Ostatni wywiad - ebook
Ostatni wywiad - ebook
Pisarz próbuje odpowiedzieć na pytania do wywiadu przesłane mu przez redaktora pewnej strony internetowej. Na początku nie ma tu nic zaskakującego: czy zawsze wiedział pan, że zostanie pisarzem? Do jakiego stopnia autobiograficzne są pana powieści? Czy napisał pan opowiadania, których nigdy nie opublikuje? W normalnej sytuacji odpowiedzi powinny być przemyślane, ostrożne, wykalkulowane. Tym razem jednak, ponieważ życie autora lada moment legnie w gruzach, a serce pęka już teraz, uznaje on, że może jedynie wyznać całą zabawną, smutną, skandaliczną i politycznie niepoprawną prawdę. Kolejne pytanie otwiera drzwi do ukrytego pokoju w życiu bohatera, a kolejna odpowiedź zdradza, że w środku każdej prawdy kryje się kłamstwo – i odwrotnie.
Ta zaskakująca, intymna i pochłaniająca książka udowadnia, jak cienkie są granice między pracą i życiem, miłością i nienawiścią, faktami i fikcją.
Jednocześnie tworząc portret fikcyjnego (czy na pewno?) artysty, Nevo prezentuje również zniuansowany, prowokujący do myślenia obraz wewnętrznie rozdartego kraju. Formalnie i tematycznie to książka odważna, a zarazem ironiczna, czuła i poruszająca, opowieść o poszukiwaniu tożsamości indywidualnej i zbiorowej, o utracie, prawdzie, miłości i przyjaźni. W Ostatnim wywiadzie Nevo po raz kolejny udowadnia, jak bardzo niekonwencjonalnym jest autorem, wybierając formę nietypową dla powieści i równie zaskakujące rozwiązania narracyjne.
„Nevo to doskonały literacki chemik, któremu udało się wyekstrahować z codziennych, nużących wydarzeń codziennego życia najgłębszą, skrystalizowaną istotę współczesnej izraelskiej mentalności”.
– Etgar Keret
„Eshkol Nevo opowiada frapujące historie, które pokazują różnorodność izraelskiego społeczeństwa”.
– Amos Oz
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963641-5-9 |
Rozmiar pliku: | 689 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie, ale w pewnym momencie, w okolicach wieku dojrzewania, odkryłem, że moje fantazje erotyczne, gdy się masturbuję, są dużo bardziej szczegółowe niż te moich znajomych. Ich zawierały to, co najistotniejsze, jak policyjne zdjęcia ofiar morderstw. U mnie pojawiały się przeszkody, konflikty, pogłębione postaci. Musiałem wierzyć w moje fantazje, żeby się nimi podniecić. Dlatego budowałem je aż do najmniejszego szczegółu. Pamiętam pewną noc, nocowaliśmy w piwnicy domu Hagaja Carmelego w Ramot, czterech dobrych przyjaciół, a każdy z nich opowiadał swoją fantazję. Ja mówiłem ostatni, a gdy dotarłem do końca mojej historii, wszyscy już spali, poza Arim, który zanim w końcu zasunął zamek śpiwora, powiedział sennym głosem: „Brachu, myślę, że zostaniesz pisarzem. Ale musisz się jeszcze nauczyć, kiedy postawić kropkę”.
Co cię motywuje do pisania?
Moja nauczycielka Meira kazała prowadzić dziennik podczas przerwy na święta Pesach. Wziąłem notes do Ras al-Burki i czasami wchodziłem z nim na wzgórza i pisałem o tym, co widzę na dole. O wodzie i tym, co nad wodą.
Później moi rodzice zdecydowali, że przeprowadzimy się z Jerozolimy do Hajfy. Napisałem kilka protest songów przeciwko wyprowadzce, ale jak to często bywa w przypadku protest songów, nic to nie pomogło.
W dwunastej klasie, podczas przedstawienia na koniec roku, Tali Leszem grała na flecie poprzecznym. Chciałem być blisko niej tak często, jak to możliwe, w nadziei, że mnie zauważy, ale nie miałem żadnego talentu – nie grałem na żadnym instrumencie, nie śpiewałem, nie tańczyłem. Zaproponowałem więc, że napiszę teksty piosenek do przedstawienia.
Będąc w wojsku, pisałem listy do Tali. Myślałem, że jeśli codziennie dostanie ode mnie list, nie zostawi mnie dla kogoś, kto częściej przyjeżdża do domu.
Z Ameryki Południowej, po wojsku, pisałem listy do Dikli. Czasami o tym, co się wydarzyło podczas podróży, a czasem o tym, co w ogóle nie nastąpiło. Zauważyłem, że więcej przyjemności czerpałem z pisania o tym, co się nie zdarzyło.
Dikla i ja rozstaliśmy się niedługo przed tym, jak wziąłem udział w moim pierwszym warsztacie pisarskim, tuż po skończeniu studiów, a wszystkie słowa, jakie wtedy ze mnie wypłynęły, a może od tamtej pory w ogóle, były próbą zapełnienia tej ogromnej pustki, jaką stworzyła jej nieobecność.
Po roku Dikla i ja wróciliśmy do siebie.
Później dokonałem kilku wyborów w życiu. Ślub. Dzieci. Hipoteka. Życie weszło na zbyt wąską trajektorię i pisanie stało się jedyną rzeczą poza nią.
To życie, którego nie mogłem przeżyć – opisywałem. Działało to przez kilka lat, zagłuszało nieco tęsknotę, ale Ari zachorował, Szira wyjechała do szkoły z internatem, a Dikla przestała czerpać radość z bycia ze mną.
I zaczął się taki czas.
Wydaje mi się, że nazywają to kryzysem. Myślałem, że skończy się po kilku miesiącach, ale się myliłem.
Ludzie na zewnątrz nie widzieli tego, lecz ja zdawałem sobie sprawę, że tonę. I teraz wiem, że piszę, żeby się uratować.
Jak właściwie wygląda twój dzień pracy?
Przez ostatni rok prowadziłem nieustającą wojnę, prawdziwą wojnę okopową przeciwko dystymii: ostremu zaburzeniu nastroju charakteryzującemu się przewlekłym poczuciem przygnębienia, żarzącemu się przez długi czas na niewielkim ogniu. A prościej: kiedyś wstawałem szczęśliwy. Dziś wstaję smutny. Nie mam pewności, że wiem dlaczego, nie mam też pojęcia, jak z tego wyjść. Nie mam również pewności, jak długo Dikla to jeszcze wytrzyma. Ostatnio mam poczucie, że trzyma mnie na dystans. Może boi się, że się zarazi.
W każdym razie mój poranek zawsze zaczyna się od intensywnej aktywności fizycznej, biegania lub jeżdżenia na rowerze, ma to uwalniać do mojego krwiobiegu substancje poprawiające nastrój. Następnie dzwonię do Ariego i rozmawiamy o drużynie koszykówki Hapoel Jerozolima, pielęgniarkach na oddziale, szansach, że Shabak S znowu zagra razem – o wszystkim poza jego chorobą. Rozmowa ma podnieść go na duchu, ale także poprawia i mój nastrój, zmniejsza dojmujące poczucie samotności. Potem drzemię przez chwilę, budzę się, wypijam dwie filiżanki kawy, jedną po drugiej, zjadam całą tabliczkę czekolady Para i włączam komputer jak ktoś, kto poważnie zamierza zabrać się za pisanie swojej kolejnej powieści. Siedzę przez jakiś czas przed pustym ekranem. Po kilku minutach przechodzę do tego wywiadu, który wysłał mi redaktor serwisu internetowego zbierającego pytania internautów do mnie. Odpowiadam na jedno lub dwa. Maksymalnie trzy. I już jest wpół do drugiej, moja średnia córka wraca ze szkoły, a hałas, jaki robi w salonie, wybija mnie ze skupienia, tak więc nie ma już sensu kontynuować. Wyłączam komputer i idę przygotować posiłek. Obiad jadamy razem. Przez ostatni rok była szczególnie drażliwa, a mnie z moją dystymią trudno było to znieść. Ale próbuję do niej dotrzeć, przez te kolce, które nagle wyrosły wokół niej. Wszystko razem jest tak męczące, że po obiedzie muszę się położyć. Nastawiam budzik, żebym nie spóźnił się odebrać mojego najmłodszego synka z przedszkola. Gdy przychodzę po niego, śmieje się radośnie i biegnie do mnie, a przez chwilę, krótką niczym piosenka, wydaje się, że wszystko będzie dobrze.
Jak bardzo autobiograficzne są twoje książki?
Kiedyś wiedziałem, jak odpowiedzieć na to pytanie. To znaczy, wiedziałem, że bezczelnie kłamię, gdy odpowiadam na takie pytanie, aby ochronić najbliższe mi osoby i siebie samego. Ale znałem też prawdę. A prawda jest taka, że w moich książkach znajdują się fragmenty autobiograficzne, zazwyczaj dotyczące postaci kobiecych. Aby zmylić przeciwnika.
Z czasem sprawy się skomplikowały. Bo co zrobić na przykład z książką, która przewidziała to, co wydarzyło się w twoim życiu? Wymyślasz niesamowitą fabułę. A rok po wydaniu książki to się wydarza naprawdę. Czy można to nazwać autobiografią?
A co z tymi „zakulisowymi” historiami, które opowiadam podczas spotkań z czytelnikami? Mającymi ujawnić osobiste doświadczenie, które doprowadziło do pisania? Te historie tak się rozwinęły przed publicznością, że już sam nie jestem pewien, czy się zdarzyły naprawdę, czy nie.
Nie mówiąc już o kłamstwach, które przenikały do osobistego, nieliterackiego życia.
Odwiedzam na przykład Ariego w szpitalu Tel ha-Szomer.
Gdy wyjeżdżaliśmy na naszą wielką wspólną wyprawę, babcia zapytała mnie: „Z kim jedziesz?”, a gdy odpowiedziałem, że z Arim, westchnęła i powiedziała: „To bardzo dobrze, on się tobą zaopiekuje”.
Teraz jego mocne żylaste ramiona stały się bardzo wychudzone. A jego niegdyś pełne policzki – zapadły się.
Prosi, bym przyniósł mu szklankę zimnej wody z dystrybutora, a gdy wracam z aneksu kuchennego, zaczynamy rozmawiać. Kiedyś mówiłem mu, przez co przechodzę. Dziś opowiadam dobrze skonstruowane anegdoty. I widzę w jego podtrutych chemią oczach, że wie, dlaczego opowiadam mu te dobrze skonstruowane anegdoty, ale on chce, potrzebuje, bym opowiedział mu coś nieoszlifowanego. Coś, co nie ma początku, rozwinięcia i puenty.
Ale ja już nie potrafię. Wszystko to, co dzieje się w moim prawdziwym życiu, zostaje przetworzone, od momentu, gdy się wydarza, w dobrą historię, którą mogę pewnego dnia opowiedzieć. Podczas spotkania z czytelnikami. Podczas wywiadu. Podczas szpitalnej rozmowy z Arim, który zamyka oczy w środku mojej opowieści, bierze mnie za rękę i mówi: „Zamknijmy się na chwilę”.
Nad czym teraz pracujesz?
Prawdę mówiąc, nadal dochodzę do siebie po poprzedniej książce. A dokładniej po ogromnej pustce, jaka pojawia się po wydaniu książki. W tym czasie najwięcej energii inwestuję w to, by się nie zakochać. Rok po opublikowaniu książki skazany jest na katastrofę. Chodzisz z tak silnym wewnętrznym głodem, że ludzie widzą go z zewnątrz. A najłatwiejszym sposobem, by go zaspokoić, jest takie rozpaczliwe zakochanie się. Beznadziejne. Powiedzmy, że w słowackiej reżyserce filmów dokumentalnych z blizną na lewym policzku, wyglądającą jak dołeczek. Kobietę tę poznałeś na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Hajfie. Z tego zakochania wychodzisz przez kolejny rok. Lepiej więc zostać w domu. Schować się przed światem. Zamknąć swoje serce. Nie pozwolić, by powstała jakakolwiek szczelina, przez którą mogłaby wejść inna kobieta niż twoja żona. Nad tym właśnie pracuję teraz.
W jaki sposób podchodzisz, jako mężczyzna, do pisania postaci kobiecych?
Nikt tego nie zauważył, ale w gruncie rzeczy postaci kobiece w moich książkach są wariacjami na temat zawsze tych samych trzech osób:
Mojej żony.
Wyobrażonej kobiety, która jest negatywnym obrazem mojej żony, z bycia z którą zrezygnowałem, gdy postanowiłem się ożenić.
Kobiety, która jest mną.
Ze wstydem przyznaję, że ta trzecia kobieta pociąga mnie najbardziej.
Jak sobie radzisz z rozgłosem związanym z wydaniem książki?
Kiedyś wygooglowałem swoje nazwisko. Kolejny raz. To błąd. Przez całą noc czytałem, co ludzie o mnie wypisują. Raz, podczas corocznej szkolnej wycieczki, udawałem, że śpię, i usłyszałem, jak dwoje dzieci rozmawia. O mnie. Tym razem było ich znacznie więcej niż dwoje. Może tysiąc, może dwa tysiące. Na jednej ze stron zamieścili nawet zdjęcie przebarwień słonecznych na moich policzkach i pokazali, jak je usunąć w Photoshopie. W końcu o czwartej nad ranem poszedłem spać. Złośliwe riposty wzbierały mi w gardle. Przywarłem do pleców Dikli. Kiedyś, gdy się tak do niej przytulałem, brała moją rękę i kładła sobie na sercu. Ale ostatnio już nie. Ostatnio moja pewność, że mnie kocha, została podważona. Jednak i tak dopasowałem rytm swojego oddechu do jej i wyszeptałem do siebie: „Mam dom. Mam dom. Mam dom”. Całą noc nie zmrużyłem oka, nagle przypomniałem sobie sąsiadkę sprzed wielu lat. Starszą kobietę, można powiedzieć, że starą, która raz podwiozła mnie nad morze, a po drodze opowiedziała mi, że należy do grupy nudystów. A ja, zaledwie piętnastoletni, podekscytowałem się tym pomysłem i zapytałem, czy mogę do nich dołączyć. By się odsłonić.
Świt przedzierał się przez okiennice. Moja żona nadal oddychała przez sen w spokojnym równym rytmie.
Pomyślałem, że wszystko jest przewidziane. Ale dano też i wybór.
Jakim byłeś dzieckiem?
Zbyt podobnym do płaczącego dziecka, którego zdjęcie wisiało w przychodni, a kiedy czekaliśmy w kolejce do doktora Schneidteshera, dzieci wskazywały na przemian na mnie i na nie.
Uwielbiałem sobie wyobrażać. Niekoniecznie czytać – ale nieustannie sobie wyobrażać.
I być zakochanym. Po uszy. Za każdym razem w innej dziewczynie. Ale nic im nie mówiłem. I czułem tęsknotę. Pamiętam siebie od najmłodszych lat nieustannie tęskniącego. Nikt jeszcze mi nie umarł, ale ciągle się przeprowadzaliśmy. Każdego lata odrywano mnie od moich starych przyjaciół i każdej jesieni musiałem znaleźć nowych. Swoją drogą, nie jestem pewien, dlaczego chodziłem i wciąż tęskniłem. Może po prostu tak już jest, że niektóre dzieci obchodzą problemy zygzakiem, a inne po prostu tęsknią.
Staram się wyodrębnić konkretny moment wśród tych emocjonalnych słów. Proszę o to także moich studentów, żeby byli precyzyjni. „Rozpakujcie te emocje na konkretne obrazy”. Ale ze wszystkich obrazów, nie wiem dlaczego, utkwił mi w pamięci ten:
Miałem sześć, może siedem lat, poszedłem z dziadkiem Icchakiem do wesołego miasteczka. Dziadek był już wtedy dość stary i nie miał ani siły, ani chęci, żeby brać ze mną udział we wszystkich przejażdżkach. Towarzyszył mi więc od jednej atrakcji do drugiej, od czasu do czasu namawiając mnie, żebym napił się z wojskowej manierki, którą wziął z sobą. Nie przeszkadzało mi, że nie dołączał do mnie. Wtedy samotność nie była straszna. Wsiadłem na kolejkę górską sam, zadowolony, i w ogóle nie krzyczałem, nawet na stromych zjazdach. Pociąg z duchami głównie mnie bawił. Diabelski młyn był okazją, by zobaczyć z góry całe miasto. Nie przeszedł mnie nawet dreszcz strachu – dopóki nie dotarłem do gabinetu luster.
Z pozoru niewinna atrakcja – wydaje mi się, że obecnie taka niewinność już nie istnieje.
Wystarczyło znaleźć właściwą drogę między ścianami zrobionymi z luster.
Zaczęło się dobrze. Dość pewnie pokonałem pierwszy i drugi zakręt w labiryncie, ale potem utknąłem we własnych odbiciach. Pamiętam tę chwilę: otaczało mnie mnóstwo powykręcanych postaci, które wyglądają jak ja i jednocześnie mnie nie przypominają. Niektóre miały wielkie głowy i cienkie nogi, inne przeciwnie – grube nogi i głowę kosmity. Kręciło mi się trochę w głowie i miałem silne poczucie, którego wcześniej nie znałem, że nie uda mi się stamtąd wydostać. Próbowałem iść dalej, ale bez względu na to, w którą stronę skręciłem, napotykałem zniekształconego siebie. I znowu ja zniekształcony. I znów ja zniekształcony. W końcu upadłem, przegrałem, siedziałem oparty o jedną ze ścian i myślałem, że nie ma sensu dzwonić po pomoc, ponieważ dziadek bez aparatu nie słyszy zbyt dobrze. Myślałem, że już nigdy stamtąd nie wyjdę.
Nagle zdaję sobie sprawę, jak bardzo to przypomina koszmar, z którego Dikla budziła się przerażona w pierwszych latach naszego wspólnego życia, siadała nagle na łóżku, uderzała się dłonią w klatkę piersiową, jakby się dusiła, i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, nie rozpoznając mnie, a gdy w końcu zaczęła kojarzyć, kim jestem, prosiła, bym ją przytulił. Nie musiałem już pytać, co się stało, wiedziałem, że znowu została uwięziona w klasie i nie mogła się wydostać, bo terroryści pilnowali wejścia – znowu próbowała otworzyć okno, żeby uciec, i znowu się nie udało (w życiu, a nie w koszmarach, masakra w Ma’alot wydarzyła się, gdy jej matka była z nią w ciąży. W dziewiątym miesiącu. Mieszkali tuż obok szkoły, do której wtargnęli terroryści, a jej matka słyszała krzyki dzieci i uciekła do sąsiadki, która miała strzelbę).
Myślę, że to zadziwiające – dwojgu ludzi, których największym koszmarem jest utknięcie między ścianami, udało się w jakiś przedziwny sposób zbudować dom.
Gdzie piszesz?
Przez lata marzyłem o własnej pracowni. Chciałem wypowiadać takie zdania jak: „Wracam z pracowni”, „Zadzwonię do ciebie z pracowni”. Ale wydaje mi się, że takie rzeczy zdarzają się innym, nie tym, którzy dorastają w mieście portowym i są nauczeni, żeby nie wydawać pieniędzy, jeśli naprawdę nie trzeba. „Komu zresztą potrzebna jest pracownia?” – przekonywałem sam siebie. Amos Oz pisał w łazience.
A jednak za każdym razem, gdy ktoś, kolega, opowiadał mi, że idzie do swojej pracowni, moje serce było ściśnięte, jakby zostało spięte klamerką do prania, a to słowo obracało się w moich ustach wbrew mojej woli: wargi zwierają się i rozszerzają, czubek języka dotyka podniebienia, potem cały proces się powtarza. Pra-cow-nia.
Ponad rok temu wynająłem pracownię w moszawie Giwat Chen. Nie miałem wyboru. Przysięgam. Na wszystko, co mi drogie.
W ramach Tama 38 remontowano budynek obok nas i koszmarny hałas wiertarek oraz młotów rozpraszał mnie. Do tego moja najstarsza córka – zanim wyjechała do szkoły z internatem w Sde Boker – nie chodziła na lekcje i żeby zagłuszyć hałas dobiegający z zewnątrz, słuchała w swoim pokoju na cały regulator Enrique Iglesiasa. Powoli ściany domu zaczęły zamykać się nade mną. Uczucie niepokoju usadowiło się między górną częścią brzucha a klatką piersiową i nie ustępowało. Myślę, że właśnie wtedy zaczęła się moja dystymia, choć nie wiedziałem, że w ogóle coś takiego istnieje. Pomyślałem więc, że zmiana miejsca poprawi mój nastrój, i przeniosłem swój komputer do gabinetu psycholożki, która pracowała przede wszystkim wieczorami. Zgodziłem się na wszystkie warunki wstępne, jakie przedstawiła, poprosiłem jedynie, żeby w umowie przy definicji przestrzeni zamieniła „gabinet” na „pracownię”.
Poza komputerem przeniosłem tam również trochę książek, dla atmosfery. Powiesiłem na ścianie obraz, który otrzymałem od ocalałego z Zagłady, a Dikla uważała, że jest zbyt smutny, by powiesić go w salonie. Na półce postawiłem zdjęcie Ma’ajan. Niedaleko pracowni znajdowała się niewielka wioska, w której sprzedawano świeże bajgle z solą. I z oliwkami. Uwielbiam pisać, mając pod ręką oliwki. Przed pracownią rosło drzewo pomarańczowe, a właścicielka domu powiedziała, że można z niego zrywać owoce. A w samej pracowni znajdował się kącik kawowy z kawą rozpuszczalną oraz mieloną, a także lodówka z mlekiem.
Wszystko było przygotowane i gotowe.
Moszaw Giwat Chen, jak dowiedziałem się z tablicy, którą mijałem codziennie rano, został nazwany na cześć poety Chaima Nachmana Bialika. Nie mówi się o tym, bo nieprzyjemnie szargać dobre imię narodowego poety, ale Bialik prawie nic nie stworzył, odkąd wyemigrował do Izraela. Jak sam kiedyś stwierdził, jego gałązka opadła i przez dziesięć lat napisał zaledwie dziewięć wierszy, które w dodatku nie są jego najlepszymi dziełami. Czyżby dom, jaki mu wybudowaliśmy w Tel Awiwie, był zbyt piękny? Zbyt wygodny? Czy fakt, że ludzie go podziwiali, odebrał mu wolność potrzebną każdemu twórcy? A może cała ta jego działalność literacka, czasopisma i wydawanie książek nie zostawiły mu czasu na wpatrywanie się w przestrzeń, a bez wpatrywania się, bez pozwolenia, by pusta przestrzeń była pustką – jak można ją wypełnić? A może było odwrotnie? Może podejmował coraz więcej działań literackich, żeby nie musiał zostać sam ze swoją niemożnością pisania? Wyobrażam sobie, jak przed snem rozmawia ze swoją żoną Manią, że oto minął kolejny dzień, w którym nie napisał wiersza wartego jego imienia, widzę jej znużone spojrzenie, gdy go słucha: Nu, naprawdę, Chaimie Nachmanie – myśli, ale tego nie mówi – jak często można wysłuchiwać tego refrenu?
On czeka, wpatrując się w ciemność, aż żona zaśnie, a następnie wychodzi z domu i idzie przez kilka przecznic, do domu Iry Jan. To namiętna kobieta, malarka, i wciąż go podziwia, a po tym, jak uprawiają seks, on leży, wpatrując się w ciemność, aż Ira Jan zaśnie, i idzie do kolejnej kobiety, trzeciej – można by przypuszczać, że miał i trzecią kobietę – kładzie głowę na jej kolanach, a ona gładzi go po łysinie i śpiewa mu piosenki w jidysz, ale to przeskakiwanie z łóżka do łóżka w małym Tel Awiwie w ogóle mu nie pomaga i niczego nie zmienia, bo następnego ranka na biurku wciąż leży kartka, jeszcze bardziej pusta niż zwykle.
Długie miesiące spędziłem w mojej pracowni w Giwat Chen. Czytałem teksty studentów. Rozmawiałem przez telefon. Odpowiadałem na e-maile. Chodziłem do wioski i wracałem z oliwkami. Zrywałem pomarańcze z drzewa i wyciskałem z nich sok. Wpatrywałem się w zdjęcie Ma’ajan, dziewczyny zabitej na Drodze Śmierci, w której plecaku znaleziono moją książkę. Słuchałem całych albumów Davida Bowiego na YouTube. Czytałem artykuły medyczne o dystymii. Mówiłem ludziom: „Zadzwonię do ciebie z pracowni”, „Spotkajmy się w pracowni”. Próbowałem nawet uprawiać jogę na macie psycholożki, ale nadwyrężyłem sobie plecy. Może to z powodu dystymii, która tak mocno przygwoździła mnie do rzeczywistości. A może zadziałały tu inne siły.
W końcu wróciłem do domu.
Do-do-mu.
Czubek mojego języka czeka cierpliwie na swoją kolej, by drobić po podniebieniu, podczas gdy usta na zmianę zaciskają się i otwierają na tych trzech sylabach.
Czy podczas pisania myślisz o swoich czytelnikach?
Ja? Żartujesz sobie? Ależ skąd. Poza tym nie ma na to czasu. Mój umysł jest tak obciążony psychiką bohaterów oraz zwrotami akcji, że po prostu nie zostaje przestrzeni na jakieś nieistotne myśli. Nie i nie. Stanowczo zaprzeczam.
Tylko czasami, jak nagi fan wbiegający na boisko podczas meczu, do mojej świadomości wdziera się niepokój. A co, jeśli im się nie spodoba? A co, jeśli nie będą kupować? Z czego będziemy żyć? Przez długie chwile ten niepokój wymyka się siłom mojej pewności siebie, aż w końcu dopadają go, chwytają za ramiona trochę za mocno i wyprowadzają za boisko.
Czy podczas pisania wyobrażasz sobie konkretną czytelniczkę albo konkretnego czytelnika?
Przez lata wyobrażałem sobie Diklę. Wyobrażałem sobie, że czytam jej w łóżku rękopis. Czytam stronę i upuszczam ją na podłogę. A ona słucha, spogląda na mnie ciepło, wspierająco, z lekkim rozbawieniem, tak samo jak patrzyła na mnie tuż przed tym, gdy po raz pierwszy pocałowaliśmy się w mieszkaniu przy ulicy Rambana.
Ostatnio to już nie działa... To znaczy wyobrażanie sobie Dikli podczas pisania. Myślę, że problem leży w tym, jak ona na mnie patrzy, odkąd Szira wyjechała do szkoły z internatem. Już nie ciepło i ze wsparciem, ale raczej krytycznie.
– Pamiętasz, że wyjeżdżam do Kolumbii w niedzielę?
– Tak – odparła.
Kiedyś w jej „tak” czuć było tęsknotę. Kiedyś jej „tak” mówiło: „Będę za tobą tęsknić”.
Tym razem jej „tak” mówiło: „W gruncie rzeczy dobrze, że na trochę wyjeżdżasz. Szczerze mówiąc, męczysz mnie”.
Nie jestem dzieckiem, wiem, że ostatecznie energia między dwojgiem ludzi skazana jest na zmianę swojej formy. Takie są prawa fizyki. Widziałem, jak to się przydarza innym parom, i rzeczywiście byłem pewien, że przytrafi się to i nam.
Nie sądziłem jedynie, że pierwszą spotka to Diklę.
Kilka dni później ze smutkiem pakowałem walizkę. Bielizna, skarpetki. Egzemplarze mojej książki i rękopisy studentów z warsztatów pisarskich.
Zwykle pakowałem się z radością.
Zwykle w chwili, gdy samolot wznosi się w powietrze, i moja dusza się wznosi.
Jak sobie radzisz z interpretacjami i analizami, jakim poddawane są twoje książki?
Podchodzę do tego spokojnie. Na tym polega piękno literatury, że z każdym kolejnym czytaniem jest w pewien sposób pisana na nowo, prawda? Dla mnie to w porządku. Poza tym, cóż mogę zrobić? Iść za każdym kupującym od księgarni do jego domu, do jego łóżka, i upewnić się, że wszystko zrozumiał?
Powiem to najprościej jak się da: zapraszam każdego do czytania moich książek w taki sposób, jaki mu odpowiada.
Z wyjątkiem pewnego typu naukowców.
Zazwyczaj z wydziału literatury.
Czasami można ich znaleźć na wydziale krytyki kultury lub gender studies. Są to ludzie wytrenowani przez pokręcone mechanizmy awansu uniwersyteckiego, by koncentrować się na bardzo określonej niszy. Raz za razem publikują artykuły analizujące to samo pytanie badawcze. I zmuszają swoich studentów, żeby paśli się na tym samym metrze kwadratowym pastwiska. Robią to od tak wielu lat, że nie są już w stanie czytać żadnej książki w inny sposób niż przez pryzmat swoich badań, wąski niczym szczelina.
Zaproszono mnie kiedyś na taką konferencję dla naukowców z teoriami.
Ucieszyłem się z zaproszenia, muszę przyznać. Artyści potrzebują uznania, tak jak naukowcy potrzebują dowodu. Zrobiłem nawet zdjęcie plakatowi z moim nazwiskiem wiszącemu przy wejściu do budynku wydziału humanistycznego i wysłałem rodzicom, żeby sprawić im przyjemność.
Ale później, już podczas samej konferencji, ludzie ze stopniami i z tytułami naukowymi wchodzili na scenę, jeden po drugim, i narzucali własną metodyczną lekturę mojej książki. A wszystko to mówili apodyktycznym tonem, wszechwiedzącym, który sprawiał, że czułem się jak ignorant. Skuliłem się w zarezerwowanym dla mnie fotelu w pierwszym rzędzie i z każdym dodatkowym zdaniem pełnym wiedzy wypowiadanym ze sceny coraz bardziej zamykałem się w sobie. Głowa schowana w ramionach, ręce skrzyżowane na piersi, klatka piersiowa przyciśnięta do brzucha, aż w końcu zupełnie zniknąłem, a prowadzący przeprosił w moim imieniu, że nie byłem w stanie przyjechać na konferencję ze względów osobistych.
Czy można się utrzymać z pisania?
Zawsze waham się, odpowiadając na to pytanie. Przypominam, że prowadzę także warsztaty. Wspominam, że Dikla jest menedżerką do spraw rozwoju w dużej firmie.
Czasami nie mam wyboru i opowiadam dobrze znaną historię Herszla z Ostropola, którego matka wysłała do sklepu po mleko. Kiedy wyszedł ze sklepu, zaczął się bać, że mleko jest zepsute, wziął więc porządny łyk, zanim ruszył w drogę. Ale wtedy znowu ogarnął go strach, że mleko zepsuło się, gdy szedł. Więc łyknął jeszcze trochę. Tylko żeby się upewnić. I tak szedł i zatrzymywał się, żeby się napić, aż doszedł do domu. I znowu wysłano go po mleko.
Nie ma innej podobnej opowieści jak ta o Herszlu z Ostropola, z tego, co wiem. To taka powiastka w jidysz, która sprawia, że na koniec wszyscy uśmiechają się ze zrozumieniem, mimo że nie do końca rozumieją morał płynący z tej historii.
Tak właśnie dokładam wszelkich starań, żeby nie wypowiedzieć tej prostej prawdy: mamy się dobrze. Mam na myśli: finansowo.
Gdy się zastanawiałem nad odejściem z agencji reklamowej, żeby skoncentrować się na pisaniu, powiedziałem Dikli:
– Posłuchaj, musimy ograniczyć wydatki.
Była w ciąży. W pierwszej ciąży, z Szirą. Nie najlepsza pora na tego typu rozmowy.
A mimo to od razu powiedziała:
– To ograniczymy.
Pamiętam tę rozmowę, słowo po słowie. Pamiętam, gdzie siedzieliśmy – w kuchni. Tej małej, w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Yaldei Teheran. Na składanych krzesłach. Pamiętam, co miała na sobie: białą ciążową tunikę zapinaną na guziki, z wstążką zawiązywaną pod biustem. I czarne legginsy.
Pamiętam nawet, co znajdowało się na talerzu między nami. Pestki słonecznika. Od początku ciąży miała ogromny apetyt na pestki słonecznika i w całym domu można było znaleźć niewielkie kopczyki łupinek.
– Jesteś pewna? – zapytałem.
– Przypominam, że nie ożeniłeś się z księżniczką z Sawjon – odpowiedziała. – Ma to też swoje zalety. A poza tym jestem pewna, że książka odniesie sukces i wszystko się ułoży.
– A jeśli nie?
– Poradzimy sobie. Hello, też tutaj jestem. A to jest marzenie, o którym mówisz, odkąd się znamy. Żeby pisać.
– Okej. Mam skoczyć do sklepu po pestki?
– Później – powiedziała, wskazując na sypialnię.
– Znowu? – westchnąłem. Jakbym nie miał ochoty.
– To nie ja – przeprosiła. – To hormony.
Lista rzeczy, które pociągały mnie w Dikli, jest bardzo długa. Zawiera pozornie nieistotne drobiazgi, takie jak zapach jej szamponu lub fakt, że znała na pamięć fabuły teledysków Davida Bowiego z lat osiemdziesiątych. Ale także większe – na przykład to, że nie była flirciarą, nie wyrabiała sobie opinii na podstawie tego, co przeczytała w weekendowych wydaniach gazet, i zawsze odwracała wzrok podczas brutalnych scen w serialach.
Ale wydaje mi się, że ukrytym elementem, który najbardziej przyciągał moją duszę do jej, było to, że nie miała w sobie krzty krytycyzmu. Akceptowała mnie i wierzyła we mnie od pierwszej chwili. Bez podawania w wątpliwość czy chęci naprawiania. Tak samo jak jej ojciec okazywał jej miłość podczas rodzinnych obiadów w Ma’alot. Ciepłym spojrzeniem, którym nieustannie jej towarzyszył. Czułością, z jaką nazywał ją „swoją małą dziewczynką”. Sałatką z bakłażanów i pasty tahini, którą robił specjalnie dla niej. Cichym, ale wyraźnym podziwem dla każdego z jej osiągnięć, choćby najmniejszego.
Tak właśnie Dikla kochała mnie wtedy. Bez żadnych zastrzeżeń.
Nie przyszło mi do głowy, że dwadzieścia lat później będę do niej dzwonił, raz za razem, z międzylądowania w Madrycie w drodze do Kolumbii. A ona nie odbierze telefonu.
Przypisy
Ras al-Burka – obecnie Basata. Miejscowość wypoczynkowa w Egipcie nad zatoką Akaba.
Shabak Samech (znany także jako Shabak S) – izraelski zespół hiphopowy.
Terroryści z Demokratycznego Frontu Wyzwolenia Palestyny zaatakowali szkołę w Ma’alot 15 maja 1974 roku. Zginęły wtedy dwadzieścia trzy osoby (oraz trzech terrorystów), a rannych zostało sześćdziesiąt osiem osób.
Tama 38, Narodowy Plan Zabudowy – izraelski plan wzmacniania budynków zbudowanych przed 1980 rokiem przed trzęsieniami ziemi.
Ira Jan – pseudonim malarki i pisarki Estery Joselewicz Slepian, kochanki Chaima Nachmana Bialika. Była członkinią gminy Bezalel i jedną z założycielek gimnazjum Rehavia.
Zamożne miasteczko położone w aglomeracji miejskiej Tel Awiwu. Jedna z najbogatszych gmin w Izraelu.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Ostatni wywiad to czterdziesta szósta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer