- W empik go
Ostatni strażnik z Ellis Island - ebook
Ostatni strażnik z Ellis Island - ebook
Nowy Jork, 3 listopada 1954 roku. Za kilka dni centrum imigracyjne na Ellis Island zostanie zamknięte. Zarządzający ośrodkiem John Mitchell zostaje sam – na tym opustoszałym odludziu wraca pamięcią do przeszłości i notuje swoje wspomnienia. Przywołuje ukochaną żonę Liz, próbuje odgadnąć tajemnicę Nelli, sardyńskiej imigrantki z zagadkową przeszłością. To dla niego czas prawdy. Rosnąca świadomość własnych błędów i słabości wzbudza poczucie winy za ciąg tragicznych wydarzeń, których był świadkiem. Przejmujące wpisy z dziennika Mitchella układają się w opowieść o wygnaniu, transgresji, namiętności i złożoności natury ludzkiej wobec najstraszliwszych wyborów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66789-13-5 |
Rozmiar pliku: | 958 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ellis Island, 3 listopada 1954 roku
godzina 10:00, dziś rano
To wszystko przez morze. Przez morze i te dwa statki, które pewnego dnia tu zacumowały. I które, jak dla mnie, nigdy stąd nie odpłynęły; zdążyły mi za to staranować, bosakami i kotwicami, to, co najbardziej żywe w moim ciele i duszy. Wszystko, co – jak sądziłem – udało mi się osiągnąć, teraz obróciło się w pył. Za kilka dni skończę na dobre z tą wyspą. Pochłonęła moje życie. Skończę z tą wyspą, której jestem ostatnim strażnikiem i ostatnim więźniem. Skończę z tą wyspą, choć właściwie nic nie wiem o całej reszcie świata. Zabieram tylko dwie walizki i kilka skromnych sprzętów. Kufry wspomnień. Moje życie.
Zostało mi dziewięć dni, ani dnia więcej, do momentu, kiedy pojawią się ludzie z Federalnego Biura Imigracji, żeby oficjalnie zamknąć stację na Ellis Island. Uprzedzili, że będą wcześnie, bardzo wcześnie. 12 listopada, w przyszły piątek.
Obejdziemy wyspę, przeprowadzimy inspekcję. Przekażę im wszystkie posiadane przeze mnie klucze – do drzwi, bram, magazynów, składzików, biura. A potem wrócę z nimi na Manhattan.
I wtedy też nadejdzie pora na załatwienie ostatnich formalności w jednym z tych budynków ze szkła i stali, z oknami wyglądającymi z daleka jak gęstwina komórek pszczelego ula – szarego, pnącego się w górę, który przez te wszystkie lata musiałem odwiedzić nie więcej niż z dziesięć razy. Po czym wreszcie będę wolny. Coś takiego w każdym razie mi powiedzą, z litością, a zarazem z zazdrością, którą żywi się wobec kolegi po tym, jak danego dnia, o określonej godzinie, przestaje być częścią grupy i już nie dzieli z nią niczego, co budowało stopniowo, rok po roku, rodzaj wspólnego życia złożonego z mniej lub bardziej wspólnych celów i trosk. Opuszcza stado niczym stare zwierzę, które odchodzi, by umrzeć, reszta stada zaś żyje dalej, już bez niego. Taki rodzaj przejścia zazwyczaj wiąże się z jakąś przygnębiającą ceremonią. Zaplanowane przemówienia, przypominanie wspólnych sukcesów z przeszłości, piwo, whisky, poklepywanie po plecach, obietnice przyszłego świętowania, które należy złożyć sobie nawzajem, żeby od razu o nich zapomnieć, i w końcu ten, któremu poświęcona jest uroczystość, wraca do domu zygzakiem, wyposażony w wędkę rzutową czy zestaw majsterkowicza „złota rączka”. Tak bardzo chciałbym tego uniknąć. W Brooklynie, w dzielnicy Williamsburg, czeka na mnie małe mieszkanie odziedziczone po rodzicach. Trzy ciasne pokoje w nienaruszonym stanie, z wszystkimi ich meblami, z całym ich życiem wepchniętym w te cztery ściany, ze zdjęciami, bibelotami, naczyniami. Szczerze mówiąc, obawiam się, jak się w tym odnajdę; ich wspomnienia nie są mi potrzebne, mam dość własnych. Tam się jednak urodziłem. Poza tym, nie mam dokąd pójść. Zresztą to, gdzie się udam, nie jest teraz, jak sądzę, takie ważne.
Zostało dziewięć dni błąkania się po pustych korytarzach, opuszczonych piętrach, opustoszałych schodach, kuchniach, szpitalu, głównej sali, w której od dawna słychać już tylko echo moich kroków.
Zostało dziewięć dni i dziewięć nocy, zanim zostanę oddany ziemi na kontynencie i zwrócony ludzkiemu życiu. Czyli – w moim przypadku – nicości. Bo co ja niby wiem na temat życia ludzi? Moje własne życie jest dla mnie dostatecznie mało czytelne, jak książka, która wydaje nam się znajoma, a pewnego dnia odkrywamy, że napisano ją w obcym języku. Pozostaje tylko ta zaskakująco pilna potrzeba opisywania, nie wiem dla kogo – gdy siedzę tu, przy tym bezużytecznym biurku, wśród kartonowych teczek, ołówków, linijek i pieczęci – własnej historii. Historii, która na przestrzeni kilkudziesięciu lat splotła się w dużej mierze z historią Ellis Island, choć ja chciał- bym opowiedzieć o moich osobistych przeżyciach, nawet jeśli to będzie trudne. Co do reszty – nią zajmą się, jak sądzę, historycy.
Wokół mnie szarość, woda, cement i cegły. Nigdy właściwie nie poznałem innego krajobrazu niż ten znad Hudson, z linią drapaczy chmur, które z biegiem kolejnych lat powstawały na moich oczach, wznosiły się, przeplatały z innymi, piętrzyły jedne na drugich, by w końcu utworzyć tę sztywną, nieruchomo sterczącą dżunglę – taką, jaką znamy dziś, z pływającymi u jej podnóża statkami i promami w zatoce ze Statuą Wolności czy Miss Liberty, jak czasem nazywali ją europejscy imigranci, widząc ją stojącą majestatycznie na kamiennym cokole, w jej grynszpanowej sukni, z niemą twarzą i ramieniem uniesionym ponad falami. Jakakolwiek byłaby pora roku, woda zawsze jest szara, jakby słońcu nigdy nie udało się doświetlić jej głębi, jakby jakiś nieprzezroczysty materiał pod powierzchnią przeszkadzał mu się zanurzyć i nadać jej nowych odcieni. Tylko niebo się zmienia; znam każdy jego odcień, od najżywszego błękitu po najbardziej zgaszony fiolet, znam każdą formę chmur: postrzępione, kłębiaste, pierzaste, nadające każdemu dniu inny charakter.
Dziś komendy wydaję już tylko ścianom. Trawa i rośliny roznoszone przez wiatr i ptaki rosną, gdzie chcą. Niewiele trzeba, by powstał tu wielki park, pełen zarośli na brzegu wody, strzeżony z daleka przez triumfującą, mocno osadzoną w skale Wolność. Czasem mam wrażenie, że cały Wszechświat skurczył się dla mnie do obszaru tej wyspy. Wyspy nadziei i łez. Do tego miejsca cudu, który jest niczym kruszarka i regenerator w jednym, bo zamienia irlandzkiego rolnika, kalabryjskiego pasterza, niemieckiego robotnika, polskiego rabina czy węgierskiego pracownika – w obywatela Ameryki, zabierając im ich narodowości. Wydaje mi się, że oni wszyscy wciąż tu są. Tłum unoszących się nade mną duchów.
Jakaś niewyjaśniona konieczność zmusza mnie, bym rozmyślał nad swoją przeszłością, o której – jak przypuszczałem – uda mi się zapomnieć. Na próżno. Za kilka dni będę jednym z tych anonimowych, skromnie ubranych emerytów, mieszkających przy jednej z przeciętnych ulic robotniczego Brooklynu, w mieszkaniu podobnym do tysiąca innych mieszkań. Będę jeździł autobusem, witał sąsiadów, karmił swojego kota, robił zakupy w lokalnym sklepie spożywczym. Wiem, to będą tylko pozory, bardzo mylące. Bez dzieci, już bez rodziców, bez rodziny. Tylko wspomnienia. Mocno uciążliwe. Ożywają, jak tylko mogą, jakby wszystkie mroki mojego życia przebudziły się na znak, że wyjeżdżam, i nie miały zamiaru spocząć w spokoju, dopóki ktoś o nich nie opowie.
Godzina 17:00, dzisiejsze popołudnie
Zalewa mnie cała masa obrazów, przyprawiają mnie o zawrót głowy. Może uda mi się pozbyć przeszłości, jeśli tylko – tu, wśród tych wszystkich papierów – mógłbym się od niej uwolnić.
W nagłówkach – federalne służby imigracyjne. Stacja Ellis Island. Naczelnik. Śmiechu warte. Teraz muszę tylko trzymać w ryzach te cienie, które ustawiły się przy moim łóżku. Jakby się uparły, że już się stąd nie ruszą. Dziewięć dni. Dziewięć nocy. Wystarczy mi czasu, by opowiedzieć o wszystkim?
Tak, to się wydarzyło przez morze. Przez statki wypełnione nędzarzami upchanymi w brudnych przestrzeniach międzypokładowych, z których wynurzali się w odrętwieniu, oniemiali, by na chwiejnych nogach wyjść na spotkanie nadziejom i marzeniom. Znów ich widzę. Tutaj się mówi wszystkimi językami. To nowa wieża Babel, tyle że ścięta, zrównana z ziemią, unieruchomiona i wrośnięta w grunt. Wieża Babel po unicestwieniu przez Boga z Księgi Rodzaju, Babel rozpaczy, Babel rozproszenia i powrotu do ojczystej mowy.
W końcu zacząłem rozróżniać brzmienia poszczególnych języków; przestałem je mylić, obserwując podobieństwa w zachowaniach tych, którzy przyjeżdżali z jednego kraju, a nawet z jednego regionu. Nie wszyscy odczuwają strach w ten sam sposób: lęk wy-raża się zarówno w słowach, jak i poprzez milczenie.
W spojrzeniach mają strach, oczekiwanie, ale i obawę, że powiedzą lub zrobią coś nieodpowiedniego, coś, co sprawi, że nie będą mogli wstąpić do raju. Choć nawet nie wiedzą, czego się tu od nich oczekuje. Większość do zejścia na ląd włożyła najporządniejsze ubrania, by zdać egzamin, który ich tu czeka. Nienagannie białe koszule u mężczyzn (zastanawiające, jak mogły przetrwać w tak dobrym stanie dwa czy trzy tygodnie w nędznych warunkach na morzu), u kobiet – długie spódnice, dopasowane żakiety i jasne bluzki. I tak przyjeżdżają, w strojach, z których u siebie są dumni, a które tutaj unaoczniają przepaść między naszymi światami. Obszerne bluzki z paskiem, haftowane sweterki, futrzane toczki, długie czarne suknie i tuniki, tweedowe kaszkiety, chusty na głowach i cała masa naszyjników ze szklanych pereł czy koralowca. Krzyżują się tu wszystkie światy, ich jedynym wspólnym hasłem jest America.
Pierwszemu testowi poddawani są nieświadomie, to moment decydujący. Golgota, której istnienia nawet nie podejrzewają. Ostatnia stacja na drodze krzyżowej, po której albo ocaleją, albo zostaną straceni. Ciąg schodów, dwie kondygnacje stopni – tędy muszą się wspiąć, gdy tylko złożą bagaże. Ileż razy słyszałem jęki wyczerpanych kobiet, które właśnie zobaczyły przed sobą te pnące się w górę schody. Prego, aspetti, signore. Ein Moment, bitte... Mężczyźni biorą najmniejsze dzieci na ręce, część z nich śpi, gniotąc sobie skórę policzka na ojcowskim ramieniu. Matki podążają za nimi zdyszane, lekko unosząc dół spódnicy, by się nie potknąć.
Kiedy tak wchodzą, obserwują ich lekarze inspekcyjni stojący na szczycie schodów, którzy, opierając się niedbale o balustradę, udają niezainteresowanych tym stadem nędzarzy.
Potrzeba kilku sekund, powiadają, zwykle nie więcej niż sześć, by ostatecznie przypieczętować dalszy los przybyłych. Nic nie umknie wyszkolonym spojrzeniom zawodowców. W ręku trzymają kawałek kredy, żeby na ubraniach niektórych pasażerów napisać odpowiedni znak. Poszczególnym literom alfabetu kreślonym na marynarce czy płaszczu odpowiadają schorzenia: _L_ – płuca, _B_ – plecy, _E_ – oczy, _H_ – serce, G – wole… Oznaczeni od razu zostają zabrani na dalsze badania, co pozwala lekarzom, po postawieniu diagnozy, podjąć decyzję w sprawie dalszego postępowania. Leczenie na miejscu, choroba niepotwierdzona, choroba łagodna lub jednoznaczna odmowa wjazdu na terytorium.
Z kolei ci, co przeszli przez ten etap bez przeszkód, dochodzą do głównej sali, którą przecinają linie długich, równolegle ustawionych drewnianych ławek. Tam zdiagnozowani dołączają do setek innych oczekujących pasażerów, gdzie zostanie im postawionych dwadzieścia dziewięć pytań. Od odpowiedzi na te pytania zależy ich przyszłość. „Proszę usiąść, będziemy wołać”.
Kolejni pracownicy biura będą ich wpuszczać, pojedynczo. I znowu: „proszę usiąść”. Kilka minut na udzielenie odpowiedzi w formularzu, z pomocą tłumacza. _Dokąd dokładnie pan/pani się udaje? Kto zapłacił za pańską podróż? Ma pan/pani pięćdziesiąt dolarów? Jedzie pan/pani do rodziny? Jak się nazywają krewni? Jaki jest ich adres? Czy był pan/pani kiedyś więziony(a) lub przebywał(a) w odosobnieniu z powodu zaburzeń psychicznych? A może w instytucjach zajmujących się działalnością charytatywną? Czy żyje pan/pani w związku poligamicznym? Czy jest pan/pani anarchist(k)ą? Ma pan/pani ofertę pracy, promesę, kontrakt? Jaki jest pana/pani stan zdrowia? Cierpi pan/pani na jakąś ułomność, rodzaj niepełnosprawności? Jaki nosi pan/pani rozmiar ubrania? Kolor cery? Kolor oczu?_
Na tyle pytań nie musieli odpowiadać nawet ci, co w drodze do Teb spotykali Sfinksa! I nawet jeśli migranci, których odpowiedzi nie były zadowalające, nie zostali żywcem poćwiartowani czy pożarci przez skrzydlatego potwora w ciele lwa, to los, jaki ich czekał, wcale nie był lepszy. Gehenna lub raj – to się okaże po dwudziestym dziewiątym pytaniu, jak przy rzucaniu kostką w grze tak lubianej przez dzieci, gdzie trzeba się wystrzegać niektórych pól na torze narysowanym na pokolorowanym kartonie, by nie być zmuszonym do powrotu na start, do odczekania kilku kolejek, by nie zostać otrutym czy nie znaleźć się na dnie studni. Tutaj kara jest tylko jedna. Okrutna, najgorsza z możliwych. Zamknięte drzwi Ameryki.
Teraz to już tylko wspomnienia. Strumień migrantów już dawno się zatrzymał, dziś przybijający do brzegu statek to ewenement. Przed oczami wirują mi obrazy z przeszłości, tak rzeczywiste, obecne. Parowce, jeden za drugim, na przystaniach. Tysiące pasażerów przyjmowanych czasem nawet w ciągu jednego dnia; ich różne, stopniowo zmieniające się z biegiem lat ubiory, sposoby mówienia, przedstawiania się. Stojący potulnie w kolejkach, niepewni; trzeba ich przeprowadzać, poganiać, informować, przepytywać, kierować nimi. Czy sobie na to zasłużyłeś, by zostać jednym z nas? Jaki będzie zysk, jakie ryzyko wiąże się z przyjęciem ciebie w Ameryce? Co masz nam do zaoferowania? Były lata, kiedy stacja działała dzień i noc, by doprowadzić do końca całą tę przeprawę. Znów mam przed oczami załogę, naszych lekarzy, pielęgniarki, wszyscy wyczerpani, bez sił, a z drugiej strony – kolejne fale kobiet i mężczyzn, nie tylko jeszcze bardziej wymęczonych, ale i podejmujących dużo większe ryzyko.
Po 1924 roku kolejne ustawy imigracyjne prezydenta Hoovera stopniowo zmieniały sytuację. Mniej osób do sprawdzenia, przydziały kwot na poszczególne kraje i zadanie dla naszych ambasad: przeprowadzać wstępne rozpoznania poprzedzające każdy wniosek. Ci, którzy już wchodzili na statek, mogli w zasadzie być pewni, że po przybyciu do celu nie zostaną zawróceni. Nasza rola zmalała, zostaliśmy już tylko ostatnimi oczkami wielkiej sieci mającej wyłapać tych, którym udało się ominąć procedury.
Nie miałem bezpośredniego kontaktu – a jeśli już, to rzadko – z tymi, którzy zostawiwszy za sobą wszystko, docierali tu wycieńczeni, zmordowani, zdolni ustać na nogach tylko dzięki nadziei na nowe życie. Poza personelem medycznym przewijały się tu całe zastępy zatrudnionych funkcjonariuszy, robotników, tłumaczy, inspektorów, strażników.
Do mnie należało czuwanie nad tym, by wszystko działało tak, jak trzeba: od dormitoriów po kuchnie, od szpitala po punkty wymiany walut, od toalet po izolatoria. Bo tu śpimy, jemy, myjemy się, sramy, płaczemy, czekamy, rozmawiamy, przytulamy się, usiłujemy uspokoić marudzące, zdezorientowane dzieci, staramy się nie myśleć za dużo, wzdychamy, łapiemy się nadziei.Gaëlle Josse jest absolwentką prawa, dziennikarstwa i psychologii klinicznej. Karierę pisarską rozpoczęła w 2005 roku wydaniem tomiku poetyckiego _L’Empreinte et le Cercle_. Prozatorski debiut miał miejsce w 2011 roku – autorka wydała wówczas _Les heures silencieuses_. Do tej pory ukazało się pięć tomów poetyckich, siedem powieści oraz biografia tajemniczej fotografki-amatorki, Vivian Maier. _Ostatni strażnik z Ellis Island_ (pierwsze dzieło Josse wydane w przekładzie na język polski) został uhonorowany licznymi nagrodami, w tym Nagrodą Literacką Unii Europejskiej (2015). Większość powieści Josse jest regularnie przekładana na inne języki, autorka często gości we francuskich i frankofońskich szkołach średnich i wyższych, gdzie omawia się jej twórczość. Josse prowadzi spotkania literacko-muzyczne oraz warsztaty pisarskie dla młodzieży i dorosłych. Po kilku latach spędzonych w Nowej Kaledonii, wróciła do Francji. Żyje i pracuje w Paryżu.
Dorota Hartwich – z wykształcenia romanistka, studiowała literaturę francuską i filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim oraz na Uniwersytecie Charles’a de Gaulle’a w Lille, we Francji. Publicystka, tłumaczka, redaktorka, wydawczyni, krytyczka sztuki. Autorka książek dla dzieci oraz powieści biograficznej _Gattora. Życie Leonor Fini_ (Iskry, 2018). Z francuskiego przełożyła m.in. opowiadania i powieści Tomiego Ungerera, Bernarda Friota, Laëtitii Bourget, Emmanuelle Pagano, Isabelle Wéry, Jeana-François Martina. Członkini The International Association of Art Critics (AICA), mianowana przez Ministra Kultury Francji Kawalerem Orderu Sztuki i Literatury.