- promocja
Ostatnia stacja Pituna. Przewrotna powieść szpiegowska o upadku Rosji - ebook
Ostatnia stacja Pituna. Przewrotna powieść szpiegowska o upadku Rosji - ebook
Pitun… A nie Putin? Nieważne – po prostu… иди нахуй!
Przy granicy z Estonią Rosja koncentruje wojska, grożąc interwencją w obronie rzekomo uciskanej w tym kraju mniejszości rosyjskiej. Dywizje pancerne mają błyskawicznie zająć Tallinn, a potem pognać dalej na Łotwę i Litwę, okrążając Białoruś i Ukrainę i stawiając przed faktem dokonanym zaskoczone NATO.
Coś jednak idzie nie tak. Miał być blitzkrieg, a tymczasem marginalizowane w Rosji narody jeden po drugim występują przeciw swoim ciemiężycielom. Uświęcony imperialny porządek z dnia na dzień obraca się w gruzy. Nim jednak ostygną zgliszcza monumentalnych budowli otaczających plac Czerwony, przywódca Rosji znika bez śladu…
…choć nie do końca. Dwoje dziennikarzy – Steven Smith i Pippa Tumblethwaite – przypadkowo natrafiają na niego w nicejskim kasynie. Władimir Pitun chce triumfalnie, jak niegdyś Lenin, powrócić do Rosji i odbudować imperium. Steven i Pippa mają dokumentować to wydarzenie. Czy będą świadkami ostatecznego tryumfu despoty?
„Ostatnia stacja Pituna” to przewrotna powieść szpiegowska ocierająca się o political fiction – pełna sensacyjnych intryg, zwrotów akcji i okraszona doskonałym humorem. Autor z psychologiczną finezją i ogromną dozą ironii analizuje motywy działania i poczynania Pituna w drodze do panowania nad Rosją, roszczącą sobie z kolei pretensje do panowania nad światem.
***
Profesor Alexander J. Motyl to osoba wyjątkowa. Ten błyskotliwy naukowiec głęboko rozumie historyczny moment Ukrainy i z pisarską wrażliwością nawiązuje do niego w swojej powieści sensacyjnej. Czytając „Ostatnią stację Pituna” (miejmy nadzieję, że dyktator właśnie do niej zmierza), nie wiemy, czy głośno się śmiać, czy może cicho zapłakać. Tak czy inaczej będziecie zachwyceni językiem tego mistrza słowa, świadomego zarówno tragizmu rosyjskiej historii, jak i siły fikcji w odkrywaniu przyszłości – Fred Kempe, prezes think tanku Atlantic Council
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-52-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze miałem silny związek z Polską. Wciąż pamiętam, jak moja mama śpiewała polskie piosenki, gdy wykonywała prace domowe, a mój ojciec czytał polskie książki przy kuchennym stole. I oczywiście jako filatelista amator pamiętam z dzieciństwa piękne znaczki zdobiące listy do moich rodziców od ich polskich przyjaciół i krewnych, którzy po wojnie osiedlili się w Gliwicach i Katowicach. Matka mojej mamy była Polką i spoczywa na cmentarzu w Fall River w stanie Massachusetts. Wujek mojego ojca mieszkał w Ludlow w stanie Massachusetts. Odwiedziliśmy jego rodzinę kilka razy i wyraźnie przypominam sobie zdumienie, jakie czułem, kiedy mogłem zrozumieć rozmowy dorosłych po polsku. Moja pierwsza wizyta w Polsce odbyła się późną zimą 1976 roku – podziwiałem wówczas odwagę Polaków i ich umiłowanie wolności.
Polskie tłumaczenie mojej powieści _Ostatnia stacja Pituna_, które zainicjował i doprowadził do realizacji Waldemar Piasecki, jest więc rodzajem powrotu do domu. Dobrze tu znowu być!
Alexander J. Motyl
Manhattan, 10 czerwca 2022 rokuROZDZIAŁ PIERWSZY
Moskwa
Ciągle nie mogę się zdecydować, co było bardziej niezwykłe – widzieć Rosję w ruinie czy spotkać jej byłego władcę na Riwierze. Oba doświadczenia były dość nieoczekiwane i nie bez związku ze sobą. Dzięki temu pierwszemu stało się możliwe to drugie, choć to szczęśliwy traf sprawił – jak to się zdarza w życiu, szczególnie w moim życiu – że nasze spotkanie stało się nieuniknione. Wojny, które spustoszyły nieszczęsny kraj Władimira Pituna, zaniosły również tyrana, który walnie przyczynił się do tego nieszczęścia, w ciepły klimat południa Francji, gdzie skrzyżowały się nasze ścieżki.
Nie uprzedzajmy jednak faktów, bo moja znajomość z wielkim Władimirem Władimirowiczem Pitunem zaczyna się nie w uroczej Nicei, nie na jej tętniącej życiem Promenade des Anglais, ale w Nowym Jorku, gdzie mieszkam i pracuję dla dużej gazety, której tytułu nie wymienię, ale której reputacja jest solidna, a hojność budzi zazdrość biednych, nierozpoznawalnych pismaków na całym świecie.
Miałem pojechać do Moskwy, aby relacjonować szczyt państw będących największymi producentami ropy i gazu; dawny Związek Radziecki to moja specjalność i choć mój redaktor zwykł mi schlebiać, komplementując moją rzekomą fachową wiedzę, to nie przestawał wysyłać mnie na misje w najbardziej zapomniane regiony globu, kierując się przekonaniem, że kto potrafi zrozumieć zagadkowych Rosjan i ich równie zagadkową duszę, ten jest w stanie zrozumieć wszystko. Moja faktyczna wiedza była daleka od takich spostrzeżeń, ponieważ jednak zarówno wiedza, jak i ignorancja mogą być równie potężnymi źródłami mocy, nie wyprowadzałem go jeszcze z błędu.
Nagle wszystko zmienił szczęśliwy traf. Dwa dni przed moim wyjazdem do rosyjskiej stolicy Pitun, stwierdziwszy, że łamane są prawa człowieka rosyjskojęzycznych mieszkańców północno-wschodniej Estonii i powoławszy się na doktrynę, którą sformułował po raz pierwszy w wojnie z Ukrainą w 2014 roku, najechał ten mały kraj. Oczywiście Rosjanie nigdy nie użyli słowa „inwazja”. Zamiast tego utrzymywali, że zostali zmuszeni do wysłuchania apeli nieznanego wcześniej Rosyjskiego Frontu Demokratycznego, który jako legalny organ przedstawicielski rzekomo uciskanej mniejszości rosyjskiej w Estonii wezwał Moskwę, by pospieszyła z pomocą, aby jej nieskazitelne demokratyczne aspiracje nie zostały zdeptane butami Estończyków. Cóż w tej sytuacji mógł zrobić _par excellence_ demokratycznie nastawiony miłośnik pokoju Władimir Władimirowicz Pitun? Mógł tylko wysłać czołgi i zmobilizować lotnictwo. Z ciężkim sercem, ma się rozumieć.
– Zapomnij o Moskwie, Steve! – warknął mój zrzędliwy naczelny. – Jedziesz do Estonii relacjonować wojnę.
Tak też zrobiłem, spodziewając się zresztą, że cała ta eskapada zakończy się w kilka dni. Armia estońska była niewielka i pomimo niekwestionowanego bohaterstwa i oddania ojczyźnie kilka tysięcy Estończyków nie mogło się równać z kilkuset tysiącami dobrze uzbrojonych rosyjskich żołnierzy – przyznaję, że słowo „horda” łatwo przychodziło mi na myśl. Aż nazbyt wiele wiedziałem o zamiłowaniu Pituna do awanturnictwa, którą to cechę charakteru przypisywałem jego drobnej budowie i wywołanemu przez to kompleksowi Napoleona. Mogłem więc przypuszczać, że z Estonii rosyjscy żołnierze przeniosą się na Łotwę i Litwę, tym samym osaczą Białoruś i Ukrainę i postawią przerażonych Europejczyków oraz ich nieszczęsnych natowskich urzędników przed faktami dokonanymi. Wyobrażałem sobie, że Rosjanie zakończą okupację lotniska w Tallinnie mniej więcej w chwili mojego przylotu. Byłoby to doskonałe zdanie wprowadzające, choć to, jak miałbym kontynuować tę historię, było już mniej jasne, ponieważ całkiem możliwe, że Rosjanie zatrzymają mnie przez dłuższy czas pod kluczem – oczywiście w sensie przenośnym, bo w końcu my, dziennikarze, jesteśmy uprzywilejowaną kastą – w jakimś zapomnianym przez Boga lotniskowym terminalu, gdzie nie ma niczego poza ciepłym piwem i zjełczałymi orzeszkami ziemnymi. W końcu i tak wszystko jakoś się ułoży. Zbyt dużo wiedziałem o świecie, by wątpić, że zawsze tak się dzieje.
Kiedy przybyłem do Tallinna, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu lotnisko nadal znajdowało się w rękach Estończyków. Co więcej, życie toczyło się normalnie. Nie było żadnych oznak paniki, żadnych pogłosek o zbliżającym się rosyjskim podboju, żadnych przygotowań do ewakuacji. Jak powiedział mi w drodze do stolicy nasz estoński freelancer i informator Andrus, którego angielski jest prawdopodobnie lepszy niż większości Amerykanów, powód owej normalności był szokująco prosty i równie dla Estończyków nieoczekiwany, jak mile przez nich widziany. Kiedy byłem w powietrzu, ściśnięty w klasie ekonomicznej między dwoma cuchnącymi i kompletnie pijanymi fińskimi biznesmenami, to, co zaczęło się jako pozornie niemożliwa do zatrzymania rosyjska inwazja, przekształciło się w regularną wojnę, ale nie między Rosją a Estonią, jak mieli nadzieję Rosjanie, tylko między Rosją a większością jej sąsiadów, czego się nie spodziewali. Co jeszcze bardziej zdumiewające, sąsiedzi z radością wbili Rosjanom nóż w plecy, przeszli do ofensywy i, zdawało się, wygrywali.
Nie bacząc na dozwoloną prędkość, obnosząc się ze swoją wyższością w eleganckim srebrzystoszarym mercedesie, Andrus wyprzedzał każdy samochód, który ośmielił się zamarudzić na jego drodze. Przekonywał, że atak Rosji na Estonię był sygnałem dla wszystkich niezadowolonych mniejszości i równie niezadowolonych sąsiadów do odwetu. Mniejszości miały szczerze dość apodyktycznej obojętności Moskwy wobec ich praw narodowych, a sąsiedzi – moskiewskich aspiracji imperialnych. Jak można się było spodziewać, pierwsi uderzyli Czeczeni: wykorzystując skupienie uwagi kremlowskich władców na republikach bałtyckich, zdetonowali potężną bombę u podnóża wysokich murów Kremla – dokładnie w miejscu pochówku sowieckich i rosyjskich dygnitarzy – czyniąc ogromny wyłom w ich ceglanej konstrukcji. Uszkodzone mury łatwo można było odbudować – oczywiście z wyjątkiem zburzonych grobów – jednak szkód symbolicznych nie dało się naprawić. Skoro Kreml był narażony na atak, to i cała Rosja również. Mnie ów zuchwały czyn zaskoczył równie mocno, jak ponurych lokatorów budzącego strach Kremla.
Nie mniej niezwykłe, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wszystko to działo się w czasie, kiedy wdychałem przesycone alkoholem powietrze na pokładzie rejsowego samolotu, było to, że teraz nastąpiła szybka seria zabójstw rosyjskich urzędników – merów, gubernatorów, wojskowych – w Inguszetii, Dagestanie, Baszkirii, Tatarstanie i Republice Sacha (Jakucji). Na Kaukazie Północnym i w syberyjskiej tajdze bandy dobrze uzbrojonych partyzantów rozpoczęły ataki na rosyjskie jednostki policyjne i wojskowe, zadając im zwykle duże straty i okaleczając zwłoki – przypuszczalnie jako ostrzeżenie dla rosyjskiej ludności cywilnej. Andrus, który znał te historie znacznie lepiej niż ja, wskazywał, że ataki musiały być zaplanowane i skoordynowane z dużym wyprzedzeniem. Zgodziłem się z nim. Każda z tych mniejszości potrzebowała miesięcy, by zgromadzić broń i opracować strategię, wyczekując na odpowiedni moment do uderzenia. Nic dziwnego, że hordy Pituna zatrzymały się daleko przed bramami Tallinna. Dyktator musiał poradzić sobie z poważnym kryzysem wewnętrznym. W porównaniu z nim Estonia to było małe piwo.
Historia, prawdziwa historia, działa się teraz w Moskwie. Postanowiłem zostać w Tallinnie przez dzień lub dwa i napisać jakiś tekst, tak aby uszczęśliwić mojego naczelnego. Potem miałem ruszyć do rosyjskiej stolicy. Ponieważ komunikacja lotnicza i kolejowa z Moskwą była zawodna, pozostawał samochód. Swoje usługi i pojazd zaoferował przedsiębiorczy Andrus, zawsze entuzjastyczny dla zleceń dających możliwość zarobienia paru dodatkowych dolarów. Powierzchowność tego korpulentnego, łysego mężczyzny w średnim wieku przeczyła energii i oddaniu dla swojego rzemiosła, jakie przejawiał podczas każdej z moich radosnych, na poły służbowych wypraw do krajów dawnego ZSRR.
Kiedy jednak zobaczyłem starego, mocno zdezelowanego zaporożca, niegdysiejszą dumę radzieckiej motoryzacji, który miał nas zawieźć do Moskwy, wyraziłem zdziwienie i rozczarowanie, że nie pojedziemy jego mercedesem.
– Czy ta kupa złomu jest w stanie obrócić tam i z powrotem? – zastanawiałem się głośno.
Andrus zapewnił mnie jednak, że pozory mylą. Silnik został wyremontowany, a gruchot – naprawdę użył tego słowa – nie tylko da radę, lecz także nie będzie kusił złodziei samochodów, w przeciwieństwie do nowego lśniącego mercedesa.
– Możesz mi wierzyć, Steven – powiedział – przepadłby pierwszego dnia i przyszłoby nam wracać piechotą.
Po umieszczeniu w bagażniku dwóch dwudziestolitrowych kanistrów z benzyną oraz zaopatrzeniu się w kanapki, napoje gazowane i batony energetyczne wyruszyliśmy o północy.
Andrus znał boczne drogi i kilka godzin po opuszczeniu Tallinna zbliżyliśmy się do małego przejścia granicznego na południe od Jeziora Pskowskiego – postanowił ominąć Narwę, spore miasto graniczne, które prawdopodobnie było już silnie strzeżone zarówno przez rosyjskie siły inwazyjne, jak i ich lokalnych kolaborantów – obsadzonego przez dwóch zaspanych rosyjskich żołnierzy w wymiętych mundurach khaki.
– Bardzo dziwne – wyszeptał Andrus. – Przejście nigdy nie jest tak słabo strzeżone. Musieli ich wycofać do innych części kraju.
– Czy to dobry znak? – spytałem naiwnie.
Skinął głową twierdząco, choć jego szeroki uśmiech zdradzał podniecenie. Estończycy, o czym pamiętałem, nie pałają nadmierną sympatią do swojego starszego rosyjskiego brata.
Jeden ze strażników, pryszczaty chłopak o czerwonych policzkach i okularach z grubymi szkłami, absurdalnie powiększającymi jego jasnoniebieskie oczy, zażądał naszych dokumentów. Pokazałem mu swoją „lewą” legitymację prasową identyfikującą mnie jako korespondenta finansowanej przez Moskwę stacji telewizyjnej RTV. Rzucił okiem i – najwyraźniej logika nie była jego mocną stroną – zaczął wypytywać o cel naszej wizyty. Wskazałem na legitymację i powiedziałem – po rosyjsku, a jakże! – że jestem korespondentem RTV, a widząc pytający wyraz malujący się na jego twarzy, wyjaśniłem, że jesteśmy prorosyjscy i że sponsoruje nas Matuszka Rosja oraz że muszę jak najszybciej dostać się do Moskwy, aby opowiedzieć światu prawdę o tym, co się tam dzieje. Jego kumpel, który śmierdział samogonem, szturchnął go łokciem i burknął:
– _Nie pizdi, Sierioża. Ja ustał i choczu wypit_.
Poinstruowany, żeby się nie pierdolić, ponieważ jego zmęczony towarzysz chce się napić, pryszczaty podstemplował nasze paszporty, uśmiechnął się nerwowo i gestem pokazał nam, że „_Wsie chorosze_, __ wszystko w porządku, _wsie chorosze_”.
Drogi były zaskakująco opustoszałe i, co dziwne, większość ruchu kierowała się na zachód. Znaczenie tego faktu zrozumiałem dopiero później, kiedy po jakichś dziesięciu godzinach dotarliśmy do Moskwy. Zaproponowałem nocleg w tanim hotelu przy Arbacie, głównym trakcie stolicy. Jego właściciela, smagłego Ormianina, który wypisz wymaluj pasował do stereotypu smagłego Ormianina, znałem z poprzednich wizyt. Doceniałem bezpretensjonalne i czyste pokoje oraz serwowany na śniadanie kozi ser, oliwki i płaski ormiański chleb. Andrus wzruszył ramionami i powiedział, że ma lepszy pomysł – duże mieszkanie jego przyjaciela, niejakiego Igora Iwanowicza Potapowa, usytuowane przy jednej z bocznych uliczek centralnie położonej dzielnicy Kitajgorod. Potapow, jak zapewniał Andrus, był całkowicie godny zaufania, a co więcej, jako zdeklarowany wróg reżimu będzie trzymał gębę na kłódkę, zaś jako rodowity moskwianin i dawny funkcjonariusz tajnej policji może skierować nas do miejsc w innych okolicznościach niedostępnych oraz umówić z ludźmi, dla których tacy jak my _inostrancy_, obcokrajowcy pozostają nikczemnikami i normalnie nie chcieliby z nami rozmawiać. Poza tym nie mieliśmy już wyjścia, bo Andrus zadzwonił do Potapowa jeszcze z Tallinna i umówił nasz pobyt. Zapewnił, że będzie nam całkiem wygodnie.
– Czy nadal pamiętasz, jak się pije po rosyjsku? – zapytał chytrze.
Mieszkanie Potapowa, jak nazywał je w swoim prostym angielskim ten obdarzony grubym karkiem muskularny Rosjanin, było w opłakanym stanie, bo od śmierci jego żony przed ponad dwudziestoma laty niewiele razy widziało ściereczkę do kurzu czy mop. Jak można było sądzić po oprawionej fotografii, która stała na przeciążonej półce z książkami, Potapowa musiała być onieśmielającą kobietą – z okazałym biustem, włosami upiętymi w ciasny kok i grymasem udającym uśmiech na pociągłej twarzy. Żadna z niej panna Havisham*, co mogło tłumaczyć, dlaczego Potapow nie wydawał się dotknięty nawet cieniem żałoby. Zamiast tego przywitał nas bezzębnym uśmiechem i butelką zimnej wódki. Z mętnej szklanki stojącej obok barku wyjął sztuczną szczękę i bezceremonialnie umieścił ją w ustach z wyraźnym trzaśnięciem. Stół został nakryty dla trzech osób: pośrodku kosz grubo pokrojonego żytniego chleba, otoczony talerzykami pokrojonej w plastry surowej cebuli, ogórków, marynowanych pomidorów, szarawych sardynek w jakiejś oleistej żółtej substancji i pęto podsuszanej kiełbasy z ogromnymi kawałkami tłuszczu widocznymi pod osłonką. Całości dopełniało kilka butelek piwa i fanta. Znowu czułem się jak w Związku Radzieckim.
Usiedliśmy. Potapow nalał wódki do upstrzonych plamami szklanek służących do picia herbaty i zawołał:
– _Na zdorowie!_
Wychyliwszy zawartość, wydał jęk, który oscylował gdzieś między rozkoszą a ekstazą, zagryzł cebulą, a na popitkę nalał sobie piwa i ryknął:
– _Velcome to Russia!_
Wypił piwo i wytarł przypominające szczotkę wąsy, które zakrywały jego górną wargę, a w połączeniu z uduchowionymi szarymi oczami nadawały mu wygląd zmęczonego morsa. Popatrzył na mnie, potem na Andrusa, potem znowu na mnie i zapytał:
– No, towarzysze, jak mogę wam pomóc?
– Na początek dobrze by było wiedzieć, co tu się do cholery dzieje – rzuciłem. – Najpierw ta afera estońska. A teraz zamachy, zasadzki…
Andrus i Potapow obserwowali, jak nalewam sobie fanty i wgryzam się w ogórka.
– Chodzi mi o to, kto tu rządzi? I dlaczego, do cholery, Pitun nic z tym nie robi? W końcu on jest prezydentem.
Pytania, z czego zdałem sobie sprawę zbyt późno, były naiwne i raczej nie wzbudziły zaufania gospodarza do moich kompetencji.
Potapow odwzajemnił się krzywym uśmiechem, jakby był poirytowanym nauczycielem szkolnym, który musi zajmować się klasowym osłem. Napełnił szkło, zaproponował, żebyśmy wypili za pokój i zrozumienie, i usiadł wygodnie. Podczas gdy ja zastanawiałem się, czy przywoływanie obyczaju sowieckich toastów jest z jego strony przejawem ironii, czy oznaką nostalgii za starymi dobrymi czasami, on odłamał kawał kiełbasy, wepchnął go sobie do ust z pomrukiem zadowolenia i oczami lśniącymi w alkoholowym błogostanie. Wskazał na mnie tłustym palcem i powiedział:
– On zabawny facet, Andrus! On jest zabawny facet.
Podejrzewałem, że wyjaśnienie udzielone łamaną angielszczyzną byłoby zbyt wielkim wyzwaniem dla moich niecierpliwych uszu, dlatego powtórzyłem pytania po rosyjsku, z nadzieją, że chwyci aluzję i odpowie podobnie. Tak też się stało.
– Musisz zrozumieć – zaczął – że wielki Pitun nie jest taki wielki. Wy, zachodni dziennikarze i tak zwani eksperci, uważacie go za szachowego arcymistrza. – Zwrócił się do Andrusa: – Czy to nie ty zawsze mówisz, że kiedy Pitun gra w szachy, ty grasz w warcaby? – Potapow zachichotał sardonicznie, gdy Andrus skinął głową. – Mylicie się, moi przyjaciele, tak bardzo, bardzo się mylicie. – Potapow wpatrywał się teraz we mnie. – Pitun to amator, chłopiec w krótkich spodenkach. Udało mu się znaleźć we właściwym miejscu o właściwym czasie. Pamiętasz lata dziewięćdziesiąte? Rosja upadała. Nasz prezydent był pijakiem. A Pitun dosiadł potężnego białego ogiera i wjechał do miasta, obiecując prawo, porządek i wielkość dokładnie w tym czasie, kiedy…
– …wszystkie ceny energii poszły w górę – dokończyłem, mając nadzieję, że zdołam odbudować swój poturbowany wizerunek eksperta.
– Dokładnie tak! – krzyknął Potapow. – _Toczno!_ My, Rosjanie, chcieliśmy cara i Pitun dał nam tego cara. – Potapow pogładził wąsy i rozejrzał się z roztargnieniem po pokoju, po czym odłamał kolejny kawałek kiełbasy. Patrzyłem, jak dwa okruchy tłuszczu odbijają się od jego talerza i spadają na podłogę. – I dał nam jeszcze jedno: poczucie wielkości. Nie bądź tak zaskoczony, mój drogi Andruszo. My, Rosjanie, musimy wierzyć, że jesteśmy wielcy. Nie ma znaczenia, czy tak jest naprawdę. Przecież kraj to szalet i wszyscy o tym wiedzą, ale… – ostrożnie położył plasterek kiełbasy na kromce chleba i wepchnął tę konstrukcję do ust – musimy uwierzyć, że w całym świecie nie ma drugiego takiego szaletu jak nasz. – Potapow majestatycznie zatoczył rękami wielki łuk. Opuścił je jak umierający łabędź w balecie Czajkowskiego i zakończył z operową stanowczością: – Pitun miał szczęście. Jego szczęście skończyło się lata temu, ale wy, Amerykanie, byliście zbyt głupi, żeby to zauważyć. A teraz – spojrzał mi prosto w oczy, a ja oparłem się pokusie ucieczki – a teraz Pitun płaci cenę za swoją głupotę i zaniedbania, zwłaszcza podczas kryzysu covidowego. Przeżyliśmy to… ledwo, ale nie dzięki wielkiemu Pitunowi. – Brwi Potapowa uniosły się, marszcząc jego wiekowe czoło, przez co sprawiał wrażenie, jakby mówił o czymś, co go w ogóle nie interesowało. Wzruszył ramionami i wycedził: – A teraz to już koniec. _Kaniec_.
– Dla Pituna?
– Oczywiście, ale on już się nie liczy. – Jego oczy napełniły się łzami. – Moi przyjaciele, to jest koniec Rosji. – Potapow położył obie ręce na stole i pochylił się do przodu, a jego wilgotne wargi drżały. – To dopiero preludium: te zabójstwa, te ataki. Niedługo, bardzo szybko, może nawet jutro wybuchnie wojna. Sprawiliśmy, że wszyscy nas znienawidzili, a teraz będziemy musieli za to zapłacić. – Wytarł oczy i sięgnął po butelkę. – Nie ma ucieczki przed losem, moi przyjaciele. Czy jesteście fatalistami? Może wszyscy powinniśmy nimi być. Ale najpierw wypijmy. Co jeszcze można zrobić, gdy twój świat, twój dom, twoje życie ma się zawalić?
Podejrzewałem, że Potapow w typowo rosyjskim melodramatycznym stylu przesadza, ale mój język skrępowany jego pesymizmem oraz głowa zamroczona alkoholem i brakiem snu sprawiły, że nic nie powiedziałem. Andrus, po którym nie bez powodu można było się spodziewać, że ulegnie pokusie i zacznie triumfować, również milczał.
Następny dzień udowodnił, że się myliłem. Ukraina wykorzystała fakt, że uwaga Moskwy skupiła się na Estonii i zbuntowanych prowincjach rosyjskich, i rozpoczęła ofensywę na pełną skalę przeciwko uszczuplonym siłom rosyjskim stacjonującym na Krymie i wzdłuż granicy Rosji z secesjonistycznymi częściami Donbasu. Tymczasem zamachy i ataki partyzanckie nabrały tempa, kolejne ich dziesiątki miały miejsce na całym Kaukazie Północnym, na terytoriach zamieszkałych przez Tatarów nadwołżańskich oraz na rozległych obszarach Syberii i Dalekiego Wschodu. Bestialskie okaleczenia – odcięte nosy, języki, a czasami także genitalia – stały się teraz normą w dużej części Rosji. Rozdawano także ulotki pisane koślawą ruszczyzną, ostrzegające miejscowych Rosjan, że jeśli nie opuszczą nierosyjskich terytoriów, to spotka ich śmierć. Paniczne telefony blokowały sieć, gdy mieszkańcy Petersburga i Moskwy gorączkowo szukali wiadomości o swoich przyjaciołach i krewnych rozsianych po bezkresnych terytoriach Federacji Rosyjskiej. W mediach społecznościowych aż roiło się od plotek o maruderach, morderczych „skośnookich”, krwiożerczych faszystach, okrutnych nacjonalistach, ludobójczych maniakach i wszelkich odmianach motłochu, który chce zabijać niewinnych Rosjan.
Nie miałem wątpliwości, że narastający chaos w rosyjskich prowincjach wydobywał to, co najgorsze w środowiskach marginesu społecznego, ale wciąż brzmiały mi w uszach prawdy Potapowa, że większość ataków była odwetem za domniemane i rzeczywiste krzywdy wyrządzone przez Pituna i jego zwolenników, których był legion. Bo pomimo wszystkich jego wad, pomimo tego, że był marnym szachistą i głupcem, który nie rozumiał, że powinien był ustąpić wiele lat temu, lud – prosty _narod_ tak ukochany przez zwiedzionych dziewiętnastowiecznych poetów i pisarzy rosyjskich – podziwiał go i ubóstwiał. Pogardzała nim inteligencja, choć i wśród niej nie brakowało sprzedawczyków, gotowych poświęcić swoje ideały i powołanie dla trzydziestu srebrników. Pitun wiedział, jak utrzymać swoich ludzi w ryzach. Dał im chleb, dał im igrzyska w postaci własnych męskich wygłupów i dał im poczucie dumy z ich własnych nieoświeconych jaźni. Jak powiedział Potapow, Rosja była lub stała się szaletem. Ale podobno był to najlepszy szalet na świecie.
Niestety, Pitun pozbawił również Rosjan wszelkich roszczeń do niewinności. I nie było niespodzianką, że wielu nie-Rosjan interpretowało ów brak niewinności jako obecność winy. Przede wszystkim za zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione przez Pituna, a które Rosjanie tolerowali, jeśli nie wręcz czynnie aprobowali. Nie było czegoś takiego jak zbiorowa wina. Wiedziałem o tym. Ale wiedziałem też, że gdyby jednak istniała, odnosiłaby się w pełni do Rosjan, których stworzył Pitun. Tchórzliwi, pijani wielkością i fanatycznie oddani szalonemu tyranowi, ponosili znaczną część odpowiedzialności moralnej za jego czyny. Byli znienawidzeni, a teraz płacili za nienawiść, którą sami żywili i wzbudzali.
Te moje rozmyślania nad czarną herbatą i kawałkiem czerstwego chleba przerwał potężny wybuch. Podbiegliśmy we trójkę do okna i zobaczyliśmy kilka delikatnych pióropuszy dymu unoszących się w niebo od strony Kremla. Szybko ubrałem kurtkę, upewniłem się, że mam dyktafon, notatnik i długopis, chwyciłem aparat fotograficzny, przeczesałem palcami włosy i w towarzystwie równie rozczochranego Andrusa rzuciłem się do drzwi bez słowa pożegnania z Potapowem. Pobiegliśmy skrzypiącymi schodami w dół. W całym budynku panowała wrzawa, a na zewnątrz gęstniał tłum gestykulujących i rozkrzyczanych Rosjan.
– _Eto nawierno Kreml_ – przekonywał nieogolony mężczyzna w zabrudzonej piżamie. – To prawdopodobnie Kreml.
Podążyliśmy z Andrusem za tłumem sunącym w kierunku placu Czerwonego. Wyły syreny, karetki pogotowia prześlizgiwały się slalomem wśród samochodów i pieszych, policjanci i żołnierze z karabinami lub odbezpieczonymi pistoletami w rękach pędzili gdzieś naprzód, bez celu. Kiedy dotarliśmy na plac, zdałem sobie sprawę, że sąsiad Potapowa się mylił. Wybuch nie wstrząsnął ponownie wysokimi murami Kremla. Według czeczeńskich planistów, którzy stali za tym czynem, to byłoby przesadą. Zamiast tego wybuch zniszczył jedną stronę soboru Wasyla Błogosławionego, wspaniałej świątyni z bajecznymi wielobarwnymi cebulastymi kopułami. Zatrzymaliśmy się, wstrząśnięci tym, czego byliśmy świadkami. Gdy przygotowywałem aparat, z przerażeniem zobaczyliśmy, jak reszta gmachu zaczęła się rozpadać w zwolnionym tempie, prawie tak, jakbyśmy oglądali stary film, i w ciągu kilku sekund, może nie więcej niż dziesięciu, ta góra cegieł i ikon runęła w dół, wzbijając kolosalną chmurę gęstego, gryzącego pyłu.
Tłum zamarł w bezruchu, wszyscy wpatrywali się w rozgrywającą się tragedię. I kiedy w końcu katastrofa się dopełniła, z wnętrza ich trzewi wydobył się głęboki jęk i poderwał się tak jak czasem stado wron na polu. Nikt jednak nie uciekał. Pył powoli opadał, odsłaniając masywną stertę gruzu, wśród którego leżały zakrzywione części kopuł i lśniące resztki złotych prawosławnych krzyży. Setki lat rosyjskiej kultury zniknęły w jednej chwili. Ludzie kreślili znak krzyża, głośno się modlili, a potem zaczęło się zawodzenie, polały się łzy, padano na kolana, wygrażano rękami. Jak można się nie litować nad tak żałosnym ludem! Być może wspierali Pituna i zachowywali się jak przestępcy, może rozmyślnie tańczyli na grobach obcych kultur, ale nawet kryminaliści, nawet zbrodniarze winni ludobójstwa mogą wzbudzić litość, gdy znajdą się w tak rozpaczliwym położeniu.
Nie miałem wiele czasu na kontynuowanie tych rozmyślań, ponieważ niemal natychmiast po runięciu soboru placem Czerwonym wstrząsnęły dwie kolejne eksplozje. Mauzoleum Lenina, będące przez tak długi czas centralną ozdobą tej ogromnej przestrzeni, na której odbywały się coroczne pokazy militarnej potęgi Rosji, jakby uniosło się w powietrze, a potem grad odłamków czarnego marmuru posypał się dookoła. Reszta konstrukcji osiadła w dymiącym stosie, kryjącym to, co pozostało ze zmumifikowanego ciała Lenina. Pomyślałem, że to odpowiedni koniec zbrodniarza odpowiedzialnego za zniszczenie Starej Rosji i zastąpienie jej potwornym eksperymentem ludzkiej inżynierii, który pochłonął miliony istnień i uczynił Stalina nieuniknionym.
Druga eksplozja – a może było ich kilka jednocześnie? Trudno zgadnąć – nastąpiła na prawo od nas. Delikatne wieże pięknego starego domu towarowego GUM runęły bezgłośnie, podczas gdy sklepiony szklany dach eksplodował milionami odłamków i spadł na bezradne masy ludzi. Tłumy, które rzuciły się w stronę GUM-u, uciekając od zniszczonego soboru i mauzoleum, teraz zmieniły kierunek i pobiegły z powrotem na środek placu. Zderzające się i upadające ciała, krzyki i wrzaski, przekleństwa i modlitwy dopełniały obrazu kompletnego chaosu.
Nie miałem wątpliwości, że wszystkie cztery eksplozje były dziełem Czeczenów. Kiedy przyjrzałem się placowi Czerwonemu, uznałem, że piątej prawdopodobnie już nie będzie, przynajmniej nie tutaj. Główne zabytki architektoniczne zostały zaatakowane lub zniszczone. Zadanie wykonano, przesłanie było jasne. Czeczenia wypowiedziała wojnę Rosji i tym razem miała się ona toczyć wyłącznie na ziemiach rosyjskich, nie czeczeńskich.
Kiedy skręcaliśmy w kierunku bram Kremla, tłum jęknął:
– _Pitun, spasi nas! Spasi nas! Spasi nas!_
Czy Pitun odpowie na ich prośby i uratuje ich? Zastanawiałem się. Był najwyższy czas, aby wreszcie pojawił się wszechmocny dyktator, zapewnił naród, że wszystko jest w porządku i że wszystko będzie dobrze, i podjął jakieś środki zaradcze. Zamiast tego, podobnie jak Stalin po inwazji Hitlera na Związek Radziecki w 1941 roku, Pitun wydawał się ukrywać. Podobnie jak jego poplecznicy, szefowie tajnej policji, ministrowie spraw wewnętrznych i gwardii narodowej, najwyżsi generałowie i jego kluczowi sponsorzy finansowi wśród tak zwanych oligarchów. Czy planowali kontratak? Czy planowali usunąć Pituna? Podzieliłem się swoimi przypuszczeniami z Andrusem, a on zgodził się, że coś musi być na rzeczy. Rosjanie nigdy nie upadają tak po prostu i nie umierają.
Tak się jednak składa, że może dotyczy to Rosjan, ale nie Władimira Władimirowicza Pituna i jego kumpli. Ponieważ w tym samym czasie, gdy spekulowaliśmy, co się naprawdę dzieje, Pitun i spółka, jak się dowiedziałem kilka godzin później, wsiadali do prywatnych samolotów i uciekali z kraju – przypuszczalnie do swoich luksusowych willi w tak słonecznych i bezpiecznych przystaniach jak Kajmany, Cypr, Monako czy Palm Beach.
Gdy świat dowiedział się o ucieczce Pituna, w Rosji i wokół niej rozpętało się piekło. Pojawiły się doniesienia o nie-Rosjanach, zwłaszcza Ukraińcach, Tatarach krymskich, Baszkirach, Czeczenach i Estończykach, tańczących na ulicach, obrzucających podrobami i ekskrementami budynki rosyjskich ambasad i konsulatów, niszczących rosyjskojęzyczne tablice pamiątkowe i burzących sowieckie pomniki wojenne ku czci nieznanego żołnierza i zwycięskich wyzwolicieli. Wiedząc, jak głęboko nie-Rosjanie nienawidzą swoich byłych, a często i obecnych, kolonizatorów, nie wątpiłem w prawdziwość doniesień. Pitun rządził przemocą i nie było zaskoczeniem, że jego upadek również powitała przemoc.
Ważniejsze było jednak to, że jego ucieczka nagle stworzyła próżnię władzy w samym sercu rosyjskiego państwa. Po raz pierwszy od dziesięcioleci ten wielki kraj pozostał bez władcy. Wiedziałem z historii Rosji, że kiedy tak się działo, nieuchronnie rodził się chaos. Różne frakcje walczyły o władzę, zwykli obywatele brali prawo w swoje ręce i grabili do woli, mniejszości wykorzystywały zamęt do podnoszenia własnych roszczeń, zaś siły zewnętrzne – jak chociażby Polacy w okresie niepokojów na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku – uderzały zbrojnie w nadziei na odgryzienie kawałka wielkiego ciała Matuszki Rosji. Teraz uderzyli już Ukraińcy. Kto będzie następny?
Odpowiedź otrzymałem następnego dnia. Armia kazachska wjechała swoimi nowoczesnymi czołgami i kupionymi od Chińczyków transporterami opancerzonymi na rozległe stepy północnego Kazachstanu i dała tamtejszej ludności rosyjskiej dokładnie dwadzieścia cztery godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wyniesienie się _na rodinu_, do ojczyzny. Gruzini ostrzeliwali pozycje rosyjskie w Abchazji i Osetii Południowej i skutecznie wypierali rosyjskie siły okupacyjne. Mołdawianie dali rządowi separatystycznej Republiki Naddniestrza dwie godziny na poddanie się lub stawienie czoła inwazji z jej wszystkimi konsekwencjami, w tym wizją pojmania i egzekucji władz oraz jej pomagierów. Naddniestrze natychmiast skapitulowało. Jego siły zbrojne były większe niż Mołdawii, ale separatyści najwyraźniej wyczuli, że ich czas minął, a opór będzie daremny.
– Obserwuj nas i Łotyszy. Będziemy następni… – radził mi Andrus.
Miał rację. Dwa dni później estońscy i łotewscy radykałowie, nazywani przez rosyjską prasę ekstremistycznymi faszystami, przypuścili brutalne ataki na wszystkich, którzy nie chcieli lub nie potrafili mówić w ich ojczystych językach. Rozpoczął się masowy exodus Rosjan, napędzany bardziej strachem przed tym, co może się wydarzyć, niż doświadczeniem. Tysiące ruszyły na wschód, ale równie wielu także do obwodu kaliningradzkiego z nadzieją przedostania się przez Polskę do Niemiec. Nic dziwnego, że Polacy wysłali kilka batalionów wojska na swoją granicę, którą pospiesznie zaczęli umacniać zasiekami z drutu kolczastego i rowami. Niemcy równocześnie wezwali wszystkich do podjęcia rokowań i odrzucenia przemocy. Francuzi ubolewali, że niszczy się tak wiele atrybutów cywilizacji światowej. Unia Europejska wyraziła najgłębsze zaniepokojenie i nadzieję na pokojowe rozwiązanie. Amerykanie zastanawiali się, kto pilnuje arsenału nuklearnego.
Najbardziej zszokowało mnie to, że tej „modzie” na opór i odpór uległ nawet Mińsk. Bezwolny reżim, znany z tego, że nigdy nie mówił _niet_ swoim rosyjskim panom, bez względu na to, jak rażące były ich prowokacje i jak obraźliwa ich arogancja, w końcu zdobył się na odwagę, by się sprzeciwić. Prezydent Białorusi wezwał do powszechnej mobilizacji sił zbrojnych, a gdy oddziały były już w gotowości, delikatnie zasugerował rosyjskim urzędnikom przebywającym w jego kraju, aby jak najszybciej wyjechali, bo nie gwarantuje im bezpieczeństwa w obliczu gniewu białoruskiego ludu.
Gdzie jest, zastanawiałem się podczas kolacji u Potapowa, rosyjska armia? Ponad milion ludzi w mundurach, uzbrojonych w najnowszą broń i elektroniczne gadżety, duma reżimu Pituna, symbol wielkości, którym ten zasłużenie obdarzał dumny naród rosyjski. To prawda, że nie mieli teraz przywódcy, ale ich miłość do kraju powinna to jakoś zrekompensować i skłonić przynajmniej część z nich do walki. Zamiast tego wydawali się rozpływać, tak jak w latach 1916–1917, kiedy tysiące rosyjskich żołnierzy zdezerterowało z frontu niemieckiego i wróciło do swoich wiosek z pustymi brzuchami i załadowanymi karabinami, by pomagać rodakom plądrować, gwałcić i palić. Taki był początek rewolucji, która obaliła cara i umożliwiła przejęcie władzy bandzie bolszewików Lenina. Czy dziś doszłoby do kolejnej rewolucji?
– Odpowiedziałeś – odparł Potapow – sam na swoje pytanie. Odeszli, rozpłynęli się, zniknęli… puf! – Jego ręce uniosły się powoli w górę. Palce potężnych dłoni rozwarły się szeroko, by pokazać, że nic w nich nie ma. Pomyślałem mimowolnie, ile gardeł musiały ścisnąć, kiedy ich posiadacz pracował w tajnej policji. Tymczasem kontynuował: – Ci głupi, biedni rosyjscy chłopcy w mundurach nigdy nie należeli do Pituna. Myślał, że trzyma ich za jaja, ale nie trzymał. To prostaczkowie, dobrzy, uczciwi Rosjanie, więc pozostali wierni swoim wsiom, swoim miastom, swoim okolicom. – Jego palce zacisnęły się gwałtownie i utworzyły dwie pięści. – Są kłopoty, jest chaos i co oni robią? Oczywiście uciekają do domu! Moi przyjaciele, armia rosyjska nie istnieje! A to oznacza, że reżim jest martwy. Pitun myślał, że będzie rządził przez tysiąc lat. Zamiast tego ten tchórz i złodziej uciekł. I jak wszyscy carowie zostawił swojemu ludowi po sobie bałagan.
– Ale poradzicie sobie – powiedziałem zachęcająco, nie precyzując, czy mam na myśli Potapowa, czy Rosjan – prawda?
Potapow ze smutkiem pokręcił głową.
– Tym razem _niet_.
Potapow był dobrze po siedemdziesiątce, chociaż jeśli wziąć pod uwagę skłonność Rosjan do przedwczesnego starzenia się, równie dobrze mógł mieć pięćdziesiąt lat. Wiedziałem jednak, że w czasach sowieckich służył w Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego, KGB, a to oznaczało, że bardziej prawdopodobna jest wyższa ocena wieku. Andrus niewiele mówił o tym, co Potapow robił w KGB, ale rodzaj służby z pewnością nie świadczył o jego wysokich walorach moralnych, przynajmniej według standardów cywilizowanego świata. Pitun także był oficerem KGB, chociaż dość niskiej rangi, gdzieś w Niemczech Wschodnich, a jego wybór ścieżki kariery w dużym stopniu tłumaczył preferencję dla używania kija niż marchewki. Choć Pitun wyglądał jak brutal, albo i zabójca, to prawdopodobnie nigdy w życiu nikogo nie zastrzelił. Znany był z tego, że uwielbia polować – jego zdjęcia z ustrzelonym tygrysem syberyjskim obiegły jakiś czas temu media – i zlecił wiele zabójstw; ulubionym miejscem realizacji rosyjskiej „mokrej roboty” stał się Londyn, który przyciągał jego przeciwników politycznych na wygnaniu. Jak większość tyranów, był jednak zbyt wielkim tchórzem, by samemu pociągnąć za spust i patrzeć, jak pocisk rozrywa czaszkę.
Jak było z Potapowem, nie wiadomo. Dzięki dużym oczom z wiecznie opadającymi powiekami i krzaczastym wąsom wyglądał dobrodusznie. Powolność i oszczędność jego ruchów zdawały się sugerować, że prawdopodobnie był analitykiem, a nie agentem terenowym, który musiał liczyć na szybki refleks i wyrzut adrenaliny. Oczywiście to już była przeszłość, która niewiele mnie obchodziła, wedle zasady: żyć, dać żyć innym i mieć gdzieś ich przeszłość. Zbyt drobiazgowe zwracanie uwagi na nieskazitelnie czyste ręce i kryształową przeszłość ludzi szybko przełożyłoby się na całkowitą izolację, bowiem smutnym faktem współczesnej Rosji było to, że nikt, absolutnie nikt, nie był niewinny. Jeśli ktoś nie współpracował, nie wspierał, nie tolerował ani nie korzystał z rządów komunistycznych, to współpracował, wspierał, tolerował lub korzystał z rządów postkomunistycznych. Nie było ucieczki. Wszyscy byli skażeni i wszyscy byli winni, przynajmniej do pewnego stopnia. Nauczyłem się odkładać na bok moje naiwnie amerykańskie standardy moralne – które chętnie naruszaliśmy, kiedy tylko było to wygodne – i myśleć w kategoriach azjatyckich, a dokładniej euroazjatyckich, kiedy odwiedzałem Rosję lub którykolwiek z krajów postsowieckich.
Wszyscy byliśmy ewidentnie wyczerpani: Andrus i ja – oglądaniem rzezi na placu Czerwonym, a Potapow – emocjonalnym bólem obserwowania samozagłady swojego kraju. Postanowiłem jednak zadać naszemu rosyjskiemu gospodarzowi jeszcze kilka pytań. Kto wie, co przyniesie jutro i czy będę miał kolejną okazję, by go „przesłuchać”.
– To musi być dla ciebie szczególnie trudne – powiedziałem. Jego brwi uniosły się pytająco. – Mam na myśli to, że przez całe życie broniłeś Rosji, poświęciłeś tyle siebie swojemu krajowi, by… – zawiesiłem głos; powoli i dramatycznie zatoczyłem rękami szeroki łuk, niemal dokładnie naśladując jego gestykulację – …teraz oglądać na własne oczy jego upadek – dokończyłem. Szybko złączyłem ręce w głośnym klaśnięciu i obaj, Andrus i Potapow, podskoczyli na swoich krzesłach. Czułem, że muszę coś powiedzieć, żeby dokończyć przedstawienie, więc zakończyłem, niestety słabo, pytaniem, na które Rosjanin już odpowiedział:
– Czy to już naprawdę koniec?
Na szczęście był zbyt zmęczony lub zbyt przygnębiony, by odpowiedzieć w szkolny sposób.
– Koniec – ogłosił definitywnie. Jego usta drżały, a ręce, które, jak znów sobie imaginowałem, mogły ściskać gardła, pisać analizy lub pociągać za spust, zaczęły się trząść. Andrus spojrzał na mnie i ledwie dostrzegalnie skinął w kierunku Potapowa. Dawał błagalny znak, żebym przestał, ale ja nie mogłam, a raczej nie chciałam. Miałem przecież do napisania historię. Potrzebowałem informacji. A Potapow był fantastycznym źródłem, którego nie mogłem, nie chciałem wypuścić z rąk, bez względu na to, jak bardzo był zmęczony fizycznie i psychicznie.
– Ale służby bezpieczeństwa i generałowie na pewno się zorganizują i będą walczyć… – podsunąłem hipotezę. – Nawet w 1918 i 1919 stary reżim bronił się i przez chwilę wydawało się, że Biali mogą wręcz wygrać. Ich siły pod wodzą Denikina prawie dotarły do Moskwy, prawda?
Machnął lekceważąco ręką, jakby odganiał jakąś natrętną muchę.
– To były inne czasy. Wtedy stary reżim nadal wierzył w siebie. Podobnie jak bolszewicy. Było to zderzenie dwóch przekonań i dwóch sił, którym historia rzuciła wyzwanie, by zademonstrowały, jak wiele przemocy są zdolne użyć do promowania swoich idei. Bolszewicy byli silniejsi, bardziej bezwzględni. Więc wygrali. – Oddychał szybko, najwyraźniej poruszony tragizmem dziejów swojego narodu. – Ale dzisiaj… – Potapow zacisnął wargi i kilkukrotnie gwałtownie wciągnął i wypuścił powietrze – …dziś nie ma już bohaterów, nie ma już wierzących. – Znów zamachał obiema rękami. – Oczywiście, że się jakoś zorganizują. Będą walczyć. Będą się opierać. Ale przegrają. Kto wierzy w Pituna i stworzoną przez niego Rosję? Tylko idioci i kryminaliści. Kto umrze za taką potworność? – Odchrząknął i splunął w serwetkę. – Nikt.
– Oczywiście będą walki, będzie wojna. Tysiące, może miliony umrą. – Jego oczy znów zwilgotniały. – Ginąć będą głównie Rosjanie. – Zwracając się do Andrusa, powiedział: – Nalej mi szklankę, _dorogoj_. Muszę się napić. – A potem przypominając sobie o mnie: – Nie możesz walczyć z całym światem i oczekiwać zwycięstwa. Pitun to idiota, _durak_. Zrobił sobie wrogów ze wszystkich, dosłownie ze wszystkich. Czy możesz uwierzyć, że nawet Białorusini, którzy po tych masowych demonstracjach wciąż nie mają pojęcia, czym się od nas różnią, nienawidzą nas? Wszyscy oni powstaną – wieszczył głosem przybierającym proroczy ton – każdy naród z tych, które uciskaliśmy wewnątrz Federacji Rosyjskiej, i każdy naród na naszych granicach. Powstaną i nas zabiją. – Jego oczy wpatrywały się w moje, a głos przybrał ostry i cyniczny ton. – A co zrobi miłujący wolność Zachód? Co zrobi twój wielki kraj?
Znałem odpowiedź.
– Nic.
– Dokładnie tak! – potwierdził dziwnie triumfującym tonem, jakby to on był atakującym, a nie obrońcą. – Świat nic nie zrobi. Zamiast tego będzie się śmiać po cichu, ronić krokodyle łzy i czekać, aż apokalipsa ogarnie cały mój kraj. – Zapłakał głośno i szczerze, uderzył się we własny policzek, aby przywołać się do rzeczywistości, i oznajmił, że skontaktuje mnie z doskonałymi źródłami, ale teraz idzie spać. – _Ja tak ustał_ – powiedział powoli. – Jestem taki zmęczony.
Rzeczywiście wyglądał na zmęczonego.
Siedziałem z Andrusem przy kuchennym stole. Kilka ciem przemknęło nerwowo w pobliżu pojedynczej żarówki zwisającej ze skręconego drutu. Lodówka, stary model sprzed kilkudziesięciu lat, brzęczała nieregularnie. Dostrzegłem karalucha przemykającego po oliwkowozielonych szafkach. Z wnętrza budynku dobiegały stłumione krzyki – kłótnia? bójka? pijany mężczyzna bijący żonę? pijana kobieta bijąca męża? – i co kilka sekund przerywały ciszę. Jeśli była to cisza przed burzą, to była to bardzo niepokojąca cisza, która zwiastowała burzę i nie pozwalała zasnąć nikomu.
Odwróciłem się do Andrusa, który wpatrywał się w jedzenie na swoim talerzu.
– Pomijając rozlew krwi, musisz być chyba zachwycony tym, co się tutaj dzieje. Koniec Rosji i triumf Estonii, nie? – zapytałem.
Uśmiechnął się z wahaniem i przez chwilę wiercił się na krześle, zanim odpowiedział.
_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._
* Panna Havisham – bohaterka powieści _Wielkie nadzieje_ Charlesa Dickensa (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).