? Teraz nie jest sezon, więc co zrobić». Nie przyznasz mu się do niczego, bo przecież też bronić chcesz tej sprawy. A potem powiecie jeszcze kilka świństw o kobietach, których mieliście żałośnie mało i o których nic zupełnie nie wiecie...”.
W tramwaju było zaledwie kilka osób: dwie stare baby, żołnierz o smutnej twarzy, paru wyrostków z piłką. Oświetlone domy uciekały w ciemność. Agnieszka uśmiechnęła się i przytuliła do Pietrka.
– Dobrze, kochany – rzekła. – Porozmawiaj z Romanem.
– Co dzisiaj mamy? – rzekł w zamyśleniu. – Czwartek?
– Tak, czwartek.
– Poproszę go – rzekł – aby wyjechał sobie gdzieś z soboty na niedzielę. – Przytknął usta do jej ucha: – Trzymaj się, Agnieszka.
Tramwaj zahamował. Konduktor uniósł wzrok znad okularów i powiedział przez nos: – Trasa... – Pietrek uścisnął rękę Agnieszki i wyskoczył. Popatrzyła za nim: był szczupły i giętki jak leszczyna. Głowę nosił pochyloną. „Czemu on się tak garbi?” – pomyślała. – „Boże, gdyby on jednak z nim nie rozmawiał”. Po chwili zmieszał się z wieczornym tłumem i straciła go z oczu. Nad miastem przecierały się dopiero pierwsze gwiazdy; tylko na samym środku nieba, spokojnie i pewnie, płonął Wielki Krzyż.
– Targowa – powiedział konduktor. Podniosła kołnierz płaszcza: zaczął padać ciepły deszcz. Przed nią szło dwóch mężczyzn w roboczych ubraniach. Jeden z nich zaklął i powiedział do drugiego: – Znów leje. Już dawno nie pamiętam, żeby był taki paskudny maj. Nie można nawet podskoczyć w krzaki. – Z kim? – powiedział drugi. – Z teściową chyba. Masz forsę? – Kiedy Agnieszka przechodziła obok nich, trącił ją ramieniem i powiedział: – Z nią byś podskoczył? – Obojętnie – powiedział pierwszy – ale ona takim jak my nie daje. – Może ją przygadamy? – zaproponował drugi. Krzyknął: – Proszę pani, pójdę z tobą!...
Wyminęła ich; skręciła w Brzeską. W mętnych kręgach latarń zataczali się pijani. Z baru „Schron u Marynarza” wyrzucono pijanego awanturnika; pojechał twarzą po bruku; za chwilę wyleciała za nim teczka i kapelusz. W bramach stały grupki milczących gapiów; jakiś głośnik ryczał donośnym basem: „Dzisiejszy etap zakończył się porażką drużyny polskiej. Zwycięzcą etapu był Rumun Dumitrescu...”. Śmierdziały gnijące odpadki jarzyn z bazaru. Ktoś śpiewał piskliwym tenorem. Jakiś wyrostek zajrzał Agnieszce w twarz i gwizdnął. Ktoś drugi powiedział tęsknie: – Chryste, ta by się pruła jak koronka... – Koty wałęsały się pod nogami; zza mgieł nie było widać już gwiazd. Jakiś pijak szepnął jej gorąco do ucha: – Stara wyjechała, mam lokal. Dam ci nylonięta. Chcesz? – Na Dworcu Wschodnim wyły lokomotywy; wilgotne powietrze z trudem parło do płuc; ludzie mieli spocone twarze i zmętniałe oczy.
„Porozmawiaj z nim” – pomyślała Agnieszka. – „Porozmawiaj z nim jak najprędzej”.
2
W domu ojciec zapytał:
– Gdzie byłaś, Agnieszka?
Stał przy oknie i odsunąwszy firankę, patrzył na ulicę; mógł tak stać godzinami i obserwować, co dzieje się w dole. Był niski, łysawy i przedwcześnie postarzały; cerę miał niezdrową, a oczy wypłowiałe. Pracował w jakimś związku spółdzielców jako inspektor; ożywiał się jedynie wtedy, kiedy udało mu się wykryć jakieś nadużycie.
– Na spacerze – odpowiedziała Agnieszka. Zdjęła płaszcz i powiesiła go w przedpokoju. Potem wróciła. – Czy nie było nikogo do Grzegorza?
– Nie – rzekł ojciec; w dalszym ciągu bębnił palcami po szybie.
– Ty jej wierzysz, że ona była na spacerze? – szyderczo zapytała matka ze swojego łóżka. Leżała całymi dniami; brzydka, zgorzkniała kobieta o histerycznym usposobieniu, chora na serce. – Ty w to wierzysz? – powtórzyła. – Szwendała się pewnie z jakimś gachem. – Zwróciła w stronę Agnieszki swą wiecznie opuchniętą, bladą twarz. – Doczekasz się – powiedziała zbolałym głosem. – Ale ja tu bachora nie potrzebuję.
– Nie pytałaś mnie o zdanie, kiedy miałam przyjść na świat – rzekła Agnieszka. Usiadła na swoim łóżku w kącie i zapaliła nocną lampkę. Wyciągnęła książki i podkuliwszy nogi, ułożyła się, opierając podbródek na pięściach. – Chcę się uczyć – powiedziała.
– Uczyć, uczyć – powiedziała matka i jęknęła. Twarz jej miała wyraz męczeński. – Grzegorz też się uczył i co z tego wyszło? Skończysz tak samo jak i on, jeśli się nie opamiętasz.
– Jestem dorosła.
– Ale ja ci daję jeść – powiedziała matka. W głosie jej zabrzmiały nutki płaczu, ojciec odwrócił się. – Ja ci daję jeść, a nie kto inny – powtórzyła.
– Tak fatalnie gotujesz – rzekła Agnieszka – że nie powinnaś o tym wspominać. Dajcie mi się uczyć.
– Agnieszka, Agnieszka – powiedział ojciec; głos miał bezbarwny i teraz, kiedy usiłował nadać mu ton surowości, brzmiało to po prostu śmiesznie. Załamał ręce i patrzył na nią z wyrzutem. – Jak ty możesz w ten sposób odpowiadać matce? Matce, która cię wydała na świat.
– Jesteś pewien, że świat jest aż tak piękny, aby to stanowiło powód do wdzięczności? – powiedziała Agnieszka. Wstała, rzucając książki z hałasem. Podeszła do okna i stanęła obok ojca. – Żeby nie było pijaków, tych ulic i...
– I co? – zaczepnie spytała matka.
– To proste: żeby nie było takich jak wy. – Zwróciła się do ojca: – Czy Zawadzki już wrócił?
– Nie – rzekł ojciec. Zgarbił się, patrzył na Agnieszkę oczami psa. – On wraca później, przecież wiesz o tym.
– Pójdę się uczyć do kuchni – powiedziała Agnieszka. Pozbierała swoje książki i skierowała się ku wyjściu. W drzwiach przystanęła. – Przykro mi, mama – rzekła z trudem. – Czasem chlapnę coś jęzorem, a potem samej mi przykro.
– Ty lepiej uważaj na siebie – powiedziała matka. Znów jęknęła. – Na pewno z jakimś łobuzem się szwendasz zamiast siedzieć w domu. – Poczęła mówić bardzo szybko i z naciskiem: – Ale ja tu żłobka nie założę. Jezu, czy to było kiedyś do pomyślenia?...
Agnieszka popatrzyła na nią w milczeniu i wyszła. Zapaliła światło: kuchnia była mała i ciasna; mnóstwo miejsca zajmowały łóżka. Na jednym z nich spał jej brat – Grzegorz; na drugim monter warszawskiej gazowni, Zawadzki; mieszkał z nimi od czterdziestego piątego roku i wciąż oczekiwał na mieszkanie.
Usiadła przy stole i rozłożyła książki. Z trudem przeczytała pół strony i wtedy do kuchni wszedł ojciec. Stanął na środku i chrząkając, przestępował z nogi na nogę. Spojrzała na niego wyczekująco.
– Agnieszka? – rzekł ojciec. – Co jest z tobą?
– Cóż to znaczy?
– O czym matka mówi?
– Jasne. Jestem dziwką. Powtórz to matce. Wystarczy?
– Agnieszka – powiedział błagalnie ojciec – Agnieszka... – Patrzył na nią bezradnie. – Boję się, że Grzegorz źle skończy – powiedział. Rozłożył ręce. – Dlaczego my się zupełnie nie rozumiemy?
– Rozumiemy się dobrze – powiedziała Agnieszka. – Biedna, chora, ciasne mieszkanie, marnie zarabiasz. Musimy się jeszcze pomęczyć. W przyszłym roku skończę studia i będę wam pomagać. A teraz wracaj do pokoju, bo matka będzie cię posądzać, że masz ze mną jakieś straszliwe konszachty.
Siedział jednak, nie ruszając się z miejsca. Ręce splótł na kolanach i patrzył na nie w zamyśleniu. Potem uniósł głowę.
– Starzeję się – powiedział. – Czasem czuję się tak okropnie zmęczony. Matka stale choruje, Grzegorz pije, ty jesteś jakaś dziwna... – Uśmiechnął się do niej nieśmiało. – Chciałbym wiedzieć, co ci jest – powiedział. – Czy mogę ci jakoś pomóc?
– W czym można człowiekowi naprawdę pomóc? – rzekła. Odgarnęła swoje ciężkie, brązowawe włosy i milczała chwilę. Widziała, iż patrzy na nią aż do bólu oczu. – Każdy musi sobie sam dawać jakoś radę – rzekła. – Cóż więcej?
Westchnął.
– Pojadę w niedzielę na ryby – rzekł. – Chcę trochę wypocząć, a tutaj chyba się nie da. Przygotowałem sobie wędki; muszę jeszcze postarać się o żyłkę, a z żyłkami teraz ciężko. Może pojechać do Piaseczna? Albo tam, gdzie jeździłem zeszłego roku, aż pod Wołomin? Tam były takie glinianki. – Znów westchnął. – Do niedzieli jeszcze daleko.
– Trzy dni – rzekła. – Cóż to jest?
– Trzy dni – powtórzył. Uśmiechnął się. – Mój Boże, trzy dni. Wyobrażenia nie masz, ile się może pozmieniać przez trzy dni. To strasznie długo.
– Cóż to jest trzy dni wobec całego życia?
– Wiele. Czasem wszystko można stracić przez trzy dni.
– Nie wierzę, ale mniejsza z tym. Dobrze ci radzę, żebyś wrócił do matki.
Wstał.
– Więc gdzie mam jechać, Agnieszka? Do Piaseczna czy do Wołomina?
Patrzył w jej twarz z natężeniem.
– Koniecznie do Wołomina – rzekła.
– Chyba tak zrobię – mruknął. – Dziękuję ci.
Wyszedł. Było duszno: Agnieszka otworzyła okno. Po deszczu powietrze stało się czyste jak oddech dziecka. Ulica jeszcze nie spała. Prawie wszystkie okna były otwarte i prawie ze wszystkich naraz dobiegał nosowy głos spikera: „Ze słuszną dumą podkreślić należy, że przezwyciężyliśmy szkodliwy w skutkach i przynoszący mnóstwo wypaczeń kult jednostki. Obecnie przystąpić musimy do podcinania jego korzeni. Wytyczne XX Zjazdu winny stać się...”.