- W empik go
Ostatni rok lekkiego życia - ebook
Ostatni rok lekkiego życia - ebook
Autor upraszał, by nie nazywać tego literaturą. Literaturką bardziej. Opisem sytuacji, zdarzeń, głównie jednak myśli. A myśleć miał autor czas. Prawie półtora roku. A może nawet dwa lata. Nie do końca wiadomo.
Życie komika bywa smutne. Życie komika, który nie może występować na scenie, bo siedzi na wiecznej kwarantannie jest jeszcze smutniejsze. Komik w zamknięciu mówi w kółko. O tym, co powinien powiedzieć, dla kogo i dlaczego. O innych, o sobie i o Polsce. O siebie przez Polskę i o Polsce przez siebie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-219-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień dobry.
Przede wszystkim proszę się nie nastawiać. Niczego na siłę się nie doszukiwać. Żadnej wielkiej literatury tu nie ma. Żadnej fabuły też. Może kilka razy będzie w miarę zabawnie i ktoś się co najwyżej uśmiechnie, ale przesadnie bym się nie nastawiał.
Mimo wszystko: starałem się.
Całość nazwałbym próbą zapisu tego, że żyję. Albo tego, że żyłem od grudnia 2020 do grudnia 2021. Z półroczną przerwą między kwietniem a październikiem, kiedy mi inne rzeczy zaprzątały głowę. Wtedy pisałem mało, słabo albo nie pisałem wcale. Ale żyłem. Starałem się. I tyle.
Zapraszam.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdzieś tam w środku zimy 2020/2021. Jak próbowałem napisać książkę
Lubię sobie pochodzić. Pochodzić to lubię. Pochodzić to tak. Dzisiaj się wziąłem przeszedłem do sklepu. Do Żabki. Mówimy o moim życiu bielskim, nie warszawskim. Odległości inne, wysokości inne. Ludzie też trochę inne. Nie wiem, czy gorsze czy lepsze. Inne. Proszę mieć to wszystko na uwadze. Zima jak skurwesyn. Śniegu pełno. Widoczki piękne, bo w końcu przestało sypać i widać niebo. Więc zima piękna.
Najpierw pokonałem naszą ulicę, której nazwy tu nie wymienię, bo bez przesady. Nasza ulica utrzymana jest w stanie dobrym. Wszystko odśnieżone, ale najlepiej odśnieżone jest u sąsiadów, u Kij-Morawskich. Tam mieszka pan Kij-Morawski, nazywany przez nas niekiedy kierownikiem ulicy, bo co roku, jak tylko śnieg spadnie, to chodzi po sąsiadach w ramach swoich ulicznych patroli i przestrzega przed powstaniem kolein. „Trzeba odśnieżać na bieżąco, wie pan, nie możemy dopuścić do powstania kolein. Jak koleiny powstaną, to koniec. Dwa auta się nie miną, bo nie wyjadą z kolein, wie pan. Koniec. Kaplica”. I rzeczywiście ulica przy domu Kij-Morawskich odśnieżona jest perfekcyjnie. U nas ciut gorzej, ale też nieźle. Mam w końcu zawsze na uwadze słowa pana Kija-Morawskiego. Wiem, jakie to jest wszystko ważne. Dla niego. Dla nas. Dla całej naszej ulicznej społeczności.
Potem poszedłem Zapłociem w dół, koło kapliczki – bo mamy tu jedną taką kapliczkę – i potem w lewo Grawerską do strażnicy. Przy strażnicy w prawo, w dół Sobieskiego. Tam naprawdę ładny widok. To na górce jest, na szczycie. Bo u nas to same górki, pagórki. Ja to zawsze mówię, że górka jakaś musi być. Żeby był widok jakiś, czy to na górkę, czy z górki, nieważne. Musi być górka, żeby było widać przestrzeń. Jak jest płasko, to nic człowiek nie widzi. Wszystko takie samo. A z górki to widać. Najlepiej, jak górek jest więcej i z jednej górki widać inną górkę. Powszechnie taki krajobraz nazywa się pewnie po prostu górami, ale określenie „góry” to mi się kojarzy już gorzej. Góry to od razu górale, te ich chaty drewniane, skrzypki i kierpce, i te ceny na parkingach. I uparte to takie. Bielsko-Biała to historycznie Śląsk Cieszyński, ale jakby tak dzisiaj chcieć to miasto jakoś kulturowo zaklasyfikować, to najlepiej powiedzieć, że to miasto takie pół na pół. Pół to śląskie, a pół to góralskie. Bardzo chałupnicza i wiejsko-filozoficzna jest ta moja diagnoza, ale przyjmijmy, że słuszna. I z tych dwóch kultur to ja dzisiaj, na dzień dzisiejszy, jak to się mówi, zdecydowanie wybieram Śląsk. Góry to nie. Górki zawsze. Góry nie. Albo inaczej: góry tak, ale nie góralskie. O, to mi ładnie wyszło. Bo na przykład takie Karkonosze, gdzie są góry, a górali nie ma, to mi się podobały bardzo. Ale zostawmy moją awersję do górali. Do Żabki szedłem. Bo my też już w Bielsku zwykłych sklepów nie mamy, tylko same Żabki prawie.
Do Żabki to się idzie spod strażnicy Sobieskiego w dół. Najpierw minąłem dom wujka Lucka, gdzie wujek Lucek nie mieszka, w sumie nigdy tam nie mieszkał, tylko mieszkała tam jego żona, świętej pamięci Nina z matką i z chłopcami, czyli z dziećmi. Ale też nie wszystkimi, bo mieszkali z nią tylko Bodek i Leszek, a Łukasz z wujkiem Luckiem mieszkali w centrum, na Michałowicza. A tu u nas to ostatecznie Nina została z chłopcami i z matką swoją, a wujek tam mieszkać nie chciał, bo się kłócili i coś tam im nie po drodze było. No i w końcu zmarła ta biedna Nina, została tylko matka, co ma już chyba ze sto lat, i chłopcy zostali. I często, jak tam przechodzę, to się zastanawiam, czy się kłaniać i krzyczeć „cześć”, czy udawać, że nie widzę, bo może mnie nie poznają. Takie kontakty z dalszą rodziną, co się ją widzi raz na dwa lata, to są trochę kłopotliwe, bo nie wypada tak skończyć na „cześć” i pójść dalej, tylko trzeba z reguły zdać relację z tych dwóch lat od ostatniego spotkania, a to z kolei może trochę zająć. Zwłaszcza że chłopcy to trochę gaduły są. Chłopcy to też trochę dziwne określenie, bo najmłodszy ma trzydzieści pięć lat chyba, a najstarszy to z czterdzieści pięć. A dom mają ładny, stara poniemiecka willa. Z pięknym widokiem, bo to na górce, zaraz obok strażnicy. Jakby się tak dłużej trochę przypatrzyć, jak poniemiecka willa wujka Lucka się prezentuje, to widać, że ma całkiem spory ogród. Mało tego. Działka jest na górce, bo u nas w końcu wszystko na górkach, i tam z boku tego ogrodu mieści się coś na wzór, powiedziałbym, no… wąwozu. Taki jakby wąwóz jest. Wąwozek. Wąwozik może. Mały, ale jednak jest. Wąwóz to wąwóz. A po hiszpańsku wąwóz to jest barranco. Tak mówię tylko, bo wczoraj byli u nas znajomi rodziców i akurat był taki jeden pan Andrzej, co to jest z gatunku tych, co wiedzą. I on wczoraj w czasie krótkiej kurtuazyjnej rozmowy ze mną (jak na chwilę zszedłem na dół się przywitać), to z pięć razy mi powtórzył, że wąwóz to jest barranco po hiszpańsku. Bo na Kanarach był z żoną i „rozumiesz, wiesz, bo oni tam mają te wąwozy – te baranki, wiesz, jak ja to mówię, wiesz, bo to się po hiszpańsku barranco nazywa, wiesz… wąwóz to jest barranco”. No i stąd wiem. Więc dodam – po raz szósty – że wąwóz to barranco. Żeby gorszym od tego pana Andrzeja nie być. Ale to tak tylko wtrąciłem z tym hiszpańskim, bo jak dla mnie to i polskie słowo „wąwóz” robi spore wrażenie. Skoro wujek Lucek miał wąwóz w ogrodzie, to pewnie od czasu do czasu dało się słyszeć w jego najbliższym otoczeniu na przykład: „Gdzie jest Łukasz? W wąwozie jest”. Albo: „Już pokosiłem. Prawie wszystko skoszone. Tylko wąwóz mi został”. Potężnie to brzmi, nie sądzą państwo?
Taki prosty wujek Lucek, bidak trochę, skromny nauczyciel, smutna historia z żoną. Ale od czasu do czasu sam może ukojenie znajduje w tym, że może sobie pójść do wąwozu. Kto inny może? Mało kto. Może Kulczyk miał wąwóz, może paru innych, ale też raczej tych z „Forbesa”. I wujek Lucek. Chociaż w sumie może mało go ten wąwóz cieszył, bo się wujek przecież przeprowadził do centrum, na Michałowicza. Może on nie lubił wąwozów? Może o to poszło. Chyba wrócę jeszcze kiedyś do wujka Lucka.
Idę dalej.
Do Żabki to już mi jakieś sto pięćdziesiąt metrów w zasadzie zostało. Idę i patrzę, i widzę. Widzę, że działeczka jest. Działka na sprzedaż. Zainteresowała mnie, bo szukam. Działki. Działeczki. Nie chwaliłem się jeszcze, ale szukam. To jest zresztą jakaś tam oznaka dojrzałości. Że działki, działeczki szukasz. Kupujesz taką działkę, działeczkę, stawiasz sobie mały dom. Domeczek taki. Pasywny oczywiście, żeby oszczędności były potem. Albo kontenerowy – to jeszcze taniej wyjdzie. Chociaż mój tata na przykład to się śmieje z tych kontenerowych. Mówi że to dziadostwo, że to jest żart. Że dom to musi być dom. A nie kontener albo inna nowoczesna szopa. Ale mojemu tacie to nie dogodzisz. No chyba żebyś chciał wybudować dokładnie taki sam, jaki on wybudował, na znak uznania dla jego wybitnego gustu i wiedzy w dziedzinie budownictwa i architektury. Ale wtedy też by się unarzekał, że to małpowanie, więc też niedobrze. Nie dogodzisz. No tak czy owak, to stawiasz sobie taki dom na działce i płacisz za to wszystko tyle co za dwupokojowe mieszkanie w Warszawie. Tylko głupi by się nad taką opcją nie zastanowił. I siedziałbym sobie w takim domku jak pan złoty. Miałbym swój pokój rowerowy, gdzie bym te swoje rowery trzymał i jeździł zimą na trenażerze. I wszystkie swoje rowerowe koszulki bym jako ozdoby pięknie powywieszał. Tyle mi tylko trzeba. Pokój na rowery. Pokój do oglądania telewizji. Jakaś kuchnia. Jakaś sypialnia. Najlepiej większa, bo ja lubię przestrzeń. I może garderoba obok, żeby się ubrania nie plątały po sypialni. I kuchnia. Oczywiście połączona z jadalnią i salonem, ale żeby to było naprawdę duże pomieszczenie. Bo ja lubię przestrzeń. I toaleta może osobna gdzieś w sypialni, albo obok, a łazienka osobno. Żebym sobie mógł wybrać. A łazienka to duża, żeby można było sobie pochodzić, zrobić parę kroków po prysznicu, na golasa. I wanna też. Żeby poleżeć. Duża łazienka i może jednak jakiś pokój do pracy. Biblioteczka albo gabinet. Że biurka, że coś tam, że ę ą.
I zawsze chciałem mieć taki pokój do niczego. Żeby pusty stał. Żebym mógł sobie tam od czasu do czasu wejść i pobyć w pustym po prostu. Taki nie za mały. Lubię przestrzeń. Lubię też gości, więc w sumie jakiś pokój gościnny też by się przydał. Taki standardowy. Żeby się łóżko podwójne i szafa jakaś zmieściła. Zmieściły. Najlepiej dla bezpieczeństwa dwa takie pokoje. I łazienka osobna dla gości. Żeby przypału nie było, jak przyjadą. No.
No i taras, wiadomo. Na stronę zachodnią, żeby – jak sama nazwa wskazuje – można było zachody słońca oglądać. Może w sumie jeszcze taki pokoik na samej górze z balkonem. Taka jakby wieża. Żebym mógł siedzieć po nocach i obserwować. Ale mi się marzy taki pokój obserwacyjny! No. No i w ogrodzie jakiś taki domeczek na akcesoria itd. Drewutnia może. Szopa taka. I garaż, wiadomo. Duży, żeby też jakiś sprzęt typu narty czy coś schować. Ja teraz na tych skiturach zaczynam chodzić. Pewnie sobie jakieś kupię, żeby tak nie wypożyczać. Gdzieś to w końcu będzie trzeba trzymać. A że do czasu końca budowy domu to pewnie już zdążę nowe kupić, a sprzedawać nie lubię, bo to się wiąże z oddawaniem, a oddawać to ja nie lubię jeszcze bardziej, niż sprzedawać, bo ja jestem dziad i ja lubię mieć, a nie nie mieć, więc bym sobie tam zostawił.
I lubię przestrzeń. Czyli garaż też duży. Samochodu nie mam, ale na razie niech te narty chociaż stoją. Będzie przynajmniej trochę przestrzeni. No. I tyle mniej więcej. Owszem trochę mnie kusi, że skoro już i domek, i ogród, to w ogrodzie może by jeszcze wąwóz zrobić, ale to by było za dużo. Ja sobie bez wąwozu poradzę. Do wujka Lucka i do chłopców będę na wąwóz chodził.
No. I tyle. No. I taki bym miał domek. Dom. Te moje rozmyślania trwały mniej więcej trzy, może cztery sekundy, ze względu na tak zwane WSZYSTKO, przez które te plany budowlane się ziścić bezwzględnie nie mogą. Czyli myślałem sobie dużo, dużo krócej, niż państwu zajęło przeczytanie tego. Na tym też chyba polega ta cała literatura, prawda? Albo właśnie nie na tym.
Jakiekolwiek inne plany też odłożyłem na bok, i myślenie o tym, ile to się będzie czytać, i czy to jest literatura też. Dotarłem bowiem do Żabki. Wszedłem. Kupiłem coca-colę i kitkaty o smaku matchy, bo bardzo je lubię. Popatrzyłem na półkę z sokami firmy Caprio. Świat się weźmie i przeminie, a soki Caprio zostaną. One wcale nie są z owoców. One są ze spiżu. Czy co to tam inne takie trwałe niby jest. Nieważne.
Następnie wyszedłem i wróciłem do domu dokładnie tą samą drogą, którą przyszedłem. Bo ta droga to w ogóle był taki zabieg tylko, żeby o innych rzeczach opowiedzieć. Wiadomo. Państwo to wiedzą, państwo głupi nie są. Chociaż kto was tam wie.
Ale tak ogólnie – to tak. Lubię pochodzić. Lubię przestrzeń.
KRÓTKO DO PANA MAĆKA
No, panie Maćku. Pan chciał, żebym ja zaczął pisać. Żeby to jakoś szło. No to akurat o chodzeniu napisałem. I tak by to szło… Na kiedy my to mamy mieć? Tę premierę? Tej całej książki naszej. To znaczy się mojej książki, nie tam naszej żadnej.
Aha. Jeszcze tak w kwestii formalnej: panie Maćku, panie wydawco – czy możemy w ogóle używać marki tych soków? Czy to coś kosztuje? Bo nazwiska i nazwa sklepu to tam pół biedy, ale o soki się martwię. Tak je dodałem na koniec, a może niepotrzebnie. A w ogóle to już sam się pogubiłem, czy one są Caprio, czy nie przypadkiem Capri…
Historia kościelna. Kiedyś
Byłem w kościele. To znaczy stałem w kościele. Z tyłu stałem. W Warszawie to ja zawsze stoję z tyłu. W Bielsku – u nas w Wapienicy – najczęściej chodziłem na chór. Nie żeby śpiewać, tylko żeby siedzieć. Na chórze było miejsce. Na dole nie było. Dlatego chodziłem na chór. Czyli w sumie też z tyłu. Ale w Warszawie stoję z tyłu po prostu – z tyłu na dole. Prawie przy drzwiach. Kościół jest strukturą hierarchiczną i ma to też swoje odzwierciedlenie w tym, kto gdzie stoi. Nie ma tu wielkiego zaskoczenia: najwięksi grzesznicy stoją z tyłu. Tak jakbyśmy wszyscy swoje grzechy mieli wypisane na twarzy. Inna sprawa, że notorycznie się po prostu spóźniam. No i stoję tak sobie w tym kościele. Obok mnie typ, co wygląda jak jeden z braci Karnowskich albo inny prawicowy publicysta raczej młodego pokolenia. Jest też kobieta, co wygląda jak przedstawicielka liberalnego odłamu Kościoła, taka z klasy średniej. Ma okulary z grubymi oprawkami, ładny makijaż, jakieś tam korale i jest raczej ciężkawej postury. Myślę, że może być nawet działaczką wspólnoty mieszkaniowej. Tak mi się jakoś skojarzyło. Może jest nauczycielką, ale równie dobrze może pracować w mniejszej korporacji albo być lekarką. Cholera wie. Obok stoi jeszcze dziewczyna, która wygląda jak z oazy. Tak po prostu. Z oazy to z oazy.
A za nami stoi żul. Albo przynajmniej facet, który żula przypomina. Widzę go kątem oka. W końcu jest za mną. Czyli w zasadzie bardziej go sobie wyobrażam, niż go widzę. Ale w mojej głowie jest on już zakodowany jako żul. Jest zatwierdzony. W Bielsku nigdy żuli w kościele nie było. W Warszawie dość często się zdarzają. Mieszkam tu już jedenaście lat, przynajmniej osiem zadaję się z towarzystwem raczej lewicowo-liberalnym. Oni wszyscy nie użyliby tutaj słowa „żul”. Ja jeszcze z tego nie wyrosłem, jeszcze mi się nie udało. Dlatego wyobrażam sobie, że stoi za mną żul. Przychodzi moment przekazania sobie znaku pokoju. Ten w zasadzie jeden jedyny moment interakcji między wiernymi w kościele. Podaję rękę facetowi przypominającemu któregoś z braci Karnowskich albo innego prawicowego publicystę młodego pokolenia. Podaję rękę kobiecie, która wygląda jak przedstawicielka liberalnego odłamu Kościoła, tej z klasy średniej. Podaję rękę dziewczynie, która wygląda jak z oazy. Nie podaję ręki żulowi. Bardzo chcę, ale nie mogę. Nie mogę się przełamać. Nie obracam nawet głowy w jego stronę, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście żul. Łapiąc kontakt wzrokowy, byłbym zmuszony podać rękę, a tego nie byłem gotów zrobić. Nie jestem w stanie podać ręki żulowi. Jedenaście lat w Warszawie, osiem w liberalnym towarzystwie. Boję się dotknąć żula. Co gorsza – boję się nawet sprawdzić, czy żul jest żulem. I notorycznie używam słowa „żul”, mając na myśli osoby wykluczone społecznie. Znak pokoju.
Trochę dłużej do pana Maćka. Ustalmy, o co tu w ogóle chodzi
Panie Maćku. Wiem, że pan się denerwuje. Tą naszą książką. To znaczy niby moją, tą, co to ja mam napisać tutaj. To nie jest proces łatwy. No bo ile to już? Dwa lata? Dwa lata prawie, jak się zmagamy. To znaczy ja się zmagam z tekstem, pan się zmagasz ze mną. I znów od początku. Zdaje się, że dyrektor wydawniczy już zdążył przeminąć, a ja dalej piszę dla was. I powiem panu – myślałem, że to lepiej będzie działało. Nie mówię o pisaniu. Pisanie to od początku mogło pójść różnie.
No.
Ale co innego mnie rozczarowało. Dwa lata już prawie będzie, jak mogę o sobie powiedzieć „piszę książkę”. I wie pan co? Gówno. Nic. Nikomu to nie zaimponowało! Nikomu!
Rozumiesz pan? Taki dumny chodziłem, taki mądry, tak już głowę do góry zadzierałem, kto to ja nie jestem i jaki ja to mądry, bo piszę książkę. I nic. Nic. Nikt.
Oczywiście. Starałem się zachować pozory, wplatać to gdzieś między słowami, że niby tak od niechcenia, wie pan: „no wiesz, no nie no, w sumie, to tak tylko, nic ważnego, nie ma co się chwalić, no w sumie to książkę niby piszę…”. I nic. „Aha, spoko, fajnie” – i zmiana tematu. Może ja za dobrze skromnego udawałem, może to trzeba na chama jakoś ego zapełniać, zwołać konsylium bliższych i dalszych znajomych (zwłaszcza dalsi są potrzebni, w tej grupie najłatwiej znaleźć wiernych pochlebców), stanąć na krześle i oznajmić: „Słuchajcie, no! Piszę książkię! Taaaaki jestem mądry! Kto mnie za to podziwia?”.
No. Ale tak nie zrobiłem. I cała ta frajda z tego „pisania książki” bokiem przeszła. Nic się lepiej, panie, nie poczułem… panie Maćku. Nic.
A ile to pomysłów na tą książkę miałem mieć? Ludzie złoci! Najpierw na smutno. Taki dziennik o depresji komika. Mocno. Bo się Knausgårda naczytałem i już po Nobla z literatury mieliśmy iść. To znaczy ja. Ale nas ta cała Tokarczuk ubiegła. To znaczy mnie.
Ale niech już ma. Ta cała Tokarczuk. Nieważne.
Potem miał być reportaż! Że wyjeżdżam gdzieś do małej miejscowości, zatrudniam się tam do roboty jako – przypuśćmy – barman i opisuję tą Polskę małomiasteczkową. Że niby taki obserwator jestem, bo na fejsbuku parę razy śmiesznego posta napisałem, jak gdzieś byłem i coś widziałem. Że nawet coś przeżyłem. A kto wie – może to dobry pomysł był, nie mogę powiedzieć, że nie, bo nigdyśmy nie spróbowali. To znaczy ja nie spróbowałem. Przyszedł ten covid, ta pandemia cała, a ja jeszcze jestem z tych, co w jej istnienie wierzą, toteż do takiego wyjazdu się niespecjalnie paliłem. A potem to już i tak wszystkie knajpy zamknęli, to gdzie ja bym się mógł zatrudnić w małej miejscowości? U grabarza co najwyżej. No i tak zostałem z tą książką jak chuj jakiś. Ale ja ją napiszę. Pan się nie boi. W maju premierę zrobimy. Akurat knajpy otworzą.
To o czym ta książka nasza ma w końcu być? To znaczy, moja książka o czym ma być? Ja panu powiem o czym. O niczym trochę. Ale i o wszystkim. Trochę. A pewnie, że tak.
O mnie oczywiście też. Nawet głównie o mnie, bo ja o sobie to uwielbiam. O sobie lubię. O mnie, o mnie. Ale i o rzeczach, co się przytrafiają. Mnie.
Pan mnie namawia, żeby jakiś cel mieć, jakiś plan. Schemat jakiś.
E tam. Panie Maćku. Na co mnie plan? Mało to się rzeczy mi przydarzy przez te kolejne parę miesięcy? Rzeczy się będą działy, będą się przydarzały, a ja będę pisał. Święta będą – no to opiszę, jak to się u nas w domu, za przeproszeniem, przy stole siedzi i opowiada. Kto co mówi, kto co je. Kto jaki jest. A pewnie, że to można wszystko opisać. Niech to się przydarza. Potem sylwester będzie i nowy rok. To się weźmie i zrobi podsumowanie starego roku. Plany na nowy się wyłoży. Pewnie, że tak można, co roku tak się robi. Potem trochę codzienności, kryzys twórczy to może już nie, bo od niego zaczęliśmy. Ale jakieś coś. Tu. Tego. Do mojego kolegi Bartka na koniaczek pójdę, o. Bo już na etapie koniaczku jesteśmy. To też się opisze. Pewnie, że tak. Potem wyjazd jakiś może. Wyjazd w poszukiwaniu wytchnienia i natchnienia. Czy to nie jest literackie?
Nie wiem, bo na literaturze to się akurat nie znam.
Ale w międzyczasie się coś na świecie pewnie wydarzy. Amerykanie może znowu na Marsie wylądują? Może wojna jakaś? Albo może chociaż drogę na Pierściec już zrobią? Zobaczymy. Jakoś to będzie.
Aha – panie Maćku. Bo pan w ostatniej wiadomości przytomnie spytał, jak to jest, że pan jest panem Maćkiem, skoro myśmy już w przedpandemicznych czasach przeszli na „ty”. To ja pana przepraszam, że został pan tu jakby relegowany. Ale jak już zacząłem pisać i czytający wytrzymali pierwsze dwie strony, zdążyli pana poznać jako pana Maćka, to może tak głupio teraz zmieniać na „Maciek”. Pan się nie obrazi. Będziesz już pan panem Maćkiem i tyle.
***
Aha, panie Maćku. Bo to dość ważna sprawa. Zwłaszcza w kontekście tego, że parę linijek wyżej zadeklarowałem, że zdążymy z premierą w maju. Mianowicie: jaką czcionką ja mam to pisać i z jaką interlinią?
Historia kościelna. Zakończona prostą puentą. Kiedyś
Nie do końca wiem, jaki jest sens przebywania małych dzieci w kościele. Po co się je tam przyprowadza? Przez małe dziecko rozumiem dziecko na tyle małe, że sięga dorosłemu człowiekowi najwyżej do pupy. Do tyłka. No dobrze. Stojące małe dziecko sięga stojącemu w kościele dorosłemu do dupy. I właśnie dlatego stanie w kościele to musi być dla takiego dziecka jedna wielka traumatyczna walka o przetrwanie. Kiedy w kościele jest tłoczno, takie dziecko widzi co najwyżej dupy, tudzież kolana lub uda obcych osób stojących przed nim. Wizualnie jest zatem dziecku obojętne, czy jest w kościele, czy w przepełnionym tramwaju. Dostęp do tlenu jest dla dziecka poważnie ograniczony, a zapachy ograniczają się do woni potu zmieszanego z zapachem sztucznych materiałów użytych do produkcji starych kurtek starych ludzi. Stara kurtka starego człowieka w zimowy deszczowy dzień strasznie śmierdzi. W święta do tych zapachów dodać należy niewątpliwie nieustanny zapach puszczanych poświątecznych bąków. Jeżeli jesteśmy przy świętach, to dziecko w drugi dzień świąt słuchać jeszcze musi listu episkopatu czy innego wybitnego dzieła okołoteologicznego. Zresztą osiemdziesiąt procent kazań jest tak nudnych i masło maślane, że nawet dorosły sobie z nimi nie radzi, a co dopiero jakiś siedmiolatek. Z kolei na specjalnych mszach dla dzieci poziom infantylności jest tak wysoki, że pewnie nawet dzieci uważają je za dziecinne.
Tak – chodzę do kościoła, chodziłem jako dziecko, chodzę dalej. Przeżywałem te traumy. Uczyły cierpliwości. Uczyły sprytu. Na przykład po paru latach wąchania ludzkich tyłków, dup, a potem pleców nauczyłem się przesuwać do przodu kościoła, tak by zająć miejsce zaraz za ławkami. W ławkach oczywiście nie wolno było mi siadać, bo to miejsce dla starych babć, ale zaraz za nimi było idealne miejsce do stania. Kiedy babcie siadały, miałem przed sobą całą masę wolnej przestrzeni, olbrzymie zasoby tlenu do oddychania i widok na cały kościół. Można było odetchnąć. Można było żyć.
Z nudnymi kazaniami poradziłem sobie z kolei tak, że czytałem wszelkie pamiątkowe i inne tablice zawieszone na ścianach kościoła. W Warszawie jest ich pełno. W Bielsku, w kościele w Wapienicy nie było ich zbyt wiele. Kościół mamy względnie nowy, z lat pięćdziesiątych. Wiem to z mojej ulubionej tablicy. Dzięki niej wiem też, że budowniczy i założyciel naszego kościoła, naszej parafii, ks. Jan Jeżowicz urodził się w 1910 roku w Hażlachu. Słowo „Hażlach” było dla mnie tak dziwne, że przez wiele lat nie wiedziałem do końca, czy „hażlach” to jakaś miejscowość, czy specjalne pradawne miejsce, budynek, pomieszczenie, w którym rodzą się budowniczowie i założyciele kościołów. I czy by założyć kościół, trzeba się urodzić w Hażlachu. Chyba nie. Czy Jezus był z Hażlachu? Czy mówi się „z Hażlachu”, czy „z Hażlacha”? Czy marihuana jest z konopi?
Hażlach. Hażlach leży na Śląsku Cieszyńskim między Cieszynem a Zebrzydowicami. Obok Pruchny i Pogwizdowa. Jak tylko zacząłem jeździć na rowerze trasy powyżej sześćdziesięciu kilometrów, od razu pojechałem na wycieczkę do Hażlacha. Przez Strumień jechałem. Mogłem też przez Pierściec jechać, ale tam droga jest fatalna. Dziury straszne. Może kiedyś zrobią. Tak czy owak przez Strumień, Pawłowice i Pruchną dojechałem do Hażlacha. Potem z powrotem. Byłem z siebie cholernie dumny.
Kocham Hażlach.
Gdybym chciał zakończyć prostą puentą, napisałbym, że
Ale to słaba puenta. Nie użyję jej.ROZDZIAŁ DRUGI
Grudzień 2020. Miałem o czymś więcej, ale znowu piszę do pana Maćka
No i co? Kończy się ten cały 2020. I tak sobie myślę: ciekawy czas ta końcówka 2020. Nie tam, że cały rok dziwny. Ale ta końcówka, grudzień, końcóweczka. Bo jaki jest stan rzeczy? Ano taki, że zdążyliśmy się zacząć bać, potem się po prostu baliśmy, później przestaliśmy, żeby znowu zacząć i znowu przestać. A teraz to już nie wiadomo, czy się boimy czy nie. Część ludzi w międzyczasie zwariowała zupełnie i odleciała w foliarskie przestworza¹, innym się już nie chce chcieć rozumieć, o co w ogóle chodzi. A jeszcze komuś tłumaczyć – to już w ogóle. Wszyscy są zmęczeni. W polityce podział po staremu, ale mocniej. Wszyscy jebią PiS, poza tymi co nie jebią PiS-u i nigdy nie jebali PiS-u i nigdy PiS-u jebać nie będą. Oni dalej wiernie nie tylko nie jebią PiS-u, ale też konsekwentnie i jeszcze bardziej niż przedtem jebią całą resztę. Podobnie jak jebie ich PiS.
Za to wszyscy czekają na szczepionkę. To znaczy nie wszyscy, bo nie czekają na nią ci, co w żadne szczepionki, a już najbardziej w tę, to nie wierzą. No i ci, co nie wierzą w żadnego tam koronawirusa. Bo też po co mieliby czekać na szczepionkę, na coś, co nie istnieje. Ale nieważne.
Chodzi o to, że wszyscy razem zusammen do kupy mają przeczucie, że to już końcówka tej całej pandemii. Finisz. Wykończeniówka. Wszystko, co się wywinęło przez ten rok, się kończy. Powody są różne, ale wszyscy przeczuwają już koniec i snują plany na życie po pandemii. Jest ciężko, ale jeszcze parę miesięcy i knajpy będą otwarte, hotele otwarte. Kina. Teatry. To znaczy – umówmy się – na otwarcie teatrów to czekają tylko ludzie w teatrach zatrudnieni i gadające głowy z telewizji.
No.
Ale co, jeżeli nie? No, niech pan pomyśli, panie Maćku. Jeżeli ta szczepionka, co to ma skończyć pandemię, jednak nie zadziała, albo na przykład ten transport, co to ją ma elegancko dotransportować w minus siedemdziesięciu, to się popsuje, pogubi albo jak to często z przesyłkami – kurier nawali. Albo ten wirus, co go ponoć nie ma, to jeszcze w dodatku zmutuje i w pizdu całe te szczepienia i końce pandemii – dalej trzeba będzie w domach się chować kolejne miesiące i lata. I dalej knajpy, hotele, kina zamknięte. I teatry. To akurat może i dobrze, bo kto by chodził do teatrów.
W każdym razie, z tą końcówką pandemii, to chcę tylko nieśmiało zasugerować, że hola, co po hiszpańsku na przykład oznacza „cześć”, ale po polsku oznacza „zaraz, zaraz”, co z kolei potencjalnie mogłoby się stać przedmiotem wielu nieprozumień między witającymi się Hiszpanami a Polakami, którzy potrzebują jeszcze chwili.
Nieważne.
Wróćmy do końcówki pandemii. Chociaż nie. Bo w sumie mam jeszcze takiego kolegę Łukasza Holę z Wilkowic. I on ma brata Aleksandra Holę i jak by nie było, jak idą gdzieś razem, to też są Hola. I to jest kolejne pole do nieporozumień, choć pewnie na mniejszą skalę.
Aha, o tej końcówce pandemii. No, właściwie to chodziło mi po prostu o to, że może być różnie.
Nie żebym uprawiał czarnowidztwo, ale jeżeli w tym roku jest coś przewidywalnego, to to, że jest nieprzewidywalny. W styczniu nikt nie przewidywał, że za miesiąc będzie trapić nas cokolwiek poza pożarami lasów w Australii. W lutym nikt nie przewidywał, że za miesiąc nie będzie można wychodzić z domu bez maseczki i do lasu wchodzić w ogóle. W kwietniu i w maju nikt nie przewidywał, że za miesiąc będzie można już chodzić bez maseczek i to nie tylko do lasu, ale nawet do klubów na imprezy i będziemy mieli prawie normalne wakacje. W trakcie prawie normalnych wakacji nikt nie przewidywał, że jesienią znowu wszystko pierdolnie i na Narodowym nie będzie meczów, tylko szpital. A jak budowali ten szpital, to nikt nie przewidywał, że po otwarciu trafi tam siedemdziesięcioro pacjentów, bo więcej chętnych nie będzie. W międzyczasie oczywiście przez parę miesięcy notorycznie otwierano i zamykano teatry, ale tego to akurat nikt nie zauważył, bo do teatrów i tak nikt nie chodzi.
No.
Tak czy owak.