Ostatni - ebook
Ostatni - ebook
Barbarzyńskie morderstwo, jeden hotel i dwudziestu ocalałych. Jak można czuć się bezpiecznie, gdy morderca jest wśród nas?
Amerykański historyk – Jon Keller – jedzie na konferencję naukową do Szwajcarii. W trakcie dowiaduje się, że świat się kończy. W Waszyngtonie i kilku światowych stolicach doszło do ataku nuklearnego. Podczas gdy gasną światła cywilizacji, mężczyzna zastanawia się, czy jego żona Nadia i ich dwie córki wciąż żyją. Jon żałuje też, że zignorował ostatnią wiadomość od Nadii.
Oprócz Jona w hotelu znajduje się dwudziestu ocalałych. Z dala od najbliższego miasta walczą o przetrwanie. Pewnego dnia w zbiorniku na wodę pitną znajdują ciało dziewczynki. Oczywiste jest, że została zamordowana. Ktoś z mieszkańców hotelu jest zabójcą.
Jon zaczyna popadać w paranoję. Na własną rękę stara się prowadzić dochodzenie, aby odnaleźć mordercę. Seria dziwnych samobójstw, tajemnicze zaginięcia i nadprzyrodzone zjawiska nie są sprzyjającymi okolicznościami. Czy powinien zaryzykować wydostanie się z hotelu? Można tylko mieć nadzieję, że apokalipsa będzie mniej przerażająca…
„Ostatni” to zapierający dech w piersi dystopijny thriller – mrożący krew w żyłach swoją wiarygodnością. Przeszywający do szpiku kości nastrój zagrożenia w połączeniu z przemyślaną fabułą sprawia, że od lektury trudno się oderwać.
„Mroczna, oryginalna, fascynująca”
– C.J. Tudor, autorka „Kredziarza”
„Nawiązując do „Lśnienia”, Jameson przedstawia niesamowitą i niepokojącą historię osadzoną w banalnej codzienności. Lektura całkowicie pochłaniająca”
– „Kirkus Reviews”
„Od tej powieści nie można się oderwać. Apokalipsa postnuklearna przenika się z zagadkowym morderstwem w towarzystwie niesamowicie wykreowanych postaci. W tej wspaniałej i bardzo oryginalnej powieści Stephen King spotyka Agathę Christie”
– Luca Vesta, autor książki „Złodziej kości”
„Inteligentna, oryginalna, przerażająco pochłaniająca”
– Erin Kelly, autorka „Kłamał, Kłamała”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8015-949-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Hans Keilson, The Death of the AdversaryDzień trzeci
Któregoś dnia Nadia powiedziała mi, że nie mogła w nocy spać, bo przeczytała w telefonie powiadomienie o koncepcji zwiastującej koniec świata. Może nie była to porywająca przemowa w stylu Kennedy’ego, który zagrożenie nuklearne porównał do miecza Damoklesa, ale w pamięci zapadło mi każde słowo.
Według mnie właśnie coś takiego wydarzyło się trzy dni temu, gdy jadłem śniadanie wliczone w cenę pokoju hotelowego.
Siedziałem przy oknie i patrzyłem na pobliski las oraz okalającą budynek ścieżkę, prowadzącą na parking za rogiem.
Słychać było cichy gwar, kilka par i jedna czy dwie rodziny wymeldowywały się wczesnym rankiem. Spośród uczestników konferencji na śniadanie przybyłem jako pierwszy. Wprawdzie poprzedniego wieczora nieco się zasiedzieliśmy i wypiliśmy o kilka drinków za dużo, ale zazwyczaj staram się nie robić odstępstw od rutyny, nawet jeśli jest to czasem dotkliwe.
Na początku mieliśmy mieszkać w innym miejscu. Konferencja miała się odbyć w hotelu bliżej Zurychu, bardziej na północ. Lecz osiem miesięcy temu wybuchł tam pożar. Zmiana planów poszła gładko i finalnie zakwaterowano nas w L’Hotel Sixième, który, jak sobie żartowaliśmy, znajdował się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Cholernie ciężko było tu dojechać.
Czytałem właśnie pierwszy rozdział rozprawy o rekonesansie fotograficznym, jego aspektach prawnych i historii dokonań wywiadu lotniczego. Robiłem notatki do nadchodzącego cyklu wykładów. Mój telefon był wyciszony.
Po lewej stronie stała szklanka soku pomarańczowego. I czarna kawa. Trochę rozlałem na obrus, gdy zbyt gwałtownie po nią sięgnąłem, ale zaraz dostałem dolewkę. Czekałem na jajka po benedyktyńsku.
Banał nad banałami.
Ostatnia wiadomość, jaka nadeszła od Nadii, została wysłana poprzedniej nocy, o jedenastej trzydzieści. Oto jej treść: „Uważam, że wszyscy w moim fachu robią więcej szkody niż pożytku. I jak ja mam dalej kochać swoją pracę? Bardzo za Tobą tęsknię. Ty zawsze wiesz, co mi powiedzieć w takiej sytuacji. Przykro mi, że rozstaliśmy się w taki sposób. Kocham Cię”.
Nie zareagowałem na jej kryzys egzystencjalny, ponieważ wiedziałem, że lekkie opóźnienie w napisaniu odpowiedzi ujdzie mi płazem. Wiedziała, czym jest różnica czasu i że muszę ją odespać. Chciałem zebrać myśli i rano napisać coś bardziej wyważonego, pokrzepiającego. Że świat potrzebuje wysokiej klasy dziennikarstwa, że wciąż może zmieniać je na lepsze… Coś w tym stylu. Pewnie mejl byłby lepszy.
Wszystkim nam się wydawało, że mamy czas.
A teraz nie możemy wysłać już żadnego mejla…
Przy jednym ze stolików rozległ się dziwny hałas, piskliwy krzyk. Jakaś kobieta. Nie powiedziała niczego konkretnego, tylko krzyknęła.
Podniosłem głowę. Siedziała ze swoim partnerem, jak sądzę, i patrzyła w ekran telefonu.
Podobnie jak pozostali goście sądziłem, że zareagowała tak na jakąś wiadomość lub zdjęcie. Wróciłem więc do lektury. Lecz po chwili głos kobiety poinformował wszystkich wkoło:
– Zbombardowali Waszyngton!
A przecież nawet nie chciałem jechać na tę cholerną konferencję.
Nie pamiętam dokładnie, co działo się przez kolejne godziny. Lecz gdy sprawdziłem powiadomienia i media społecznościowe w telefonie, zdałem sobie sprawę, że Nadia miała rację. Stało się dokładnie to, czego się obawiała. Właściwie pamiętam jedynie nagłówki wiadomości.
Z OSTATNIEJ CHWILI: TRWA ATAK NUKLEARNY NA WASZYNGTON. CZEKAMY NA KOLEJNE DONIESIENIA.
Z OSTATNIEJ CHWILI: 200 TYSIĘCY ZABITYCH – SZACUJĄ EKSPERCI.
Z OSTATNIEJ CHWILI: POTWIERDZONO, ŻE PREZYDENT I PERSONEL BIAŁEGO DOMU ZGINĘLI W ATAKU NUKLEARNYM. CZEKAMY NA KOLEJNE DONIESIENIA.
Potem pokazano film nakręcony z lotu ptaku nad Londynem – patrzyliśmy, jak na naszych oczach obracają się w pył budynki i jak nic po nich nie zostaje, tylko chmura dymu. Był to jedyny dostępny materiał, więc oglądaliśmy go raz za razem, na okrągło. A jednak nie robił takiego wrażenia jak nagłówki. Pewnie wszystkich nas znieczuliły podobne obrazy pojawiające się w filmach. A tu nagle bezdźwięcznie znika na naszych oczach z powierzchni Ziemi całe miasto – zbyt szybko, zbyt cicho.
Nad przedmieściami Berlina samolot zaczął spadać i to wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że Berlin też zniknął – jedna z pasażerek wrzuciła do internetu film, nagrany podczas gdy samolot pikował. Pewnie do silników dostał się pył. Nie pamiętam, co powiedziała. Płakała i nie mówiła po angielsku. To były pewnie słowa pożegnania.
Z OSTATNIEJ CHWILI: ZDETONOWANO LICZNE ŁADUNKI NUKLERNE W CAŁYM WASZYNGTONIE, SETKI TYSIĘCY OFIAR I POSZKODOWANYCH.
Z OSTATNIEJ CHWILI: KANADYJSKI PREMIER PROSI O ZACHOWANIE SPOKOJU PO ATAKU NUKLEARNYM NA STANY ZJEDNOCZONE.
Z OSTATNIEJ CHWILI: STANY ZJEDNOCZONE BEZ RZĄDU. BOMBA NUKLEARNA ZNISZCZYŁA WASZYNGTON.
Może miałem szczęście, że oglądałem koniec świata w sieci, zamiast słyszeć eksplozje i wycie alarmów bombowych.
Jeszcze żyjemy. Dziś jest dzień trzeci i nie ma już internetu. Siedzę w pokoju hotelowym i patrzę na horyzont za oknem. Jeśli coś się wydarzy, postaram się opisać to najdokładniej, jak potrafię. Mój wzrok sięga daleko, daleko ponad lasem, więc gdy przyjdzie nasza kolej, zauważę zagrożenie dużo wcześniej. Przynajmniej mam taką nadzieję. Choć w sumie nie ma tu nikogo, z kim chciałbym się pożegnać.
Nie mogę uwierzyć, że nie odpisałem Nadii na jej wiadomość. Nie mogę uwierzyć, że wydawało mi się, że mam na to mnóstwo czasu.Dzień szósty
Myślę, że powinienem wszystko zapisywać. Chmury mają dziwny kolor, ale nie wiem, czy to nie kwestia tego, że jestem w szoku. Może wyglądają jak zwykle.
Zacząłem zaznaczać dni słoneczne i deszczowe. Jak dotąd minęło pięć dni.
Prawdopodobieństwo, że zacznie się armagedon, wydaje się teraz mniejsze, choć nie mamy internetu, a nasze telefony odmawiają jakichkolwiek połączeń. Nie wiemy więc, co dzieje się w wielkim świecie. Tak czy siak, nie siedzę już ciągle w oknie swojego pokoju. Muszę jeść.
Rozmawiałem z kilkoma znajomymi w restauracji, gdzie nieliczny już personel ciągle jeszcze serwuje posiłki. Chcą się stąd wydostać na piechotę. Ja zamierzam poczekać na pomoc i oficjalnie zorganizowaną ewakuację. Brak sieci i telewizji sprawia, że nie mamy pojęcia, kiedy to nastąpi. Ale w końcu ktoś po nas przyjdzie.Dzień ósmy
Pogoda ciągle taka sama.
Wyszedłem na spacer wokół hotelu i znalazłem dwóch ludzi, którzy powiesili się na klatce schodowej. Dwóch mężczyzn. Nie wiem, kim byli. Dylan, szef ochrony hotelu, pomógł mi ich zabrać z widoku i pochować. Kilka innych osób przyszło do nas ze świecami w rękach. Zorganizowaliśmy spontaniczne czuwanie.
Wracając do hotelu, zapytałem Dylana, czy ktoś przyjdzie nam z pomocą. Powiedział, że nie, raczej nie, ale nie chce, żeby ludzie wpadli w panikę. Na co dzień staramy się przynajmniej względnie regularnie wykonywać rutynowe czynności. Schodzimy na dół na śniadania i kolacje. Resztę czasu spędzamy w swoich pokojach.
Zastanawiam się, czy nadal trwają bombardowania i czy w nas też coś uderzy. Może tak byłoby lepiej. Nie mogę znieść tej niewiedzy.
Dziś po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że pewnie już nigdy nie zobaczę Nadii, Ruth ani Marion. Ani mojego ojca i jego żony, ani moich studentów, ani moich przyjaciół. Nie ma nawet ludzi, którzy przyjechali tu na konferencję. Odeszli.
Jest mi niedobrze. Nie wiem, może to choroba popromienna, a może nie.Dzień osiemnasty
Jak dotąd nikt jeszcze nie umarł od choroby popromiennej.
Nikt po nas nie przyjedzie. Nie będzie żadnej ewakuacji.
Dylan wraz z kilkoma mężczyznami wyszli dziś z hotelu zaopatrzeni w strzelby i wrócili z jeleniem. Wygląda na to, że chwilę tu pobędziemy. Rano w restauracji policzyłem, ilu nas jest. Dwadzieścia cztery osoby. W tym przynajmniej dwójka małych dzieci i para staruszków, z których jedno nie słyszy.
Tak ma wyglądać koniec? Ludzkości, mam na myśli. Czy jestem ostatnim żyjącym człowiekiem robiącym notatki o końcu świata? Nie wiem, ale chyba wolałbym już nie żyć.Dzień dwudziesty
Pogoda się nie zmienia.
W hotelu jest lekarka. Jeszcze nie wiem, jak się nazywa.
Wiem tylko, że tu jest, ponieważ jedna Francuzka zabiła się na klatce schodowej. Związała sznurowadła od butów i rzuciła się w dół ze schodów, trzymając w ramionach malutką córeczkę. Niestety, lekarka nie mogła już pomóc matce, ale dziewczynka szczęśliwie przeżyła. Zajęła się nią para Japończyków.
Znów rozmawiałem z Dylanem. Chce pod koniec tygodnia odciąć gaz i prąd na górnych piętrach. Nie wie, na jak długo starczy nam jednego i drugiego, więc czułby się pewniej, oszczędzając na nadchodzące miesiące energię do mrożenia żywności, a gaz do gotowania.
Wcześniej, podczas obiadu, zrobiliśmy szybkie głosowanie. Dylan wyjaśnił, jak wygląda sprawa z jedzeniem, i wszyscy poparli jego pomysł. Potem odłączono gaz i prąd w naszych pokojach. Jest początek lipca, a mimo to od razu zrobiło się zimno.Dzień dwudziesty drugi
Zauważyłem, że ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać podczas posiłków. Wcześniej nikt się do nikogo nie odzywał. Aż do teraz.
Wydaje mi się, że znam skądś jedną osobę. Pewną blondynkę. Ale nie wiem skąd, ponieważ nie przyjechała tu na naszą konferencję. Wydaje mi się, że to ostatnia Amerykanka, jaka została. Nie rozmawiałem z nią. Chyba chce być sama.
Facet o imieniu Patrick mieszka kilka pokoi ode mnie. Czasem biega wte i wewte po korytarzu pod moimi drzwiami. Tupot stóp bywa w nocy nieco niepokojący.Droga Nadio!
Minął już miesiąc i nie wydaje mi się, żebyś to kiedykolwiek przeczytała. Nie wiem nawet, czy nadal żyjesz. Lecz skoro jest cień szansy, że może jednak przeczytasz moje zapiski, chciałbym, żebyś wiedziała, że zasłużyłaś na kogoś lepszego ode mnie. Może nawet sama zdałaś sobie już z tego sprawę.
Przepraszam, że nie ma mnie przy Was w obliczu końca świata. Jak zwykle spóźniony! Zawsze miałem problem z tym, żeby być we właściwym miejscu o właściwym czasie. Przepraszam, że musiałaś tolerować moje liczne wpadki. Wszystko, co najlepsze, nasze dzieci odziedziczyły po Tobie.
Błagam, bądźcie bezpieczne najdłużej, jak to możliwe.
Uważałem, że na wszystko mam czas. Przepraszam.
Kocham Cię. I nigdy nie przestanę. Przysięgam, że Cię znajdę, nawet jeśli miałoby to być w kolejnym życiu.
Twój na zawsze
JonDzień czterdziesty
Przez jakiś czas nie wychodziłem z pokoju. Byłem za bardzo zdołowany, żeby pisać czy z kimś porozmawiać. Dziś po raz pierwszy od tygodnia wyszedłem na zewnątrz. Na spacer przed hotelem.
Zapytałem barmana, który ma na imię Nathan, co sądzi o kolorze nieba i czy zgodzi się ze mną, że chmury przybrały dziwną barwę.
– Rdzawą – powiedział.
Lekarka Tania – bo już wiem, jak ma na imię – poszła pobiegać w lesie otaczającym hotel. Zatrzymała się obok nas i spojrzała w górę, podążając za naszym wzrokiem. Jest bardzo zimno. Nikt przecież nie wziął ze sobą zimowych ubrań, bo nie wiedzieliśmy, że zastanie nas tu koniec lata. I cywilizacji.
– Rozmawiacie o chmurach? – zapytała.
– Taaak, dziwnie wyglądają, prawda? – odparł Nathan.
– Są pomarańczowe. – Zmrużyła oczy, mimo że nie świeciło słońce. Chyba zrobiła to odruchowo.
– Cieszę się, że nie tylko ja to widzę – stwierdziłem. – Myślałem, że może z powodu szoku zaczynam mieć zwidy.
– Myślicie, że to… jakieś promieniowanie?
– Nie – powiedziała Tania z pewnością w głosie. – Ten kolor to pewnie pył i odłamki unoszące się po eksplozjach. Gdyby w Ziemię uderzyła asteroida, tak samo by to wyglądało.
Przez chwilę w milczeniu przypatrywaliśmy się obłokom w kolorze oranżu. W pewnej chwili Tani zrobiło się zimno i zaczęła mieć dreszcze.
– Straszne. – Wskazała głową na las. – Lada moment zaczną umierać drzewa.
Pogoda się nie zmienia.Dzień pięćdziesiąty
Woda w kranach zrobiła się mętna i źle smakuje, więc Dylan, Nathan i ja weszliśmy na dach, żeby sprawdzić zbiorniki.
Dylan to jeden z niewielu członków obsługi, który nie uciekł. Pozostał na posterunku. Ten wysoki, czarnoskóry mężczyzna pod pięćdziesiątkę, z zaraźliwym uśmiechem i krótko przystrzyżonymi włosami, zaraz po wybuchu wojny automatycznie został naszym przywódcą. Lepiej niż ktokolwiek inny zna hotel i okolicę, ponieważ pracuje w tym miejscu od ponad dwudziestu lat. Gdy mówi po angielsku swoim głębokim głosem, prawie w ogóle nie słychać obcego akcentu. Nie mam pojęcia, skąd pochodzi. Może jest Szwajcarem…
– To pewnie martwe ptaki – orzekł, gdy wdrapaliśmy się na trzynastą kondygnację budynku. – Też musiały szukać wody.
Chciałbym, żeby to były tylko martwe ptaki.
Na dziesiątym piętrze musiałem się zatrzymać i przysiąść na swojej skrzynce z narzędziami. Nathan poszedł w moje ślady.
Dylan wzruszył ramionami. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby odstawić narzędzia, podczas gdy my próbowaliśmy złapać oddech.
– Jak ty to robisz, że jesteś w takiej formie? – zapytał Nathan.
– Regularny wysiłek fizyczny.
– To załatwia sprawę. – Nathan spojrzał na mnie. – A ty, Jon?
– Och, ja wkładam w mój absolutny brak sylwetki zero wysiłku. – Spojrzałem na swoje ciało. – W pracy głównie siedzę. Dużo czytam i rozmyślam.
– Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo możemy być bezużyteczni, dopóki nie spróbowałem rozpalić ognia bez zapalniczki – parsknął barman. – Nie mogłem uwierzyć, że nikt z nas nie wie, jak to zrobić. To znaczy, wiedziałem, że ja nie potrafię, ale miałem nadzieję, że ktoś jednak umie.
– Nie znosiłem biwaków – oznajmił Dylan. – Wakacje bez sznapsa i relaksu w szlafroku to nie wakacje.
– Ja też nie znosiłem biwaków – zgodziłem się z nim.
– Ja nie znosiłem sznapsów – wciął się Nathan.
Uśmiechnąłem się.
– Chyba tylko dzieci lubią wakacje pod namiotem. Mam dwójkę, więc jeździłem częściej, niż bym chciał.
– Czyli ile razy? – zapytał Dylan.
– Nigdy.
Nathan zaczął się śmiać. Jest chudym Australijczykiem rasy mieszanej. Prowadził hotelowy bar. Ma opadające powieki i monotonny głos, więc na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie apatycznego. W rzeczywistości jest jednak duszą towarzystwa o niespożytej energii. Ciągle potrafi nas rozbawić, a ostatnimi czasy o to niełatwo.
– Nie wiedziałem, że masz dzieci – powiedział Dylan, odstawiając w końcu swoją skrzynkę na podłogę. – Ja mam córkę.
– W jakim wieku? – zapytałem.
– Trzydzieści lat.
– Gdzie… gdzie teraz jest?
– Mieszkała z mężem w Monachium. – Nie musiał nam tłumaczyć, co to oznacza. – A co z twoimi?
– Są w domu, w San Francisco, z matką. Mają sześć i dwanaście lat.
– Co tu robisz? Przyjechałeś na konferencję?
– Tak.
– Myślałem, że wszyscy uczestnicy konferencji dawno stąd uciekli.
– Taaak, ci, co chcieli dostać się na lotnisko, to byli właśnie moi koledzy po fachu, znajomi z innych uczelni.
– Spodziewałem się, że więcej z nich wróci – odezwał się Nathan, wstając – gdy w końcu zdadzą sobie sprawę… Tak się zastanawiam… Dlaczego w ogóle stąd uciekli? Przecież ogłoszono, że lotniska nie działają, a na drogach panuje istne szaleństwo. Powinno ich wrócić zdecydowanie więcej.
– Nie, nie zgadzam się. Myślę, że jak już zdecydujesz się ruszyć w drogę, to nie chcesz zawracać, tylko idziesz dalej. Byle do przodu. – Dylan podniósł swoją skrzynkę z narzędziami.
– Zdziwiło mnie, że wszyscy wyjechali – ciągnął dalej Nathan. – Aż tyle osób? Jakby mieli zamiar co zrobić, złapać samolot?
Wstałem, przyciągnąłem swoją skrzynkę do biodra i kontynuowaliśmy wspinaczkę po schodach.
– Dużo ludzi myli bycie w ruchu z robieniem postępów – stwierdził Dylan. – Wiedziałem, że odejście stąd to zły pomysł, ale co mogliśmy zrobić? Pozamykać ich? Nie byli w stanie stawić czoła prawdzie.
Oparłem się o ścianę klatki schodowej, podczas gdy Dylan wyjmował pęk kluczy. Powietrze na górze było gęste, duszące i pełne pyłu. Śmierdziało. Nie podobała mi się ta klatka schodowa, ale windy oczywiście nie działały. Już od niemal dwóch miesięcy. W zasadzie to od pierwszego dnia.
– Mylenie ruchu z postępem… Szkoda, że ludzie nie pomyśleli o tym wcześniej – rzekłem. – Można było tego wszystkiego uniknąć.
– Jon, trafiłeś w sedno. Gdzie byłeś podczas wyborów, gdy ludzie potrzebowali rozsądnego kandydata?
Nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć.
Na dachu rozdzieliliśmy się i każdy zajął się jednym zbiornikiem. W sumie były cztery wysokie pionowe cysterny z drabinkami po bokach. Przymocowałem szufelkę do paska i zacząłem się wspinać. Musiałem zdjąć rękawiczki, żeby chwycić się szczebelków. Było lodowato. Wydawało mi się, że wiem, co to zimno, ale to było nic w porównaniu z tym tutaj. Zimno nigdy się nie kończyło i bardzo dawało w kość. Dosłownie przeobrażało sylwetkę. Człowiek zaczynał chodzić ze zwieszoną głową, zgarbionymi plecami i zapadniętymi ramionami. I tak cały czas.
Gdy wszedłem na szczyt, odwróciłem się i spojrzałem w dół, na las. Podczas oddychania powietrze wydawało się czyste, ale powłoka z chmur wisiała nisko nad ziemią i wszystko tonęło w mroku. W pierwszą noc po przyjeździe słyszałem brzęczenie owadów ze swojego pokoju na trzecim piętrze. Teraz drzewa milczały, brązowiały i umierały, choć był dopiero sierpień. Żadnych ptaków, jedynie martwa cisza. Do najbliższego miasta była ponad godzina drogi, a za nim znów ciągnęły się kilometry lasów.
Nie przypominam sobie, kiedy widziałem słońce w pełnej krasie. Owszem, widziałem, jak przemyka gdzieś za chmurami, daleko poza zasięgiem, jak płaski, dwuwymiarowy dysk za szarym woalem.
Zastanawiałem się, ilu z moich kolegów dotarło do lotniska i co tam zastali. Nie wszyscy wsiedli od razu do samochodów. Niektórzy opuścili to miejsce nieco później, sami czy w dwu-, trzyosobowych grupach, na piechotę, nie zdając sobie sprawy z rozmiarów lasu i niskich temperatur. Próbowałem niektórych z nich zatrzymać, ale zdroworozsądkowe argumenty przestały do nich przemawiać.
Choć w sumie wcześniej też ludzie ignorowali zdrowy rozsądek. Na tym właśnie polega cały problem.
Zaczęła we mnie rosnąć kula emocji, ścisnęła mi gardło i odcięła oddech.
Wepchnąłem ją z powrotem gdzieś w głąb siebie.
– Wszystko okej? – krzyknął do mnie Dylan.
Złapałem uchwyt na pokrywie zbiornika i zaraz zimno sparaliżowało mi palce. Zacząłem tracić w nich czucie. Nie czułem już ani ust, ani nosa.
– Tak, tak, ale pokrywa jest bardzo ciężka! Ani drgnie!
– Poczekaj, idę do ciebie! W moim zbiorniku wszystko w porządku. – Dylan zaczął schodzić.
– Nie musisz wchodzić na górę. Chyba mi się uda! – Sięgnąłem za plecy po szpadel i włożyłem go w szparę przy krawędzi cysterny, próbując podważyć pokrywę. Metal zgrzytał i piszczał, aż zęby bolały. W końcu pokrywa zaczęła odpuszczać, włożyłem więc szpadel głębiej, żeby ją podważyć.
Ciemność.
Próbowałem złapać równowagę na drabince i nie rozmyślać ani o wysokości, ani o zimnie. Włożyłem prawą rękę z łopatką jeszcze głębiej i zacząłem przeszukiwać wodę. Jej poziom był tak niski, że ledwo mogłem do niej dosięgnąć, ale z tego co widziałem, nie było w niej żadnej padliny ani gruzu.
Zdałem sobie sprawę, że niedługo skończy nam się woda.
Poczułem bezduszny łopot paniki, która dwa miesiące temu zagościła na stałe w mojej klace piersiowej i powodowała zawroty głowy. Atak przychodził, gdy tylko przestawałem koncentrować się na zadaniu i myślałem o czymś innym. Musiałem więc skupić się na tym, co tu i teraz, i całkowicie zablokować rozmyślania o przeszłości czy przyszłości. To był jedyny sposób, żeby nie postradać zmysłów.
– Tu też wszystko okej! – krzyknąłem, ale mój głos zniknął w podmuchach wiatru.
Usłyszałem głośne i nerwowe „Kurwa!” i spojrzałem na drugą stronę dachu dokładnie w momencie, gdy Nathan poślizgnął się i runął w dół.
Instynkt wziął górę i chcąc go odruchowo złapać, straciłem równowagę i grunt pod nogami. Nathan zniknął mi z oczu, a ja zawisłem, trzymając się tylko jedną ręką szczebelka. Moje ciało uderzało jak kukła o ścianę zbiornika.
Myślałem, że zwichnąłem sobie bark, bo w klatce piersiowej i obojczyku poczułem przeszywający ból. Ale nic takiego się nie stało. Udało mi się stanąć z powrotem bezpiecznie na drabince. Palce mi krwawiły. Zorientowałem się też, że wypadł mi szpadel.
Nathan leżał na dole, ale próbował już wstać o własnych siłach. Nic mu się nie stało. Tuż obok niego zobaczyłem Dylana, który również próbował się podnieść.
Migiem zszedłem z drabinki i przebiegłem przez dach.
– Co się stało? Wszystko w porządku, chłopaki?
– Coś tam jest! Ja, kurwa, nie żartuję. – Nathan oglądał swoje ramiona, podciągając trzy warstwy ubrania. – Zbiornik jest prawie pusty, ale coś tam jest.
Dylan wyglądał, jakby ktoś go pobił. Po chwili domyśliłem się, że to Nathan na niego spadł.
– To wyglądało na zwłoki… – powiedział Nathan.
– Ludzkie zwłoki?
– Tak, tak mi się zdaje… Nie wiem, może zwierzę, coś takiego. Nachyliłem się i chciałem to wyciągnąć. – Nathan zamilkł i położył dłoń na ustach. – To było coś małego, ale… nie, to nie mogło być zwierzę… Miało włosy jak… jak dziewczynka… Kurwa! Czy dziecko w ogóle dałoby radę tam wejść?
– Dziecko? – odezwał się Dylan. – Jezu!
Spojrzałem w górę na zbiornik. Miał ponad sześć metrów wysokości. Może nawet z dziewięć.
– Kto jeszcze ma klucze na dach? – spytałem.
– Jest kilka kompletów, ale tylko personel miał do nich dostęp. – Dylan zmarszczył czoło.
Nathan usiadł na podłodze i zaczął rozmasowywać sobie przedramiona oraz prawą kostkę.
– Musimy odciąć zbiornik od obiegu lub wyjąć z niego to coś – powiedział. – Wszyscy… cholera… wszyscy piliśmy z niego wodę. Kurwa. Kurwa! Za chwilę się porzygam! Nie wierzę, że piliśmy tę wodę.
Musiałem oprzeć rękę o cysternę i uspokoić się. Strasznie mnie mdliło.
Nawet Dylan wyglądał na zszokowanego, ale szybko się opanował, w każdym razie szybciej niż ja.
– Musimy otworzyć pozostałe zbiorniki – zarządził. – Na stałe. Trzeba odpiłować pokrywy, żeby zbierała się tam deszczówka.
– A czy w ogóle jeszcze pada deszcz? – spytałem.
Spojrzeliśmy po sobie, ale nikt nie miał pewności. Naprawdę nie byłem w stanie sobie przypomnieć, czy od pierwszego dnia padało. Tamten dzień był słoneczny. Nic specjalnego dotyczącego pogody nie zapisało się w moim umyśle od tego czasu. Żyjemy pod grubą warstwą chmur, jedne dni są bardziej szare, inne mniej. To tyle.
– I tak musimy to zrobić. Jeśli nie będzie padać, to niedaleko jest jezioro, mamy więc źródło wody. Nath, przenieś jakiś brezent albo folię plastikową. I przyprowadź Tanię. Jon, będę potrzebował szpadla.
Pomogłem Nathanowi wstać. Zszedł z dachu i wrócił z plastikowym brezentem. Po kolorze jego twarzy domyśliłem się, że płakał.
Dylan wziął szpadel i z brezentem przewieszonym przez ramię zaczął wspinać się na zbiornik. Cieszyłem się, że sam się zaoferował i że nie musieliśmy ciągnąć zapałek czy coś takiego. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy dałbym radę to zrobić.
Gdy Dylan powoli schodził po drabince, przytrzymując ramieniem drobne ciało zawinięte w plastik, uderzyła mnie kolejna fala smutku. Tym razem omal nie zwaliła mnie z nóg.
Nathan trzymał się na uboczu.
– Dziewczynka. Sądząc po wzroście, miała jakieś siedem lub osiem lat. Nie wiem, nie jestem pewien. – Dylan położył zwłoki na ziemi. – Gdzie Tania?
Za pierwszym razem nie usłyszeliśmy odpowiedzi Nathana. Musiał odchrząknąć i powtórzył:
– Ona… Teraz zajmuje się kimś innym, ale powiedziała, że możemy zanieść ciało do jej pokoju.
– Małe dziecko nie dałoby rady samo tam wejść – powiedziałem, nie mogąc oderwać wzroku od zwłok. – Ktoś musiał ją tam wrzucić.
– Może weszła tam, bo szukała…
– Nie weszłaby tam sama – uciął Dylan. – Nam, trzem facetom, ledwo udało się otworzyć te pokrywy.
– Jak myślisz, długo tam leżała? – zapytałem.
– Nie wiem. A ty jak sądzisz?
– Pojęcia nie mam.
Zwłoki były lekko napuchnięte, ale dziewczynka nadal wyglądała normalnie, przynajmniej według mnie. Niemal jak żywa, jakby zakonserwowana. Na skórze miała szare, żółte, gdzieniegdzie zielonkawe plamki, ale proces gnilny jeszcze się na dobre nie zaczął. Miało to sens, biorąc pod uwagę temperatury. Jedynie jej ubrania się rozpadły, to wszystko.
– Czyli została zabita – powiedziałem coś, czego nikt nie chciał usłyszeć. – Ktoś ją zamordował.
Nathan zaczął dygotać, co i mnie się udzieliło.
Oplotłem ramiona wokół ciała.
– Może – westchnął Dylan. – Lecz spójrzmy prawdzie w oczy, nawet nie mamy jak się dowiedzieć, kim jest. Jej rodziców pewnie od dawna już tu nie ma. Nikt przecież nie wspominał, że zgubiła się jakaś dziewczynka. Ci ludzie mogli wymeldować się z hotelu, jeszcze zanim to wszystko się zaczęło.
– Wymeldować się bez dziecka? – przypomniałem sobie, jak moja córka, Marion, śmiejąc się, wybiega z morza w Fort Funston. – To niemożliwe.
Chcąc wyrzucić z głowy ten obraz, zrobiłem krok do przodu i nachyliłem się, żeby zabrać ciało dziewczynki. Owinąłem je plastikiem, jakbym układał do snu. Dopiero teraz zauważyłem, że nadal krwawią mi ręce. Chyba przez jakiś czas ich w ogóle nie czułem.
– Zniosę ją na dół – powiedziałem.
Była lekka jak piórko.Dzień pięćdziesiąty (2)
Tania była jedynym lekarzem w hotelu. Mieliśmy dużo szczęścia, że się tu zatrzymała. Nasza dieta stawała się coraz uboższa i wzrastało zapotrzebowanie na leki (co zaskakujące, większość ludzi prosiła o antydepresanty, których akurat nie mieliśmy), więc Tania miała pełne ręce roboty. Ale nie dawała po sobie tego poznać. W obyciu jest osobą zdystansowaną i dumną. Ma ciemną skórę i w tym momencie ufarbowane na fioletowo afro, choć to akurat zmienia się z tygodnia na tydzień.
Podczas jednej z naszych pierwszych rozmów powiedziała mi, że dorastała w rodzinach zastępczych w Anglii, potem w Szwajcarii i że ma krewnych w Nigerii i na Jamajce.
Jej chłopak wyjechał stąd już pierwszego dnia, próbując szczęścia w podróży samochodem, mimo ostrzeżeń ogłaszanych przez służby publiczne. Po prostu wsiadł w samochód i odjechał. Tania postanowiła zostać i ze stoickim spokojem trzyma się swojej decyzji. W ogóle o nim nie wspomina. I dlatego właśnie nie mogę sobie przypomnieć jego imienia.
Spojrzała na ciało dziecko, gdy przynieśliśmy je do pokoju, który przerobiła na gabinet lekarski. Potwierdziła, że to dziewczynka. Na oko dziewięcioletnia, ale raczej drobniejszej budowy. Była martwa od jakichś dwóch miesięcy.
Usiadłem na krześle obok łóżka, które służyło Tani za stół do badania, i splotłem pulsujące od bólu dłonie.
Dylan i Nathan poszli szukać mocniejszych narzędzi do otwarcia zbiorników z wodą. To będzie poważna operacja, zajmie pewnie kilka dni, a może nawet tygodni. Nie mogłem się już doczekać. Mniej czasu na myślenie.
– Jak umarła? – zapytałem.
– Nie wiem. Muszę zrobić sekcję, a nigdy w życiu sama tego nie robiłam, jedynie przyglądałam się, jak robili to inni. Nie to należało do moich obowiązków.
Choć bardzo się ożywiła, co zdarzało się niezwykle rzadko, jej głos nadal był cichy i spokojny. Może po prostu profesjonalny.
– Nie widzę żadnych śladów.
– To może się okazać bardzo mylące. Woda miewa dziwny wpływ na zwłoki. Widzisz, w tym miejscu skóra zaczęła się rozwarstwiać i odchodzić. Ale… tak, zgadzam się z tobą, że nie widać żadnych śladów wskazujących na strzał w głowę czy uduszenie. Nie wygląda też na to, że została wykorzystana seksualnie, ale to akurat o wiele trudniej stwierdzić.
– A są w ogóle jakieś sposoby, żeby to sprawdzić? Tutaj? Teraz?
Nasze spojrzenia się spotkały.
– Tak, są.
– Więc zmarła mniej więcej… – Wziąłem głęboki wdech.
– Kilka miesięcy temu, to na pewno. Może zanim wydarzyło się to wszystko, a może później. W wodzie ciało rozkłada się dużo wolniej. Proces ten został dodatkowo opóźniony przez niskie temperatury. Nie da się określić dokładnego czasu zgonu. Wiem tylko, że nastąpił jakiś czas temu. Muszę sprawdzić, czy ma wodę w płucach.
– A czy to nie jest oczywiste?
Pokręciła głową i nie patrząc na mnie, odpowiedziała:
– Nie, chyba że gdy znalazła się w zbiorniku, wciąż oddychała…
Tania obejrzała narzędzia i ułożyła je w rządku na toaletce: komplet przyborów z hotelowego zestawu do pierwszej pomocy i wybrane przez nią sztućce. Zobaczyłem nóż do ryby i przez chwilę zastanawiałem się, do czego może go użyć.
Westchnęła i potarła twarz.
– Szkoda, że nie mam swoich narzędzi. Byłoby o wiele prościej.
– Zrób listę. Może uda się coś znaleźć w przyszłym tygodniu.
Dylan postanowił zorganizować kolejną wyprawę. Prawdziwą, do miasta, a nie na polowanie. Oszacował, że w ciągu trzech miesięcy zaczną nam się kończyć zapasy. Potrzebowaliśmy też lekarstw, nawet bardziej niż jedzenia. Od najbliższej apteki dzielił nas długi marsz przez las. Mieściła się w dużym centrum handlowym i nie mogliśmy mieć pewności, czy nie została już splądrowana.
Dowodził Dylan. Tania zgłosiła się na ochotnika, ale nie zgodziliśmy się na jej udział. Była dla nas zbyt cenna. Wybrano Patricka Bernardeaux, wysportowanego i trzeźwo myślącego Francuza, byłego dentystę. Poświęcał dużo czasu na bieganie w lesie. Adam, poważny i dobrze zbudowany Anglik, zgłosił się na ochotnika, podobnie jak Rob, o wiele mniej poważny młodzieniec. Też Anglik. Do tego Tomi, jedyna poza mną Amerykanka, studentka historii i rozwoju urbanistyki.
– Musicie się skupić na znalezieniu potrzebnych leków.
– Ale przecież potrzebujesz skalpeli i…
– I…? – Uśmiechnęła się złośliwie.
– Wszystkiego, czego używają lekarze. – Ja też się uśmiechnąłem, lecz zaraz przypomniałem sobie, że tuż obok leży martwa dziewczynka. – Mówię serio, zrób listę, a ja poszukam. I tak nie będę przecież filarem tej wyprawy. Lepiej posługuję się wzrokiem niż…
– Nooo, w każdym razie na pewno nie będziesz żadnym wsparciem fizycznym. – Obcięła mnie wzrokiem. – Trzy, może cztery razy w tygodniu jeździłeś na rowerze do pracy, może troszkę pływałeś, a poza tym cały swój czas spędzałeś, ślęcząc na książkami.
– Skąd wiesz?
– Widzę, jak siadasz i chodzisz. Osiemdziesiąt procent moich pacjentów cierpi na chroniczne bóle karku i pleców z powodu wadliwej postawy. Też byłbyś jednym z nich, więc zmiana stylu życia będzie dobra dla twojego kręgosłupa. – Odwróciła wzrok od toaletki i skinęła ręką w moim kierunku. – Co ci się stało w dłonie?
– Nic. Musiałem zdjąć rękawiczki podczas wspinaczki. A nie jestem dobry we wspinaczce.
Przykryła dziewczynkę z powrotem plastikową folią, jak matka. Potem wstała z krzesła.
– Niech spojrzę.
– To nic poważnego.
– Nie możemy teraz bagatelizować najdrobniejszych spraw. Za duże ryzyko infekcji, a nie mamy wystarczającej ilości antybiotyków. – Ujęła moje dłonie, odwróciła je, obejrzała otarte knykcie, zdartą skórę, obgryzione paznokcie.
– Musisz dbać o to, żeby rany były czyste. Bóg raczy wiedzieć, jakie bakterie wylęgły się w tych zbiornikach. Nie dziwne, że ludzie zaczęli chorować. – Na jej twarzy pojawił się grymas.
Ruszyła w stronę łazienki, ale zawahała się.
– Chyba nie korzystamy już z wody z tego zbiornika?
– Nie. Dylan go odciął.
– Dobrze. Chodź tutaj. Muszę użyć alkoholu, więc będzie bolało. – Wzruszyła ramionami, oparła się biodrem o umywalkę i napuściła do niej trochę wody z mydłem.
Woda była lodowata. Nawet trudno mi opisać, jak ciężko jest znosić atakujące zewsząd zimno. A od dwóch miesięcy zimno towarzyszy mi na każdym kroku. Wymyłem ręce tak szybko, jak to możliwe, i ponownie usiadłem obok martwej dziewczynki. Tania ujęła moją prawą dłoń i nasączyła bawełniany wacik czystym spirytusem.
– A więc przyjechałeś tu na konferencję? – powiedziała, próbując mnie jakoś zagadać i odwrócić uwagę od bólu. – Kim jesteś z zawodu?
– Historykiem. Wykładałem na Stanford.
– W takim razie skąd ten akcent?
– Z południa. Ale dawno temu przeniosłem się do San Francisco, więc się trochę zmienił.
– A czym zajmowała się twoja żona? – kiwnęła głową na moją obrączkę.
– Jest… Nadia pracowała jako dziennikarka. Bywało ciężko, szczególnie z dwójką dzieci, ale oboje musieliśmy pracować. Czynsze w Kalifornii są piekielnie wysokie… – Niespodziewanie się uśmiechnąłem. – Dziwnie się teraz rozmawia o czynszach.
– Prawie każda rozmowa kiedyś dotyczyła czynszu. – Zaśmiała się.
– Lub wyborów.
– Albo manifestacji. Często na nie chodziłam.
– Tak, ja też. Do samego końca. – Ręka mi zadrżała, poczułem piekący ból i omal jej nie wyrwałem. – Nie żartowałaś, gdy mówiłaś, że będzie bolało. Wow!
– No cóż, to wy to wszystko spieprzyliście – stwierdziła, śmiertelnie poważna, jakby chciała mnie ukarać. – My, tu w Europie, mieliśmy święty spokój. Modliliśmy się tylko, żebyście wy nie zrobili czegoś głupiego. Choć, mówiąc zupełnie szczerze, cały świat był bardzo głupi. Mieliśmy jednak nadzieję, że nie będzie to głupota w stylu „urządzimy koniec świata”.
Wykrzywiłem twarz z bólu i zabrałem dłoń. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, czekając, aż alkohol wsiąknie w skórę. Świat, o którym rozmawialiśmy, wydawał się… przepraszam za frazes… sennym marzeniem. To, co działo się teraz, teraźniejszość, było bardziej rzeczywiste niż cokolwiek w przeszłości. Teraz czułem się naprawdę przebudzony, boleśnie przebudzony. W porównaniu z tym, jak żyłem zaledwie dwa miesiące temu.
– Podaj mi drugą dłoń – powiedziała, kiwając do przodu głową.
– Muszę chwilę odpocząć.
– Chcesz posłuchać muzyki?
Słysząc to słowo, wziąłem głęboki wdech, ponieważ mój laptop był od kilku tygodni rozładowany i nikt nie chciał się zgodzić, żebym go naładował na dole.
– Masz muzykę?
– Tak. Wydzielałam sobie po trochu, żeby nie rozładowała mi się bateria. Słucham tylko wtedy, kiedy czuję… Szczerze mówiąc, to wtedy, kiedy wydaje mi się, że oszaleję, jeśli jej nie posłucham.
– Bardzo chcę posłuchać muzyki! Z wielką przyjemnością, jeśli tylko jesteś pewna, że chcesz na mnie tracić baterię.
– To żadna strata.
Ostatnio słyszałem muzykę jakiś tydzień temu, gdy przyłapałem Nathana, jak siedział na podłodze za barem i czegoś słuchał. Ukrywał się. Od razu przestał, gdy zorientował się, że go zauważyłem. Wstydził się, że marnuje baterie na coś tak niepoważnego. Ale jednak potem dał mi posłuchać jednej piosenki. Już nie pamiętam, co to było, chyba jakieś country. Kiedyś nienawidziłem country, ale teraz każdy rodzaj muzyki wydaje się wielkim szczęściem. Nie mam już tak wygórowanych oczekiwań.
Nathan nie powinien był czuć się winny, kiedy go przyłapałem. Osoby, które wciąż miały działające telefony, choć się do tego głośno nie przyznawały, i tak nie mogły się do nikogo dodzwonić. Ja straciłem swój telefon z powodu własnej głupoty.
Tania wróciła do mnie z odtwarzaczem mp3, takim w starym stylu, kanciastym i ciężkim. Podała mi słuchawkę. Pochyliłem się, nasze głowy były kilkanaście centymetrów od siebie, a ona położyła sobie moją drugą dłoń na kolanach i cały proces z bawełnianymi wacikami zaczęła od nowa.
Po raz pierwszy od tygodni poczułem ciepło. Choć się tego wstydziłem, to rosło we mnie napięcie i zachciało mi się płakać.
– Wiem – powiedziała. – Nie spodziewałeś się takich emocji. Nie martw się, nikomu nie powiem, jak się rozsypiesz.
– Czyli nadal obowiązuje tajemnica lekarska?
– Jasne, dlaczego miałaby nie obowiązywać.
– Piękna ta piosenka, jak… – Znów ukłucie bólu, ostre, ale tym razem byłem na nie przygotowany. – Jak walc. To coś starego?
– Sam jesteś stary. To Rihanna.
– Naprawdę? To Rihanna?
– Taa.
– Nie wiedziałem, że ma takie brzmienie.
– A czy kiedykolwiek jej słuchałeś?
– Chyba muszę się przyznać, że rzadziej niż nigdy. – Starałem się nie cofnąć ręki i Tania zaczęła zakładać bandaż. – Niedługo skończę trzydzieści osiem lat. Może nawet już skończyłem…
– Mnie prawie stuknęła czterdziestka, więc to żadne wytłumaczenie.
Skończyła robić opatrunek i poczekaliśmy na koniec piosenki. Po plecach przeszedł mi dreszcz, ale nie miał nic wspólnego z zimnem. To był dreszcz przyjemności. Utwór skończył się i Tania zabrała słuchawki.
– Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy przy sekcji zwłok – zaproponowałem.
– Naprawdę?
– Tak.
– Dzięki, może mi się do czegoś przydasz. Postaram się zrobić sekcję jeszcze dziś. Po tym, jak ciało zostało wyjęte z wody, proces gnilny będzie postępował znacznie szybciej, więc ze względów higienicznych im szybciej ją pochowamy, tym lepiej. – Wstała i podniosła krawędź plastikowej folii, żeby jeszcze raz przyjrzeć się zwłokom. – W sumie to na czas porannych wizyt możemy przenieść ją do innego pokoju. Trup nie wpłynie pozytywnie na morale.
– Racja.
Spojrzała mi prosto w twarz, co rzadko jej się zdarzało.
– Jesteś jedną z najbardziej pomocnych osób w tym hotelu, wiesz o tym? Zgłaszasz się do wszystkiego. Szkoda, że inni nie są tacy chętni.
– A co innego nam pozostało? – Wzruszyłem ramionami.
– Poza tym wszystko w porządku z twoim zdrowiem? Nie masz żadnych niepokojących objawów?
– Nie.
Zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół, ale nie drążyła tematu.
Od paru dni pobolewał mnie ząb, z tyłu po prawej stronie. Nie wspomniałem jednak o tym. Nie chciałem dłużej zawracać jej głowy. Poza tym bałem się, że może zechcieć go usunąć, a nie chciałem kolejnej porcji bólu.
Poszedłem więc uciąć sobie drzemkę. Postanowiłem później poszukać czegoś na temat dziewczynki.
Historia to los grupy ludzi, a z tego, co widzę, możemy być ostatnimi żywymi.Dzień pięćdziesiąty pierwszy
Przekonałem Dylana, żeby dał mi klucze do zaplecza mieszczącego się za recepcją, i rozpocząłem śledztwo. Dzisiaj, trochę wcześniej, Dylan upewnił się, że zbiornik, w którym znaleźliśmy ciało, jest na pewno odcięty. Zawsze to jakieś pocieszenie. Nie pijemy już tej wody.
Zamknąłem za sobą drzwi i powyciągałem wszystkie foldery i rejestry, jakie udało mi się znaleźć. Ułożyłem je w stosy na biurku i usiadłem. Panowała cisza. Poczułem się jak w domu.
Najpierw znalazłem listy z rezerwacjami obejmującymi okres na dwa tygodnie przed tym, jak wszystko się skończyło – tydzień przed ostatecznym terminem zgłaszania udziału w naszej konferencji. Liczyliśmy na dużą liczbę chętnych. Był dopiero początek lata, czas przed wakacyjnym szczytem. Podkreśliłem wszystkie rezerwacje, gdzie było dziecko, odrzuciłem te, w których proszono o łóżeczko dla niemowlaka. Zostało mi tylko sześć rodzin.
Potem nadszedł czas na trudniejszą część. Musiałem wrócić na dach. Tym razem wziąłem ze sobą Nathana, długą linę, ubranie na zmianę i latarkę.
– Myślisz, że co tam znajdziesz? – zapytał Nathan, gdy wspinaliśmy się znów po schodach.
– Może nic. Najważniejsze jest to, żeby się upewnić, że poprzednio niczego nie przeoczyliśmy.
– Znalazłeś dla siebie detektywistyczny projekt, podoba mi się.
– A ty nie czujesz potrzeby, żeby dowiedzieć się, kim była? Została zamordowana. Osoba, która to zrobiła, może wciąż tu być.
– Jesteś pewien?
Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem sceptycyzm wymalowany na jego twarzy.
– A dlaczego nie?
– Większość ludzi się stąd od razu zmyła. Gdybyś popełnił morderstwo, zostałbyś w tej małej grupce, ryzykując zdemaskowanie?
Otworzyłem drzwi na dach. Szczęśliwie było cieplej niż poprzedniego dnia. Nie wiało. Nie musiałem mrużyć oczu czy wykrzywiać twarzy od zimna.
– Pomyśl tylko… – ciągnąłem, gdy Nathan pomagał mi zawiązać linę wokół pasa. – A dlaczego nie? Świat się skończył. Policja już raczej nigdy nie przyjedzie. Sprawca pewnie nawet nie przypuszcza, że ktoś mógłby znaleźć ciało. Sądzi, że jest bezpieczny. Nie czujesz się przez to trochę… nieswojo?
– Nie. Czy to źle? – Zrobił minę.
– Aha, czyli dobro i zło przestały mieć znaczenie?
– Nie, po prostu… dopóki ludzie nie zaczną się zabijać, zamierzam spać spokojnie.
– Tyle tylko, że ktoś właśnie został zamordowany.
– Okej, okej, przecież przyszedłem tu z tobą, nie?! – Podniósł do góry ręce. – Dobra, bierzmy się do roboty i miejmy to za sobą. Mam trochę haszu. Może się przydać.
Wspiąłem się na zbiornik. Tym razem klapa otworzyła się łatwiej niż ostatnio. Spojrzałem w ciemność, sprawdziłem, czy lina jest dobrze zamocowana. Wcześniej nie zastanawiałem się zbytnio, jak mam zejść na dno zbiornika. Jedyną metodą, na jaką wpadłem, było amatorskie spuszczanie się po linie. Tylko tyle byłem w stanie zrobić.
– Jesteś pewien, że mnie utrzymasz? – zawołałem.
– Chyba tak. Musimy spróbować.
Nagle całkowicie zwątpiłem w swój plan. Nie miałem pojęcia, jak zejść do zbiornika i potem wrócić na górę. Włączyłem latarkę i poświeciłem sobie, ale nie byłem w stanie zobaczyć, czy coś jest w wodzie.
Jeśli na dole były jej ubrania, jakiś dowód tożsamości czy w ogóle jakikolwiek ślad, to musiałem tam zejść i to przynieść.
– Jesteś pewien?
– Jak nie spróbujemy, to się nie przekonamy.
– Ciągle to powtarzasz, a tu jest jakieś dziewięć metrów wysokości, Nath. Jeśli tam wskoczę, a ty mnie nie utrzymasz, to spadnę na dno jak kłoda.
– Jeśli dam dupy, to przysięgam, że pójdę po naszego wspaniale zbudowanego Dylana, żeby cię stamtąd wyciągnął.
Spojrzałem na dół, a Nathan zabawnie zamachał rękami, aż mnie rozśmieszył.
– Dobra. Daj mi sekundę, muszę…
– Spoko. Nie spiesz się. Przecież nie mam żadnego spotkania w planach.
Wszedłem na pokrywę zbiornika i postawiłem stopy po dwóch stronach klapy. Znów poświeciłem sobie latarką i zobaczyłem, że w środku jest drabinka, zapewne do celów konserwacyjnych. Z zewnątrz nie było jej w ogóle widać.
– Hej, Nath, jest dobrze, w środku jest drabinka.
– Stary, to genialnie, bo, szczerze mówiąc, nie utrzymałbym dyndającego na linie dorosłego faceta. Od początku skazany więc byłeś na porażkę.
– Dupek!
– Wiem, wiem.
Wziąłem kilka głębszych wdechów i zacząłem wchodzić do zbiornika w poszukiwaniu pierwszego szczebelka. Latarkę włożyłem sobie do ust, złapałem się krawędzi i szukałem pod stopą oparcia, aż w końcu znalazłem szczebelek. Zatrzymałem się na chwilę, przełożyłem latarkę do prawej ręki i zacząłem schodzić.
Lina wokół mojej talii napięła się i nagle rozluźniła, gdy Nathan na chwilę zwolnił uścisk.
– Świetnie ci idzie! – usłyszałem, jak krzyczy do mnie.
Zapukałem w ścianę zbiornika. Był nadzwyczaj przestronny w środku. Gdyby spuścić z niego wodę, mógłby służyć za bunkier.
Woda była czarna i cuchnąca. Im niżej schodziłem, tym gorszy był smród. Zatrzymałem się tuż nad powierzchnią, chciałem ocenić swoje położenie i oszacować głębokość. Lina była zbyt luźna. Walnąłem dwa razy w zbiornik i Nathan ją napiął.
– Teraz jest okej – zamruczałem do siebie pod nosem, przyglądając się zawartości cysterny. Powierzchnia wody była gładka i niezmącona. – Dobra, uda ci się. Wszystko jest w porządku.
Szczeble drabiny schodziły pod wodę. Zacząłem do niej wchodzić i natychmiast lodowata ciecz wypełniła moje buty. Skrzywiłem się. Była tak zimna, że aż bolało. Próbując złapać oddech, zszedłem stopień niżej, a potem jeszcze kolejny. Woda sięgała mi do pasa. Powstrzymałem falę wymiotów i zrobiłem kolejny krok w dół. Pod stopą poczułem grunt. Teraz woda była na wysokości klatki piersiowej. Latarkę trzymałem nad głową. Zęby aż mi dzwoniły z zimna.
Zrozumiałem, że niewiele zdziałam jedną ręką, więc zatknąłem latarkę za szczebelkiem i zacząłem brodzić w wodzie. Miałem wrażenie, jakby moje nogi spowite były tkaniną. Wstrzymałem oddech i zanurzyłem obie ręce pod wodą. Poczułem dno zbiornika i koniec rury, która doprowadzała wodę do hotelu. Ciężko było ją zlokalizować, gdy nie zasysała wody.
Smród był straszny. Jak rosół z kury, który stał zbyt długo w lodówce. Woda miała słodkawy, ostry zapach, niczym zgniłe brzoskwinie. Wstrząsnął mną odruch wymiotny, ale na szczęście tylko na tym się skończyło.
Nagle nogi mi się rozjechały. W dnie zbiornika było wklęśniecie. Znów sięgnąłem rękami pod wodę i znalazłem drugi koniec rury. Woda podjechała mi pod szyję, wziąłem gwałtowny wdech i zanurkowałem, bo poczułem, że wokół wylotu rury zaplątał się jakiś materiał. Wyszarpnąłem go i przewiesiłem sobie przez ramię. Podekscytowany sukcesem zanurkowałem ponownie i poczułem coś jeszcze. Złapałem coś miękkiego, jakby małe zwierzę, i odruchowo od tego odskoczyłem.
Zmusiłem się, żeby sprawdzić co to. Wyciągnąłem to coś z wody i okazało się, że to zwierzątko. Przerażony spojrzałem na znalezisko. Była to maskotka – króliczek.
Mokre ubranie mi ciążyło i zupełnie straciłem czucie w twarzy, wróciłem do drabiny. Pod pachą trzymałem zabawkę, a materiał wciąż leżał przewieszony przez moje ramię. Zacząłem wspinać się w stronę światła. Czułem, że ważę z trzy razy więcej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki