Oto jestem - ebook
Oto jestem - ebook
Nowa, długo wyczekiwana powieść autora Wszystko jest iluminacją i Strasznie głośno, niesamowicie blisko. Rozpięta między Ameryką, Europą i Izraelem opowieść o rodzinie w obliczu kryzysów wewnętrznych i zewnętrznych.
Jacob i Julia Blochowie są małżeństwem z szesnastoletnim stażem. Mają trzech synów, piękny dom, dobrą pracę i… dość samych siebie. Skoncentrowani na tym, by jak najlepiej wywiązywać się z zawodowych, obywatelskich, rodzicielskich i małżeńskich powinności, nie zauważają, jak z głęboko skrywanych drobnych urazów, niesatysfakcjonujących kompromisów i niechcianych poświęceń tworzy się lawina, która zagrozi istnieniu ich rodziny.
Lawina rusza w dniu przygotowań do bar micwy najstarszego syna Blochów, na którą do Waszyngtonu przyjeżdżają krewni z Izraela. W wyniku splotu tragikomicznych wypadków członkowie czteropokoleniowej rodziny staną wobec wyzwań, które skłonią ich do zdefiniowania na nowo, kim są, w co wierzą i co jest dla nich najważniejsze.
Jonathan Safran Foer na swoją nową powieść kazał czekać czytelnikom jedenaście lat. Powraca w wielkim stylu: tworząc intymny portret rodziny w kryzysie, stawia fundamentalne pytania o sens partnerstwa, rodzicielstwa i granice indywidualizmu, porusza kwestie pamięci i tożsamości, przygląda się życiu w chwilach doniosłych wyborów i banalnej codzienności. Nowa powieść – brawurowa fabularnie i stylistycznie, zarazem przejmująca, błyskotliwa i dowcipna, potwierdza, że Foer należy do najciekawszych i najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy. Oto jestem znalazła się na liście najlepszych powieści 2016 roku m.in. „New York Timesa”, „Time Magazine” i „Times Literary Supplement”.
Jonathan Safran Foer (ur. 1977) – jeden z najbardziej uznanych pisarzy amerykańskich średniego pokolenia. Urodzony w Waszyngtonie w żydowskiej rodzinie o polskich korzeniach, absolwent filozofii na Princeton University. Światową sławę przyniosła mu debiutancka powieść Wszystko jest iluminacją (2002, wydanie polskie W.A.B. 2003), za którą otrzymał m.in. Jewish Book Award i Guardian First Book Award. W 2005 r. na jej podstawie powstał film z Elijahem Woodem w roli głównej. W tym samym roku ukazała się druga powieść autora, Strasznie głośno, niesamowicie blisko (W.A.B. 2007), która również odniosła wielki sukces; w 2011 r. została sfilmowana (w filmie wystąpili m.in. Tom Hanks, Sandra Bullock i Max von Sydow). Foer jest także autorem artykułów prasowych, głośnego eseju Zjadanie zwierząt (wyd. polskie 2013) oraz książki-rzeźby Tree of Codes (2010) inspirowanej Ulicą krokodyli Brunona Schulza. Mieszka na Brooklynie i wykłada creative writing na Uniwersytecie Nowojorskim.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4454-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy zagłada Izraela się rozpoczęła, Isaac Bloch rozważał, czy się zabić, czy przenieść do Żydowskiego Domu. Żył w mieszkaniu z książkami piętrzącymi się pod sufit i dywanami grubymi tak, że można było w nich ukryć kości do gry, potem w pokoju i połówce drugiego o brudnych podłogach, na poszyciu pod okiem obojętnych gwiazd, pod podłogą u chrześcijanina, na cześć którego pół świata i trzy czwarte wieku później zasadzone zostanie drzewko, by upamiętnić jego prawość, w dole przez tyle dni, że kolana już nigdy mu się nie rozprostują, pośród Cyganów, partyzantów i całkiem przyzwoitych Polaków, w obozach przejściowych, obozach dla uchodźców i obozach dla dipisów, na statku (gdzie pewien cierpiący na bezsenność agnostyk w cudowny sposób skonstruował butelkę ze statkiem w środku), po drugiej stronie oceanu, przez który nigdy do końca się nie przeprawi, nad kilkoma sklepami spożywczymi, przy których odnowieniu się umordował i gdzie handlował z niewielkim zyskiem, u boku kobiety, która sprawdzała zamki, dopóki ich nie popsuła i nie wypowiedziawszy dobrego słowa, zmarła ze starości w wieku czterdziestu dwóch lat, choć komórki jej zamordowanej matki nadal dzieliły się w jej mózgu, i w końcu, przez ostatnie ćwierć wieku, w ciszy kuli śnieżnej domu jednorodzinnego w Silver Spring, z czterema kilogramami blaknących na stoliku fotografii Romana Vishniaca, Wrogami rozmagnesowującymi się w ostatnim na świecie działającym magnetowidzie i sałatką jajeczną nabawiającą się ptasiej grypy w lodówce poobklejanej zdjęciami ślicznych, genialnych, nieskazitelnych prawnucząt.
Niemieccy ogrodnicy przycięli drzewo genealogiczne Isaaca aż do galicyjskiej gleby. Ale za sprawą szczęścia i intuicji i bez żadnej pomocy z góry Isaac przeszczepił korzenie na chodniki Waszyngtonu w Dystrykcie Kolumbii i dożył czasów, gdy konary odrosły. I jeśli Ameryka nie napadnie na Żydów (dopóki, poprawiłby go Irv, jego syn), drzewo będzie się rozgałęziać i wypuszczać pędy. Oczywiście Isaac do tego czasu znów znajdzie się w dole. Nigdy nie rozprostuje do końca kolan, ale w jego niewiadomym wieku, z czyhającymi nań niewiadomymi upokorzeniami, czas było rozewrzeć żydowskie pięści i przyznać, że to początek końca. Różnica między uznaniem faktu a jego akceptacją to depresja.
Pominąwszy nawet zagładę Izraela, moment był niefortunny: ledwie kilka tygodni zostało do bar micwy jego najstarszego wnuka, która wyznaczała dla Isaaca życiową linię mety od chwili, gdy przekroczył poprzednią taką linię, czyli od narodzin najmłodszego wnuka. Nie da się jednak zapanować nad tym, kiedy dusza starego Żyda zwolni jego ciało ani kiedy jego ciało zwolni upragnione mieszkanie z jedną sypialnią na rzecz następnego na liście oczekujących. Nie da się też przyspieszyć ani odroczyć wejścia w wiek męski. Z drugiej strony kupno kilkunastu bezzwrotnych biletów lotniczych, rezerwacja w Hiltonie i wpłata dwudziestu trzech tysięcy dolarów zaliczki za bar micwę planowaną od ostatnich zimowych igrzysk olimpijskich nie gwarantują przecież, że do niej dojdzie.
Grupka chłopaków wlokła się korytarzami Adas Israel, śmiejąc się, przepychając i buzując hormonami od rozwijających się mózgów po rozwijające się genitalia w grze dojrzewania o sumie zerowej.
– Ale poważnie – powiedział jeden z nich, a „ż” utknęło w jego ekspanderze ortodontycznym – jedno, co dobre w obciąganiu, to że przy okazji walą ci na mokro.
– Święta racja.
– W innym razie po prostu posuwasz szklankę wody z zębami.
– Co nie ma sensu – powiedział rudowłosy chłopak, który wciąż odczuwał dreszcze na samą myśl o zakończeniu Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci.
– Czysty nihilizm.
Gdyby Bóg istniał i osądzał, wybaczyłby tym chłopcom wszystko, wiedząc, że kierują nimi siły od nich niezależne i że oni również zostali stworzeni na Jego obraz i podobieństwo.
Zapadła cisza, gdy zwolnili kroku, by popatrzeć, jak Margot Wasserman chłepcze wodę. Mówiło się, że jej rodzice parkują dwa samochody przed garażem na trzy, bo mają ich pięć. Mówiło się, że jej szpic miniaturowy wciąż ma jaja i że są duże i słodkie jak melony.
– Mój Boże, chcę być tym wodotryskiem – stwierdził chłopiec o hebrajskim nazwisku Peretz-Yizchak.
– A ja chcę być brakującą częścią tych majteczek z dziurką.
– Chcę napełnić kutasa rtęcią.
Milczenie.
– Co to, do cholery, znaczy?
– No wiecie – powiedział Marty Cohen-Rosenbaum (urodzony jako Chaim ben Kalman) – to jakby… zrobić z fiuta termometr.
– Karmiąc go sushi?
– Albo po prostu wprowadzając. Albo coś. Stary, wiesz, o co mi chodzi.
Cztery głowy pokręciły się, osiągając niezamierzoną synchronię, jak u widzów meczu ping-ponga.
Szeptem:
– Wsadzić go w jej tyłek.
Pozostali szczęśliwie mieli mamy z dwudziestego pierwszego wieku, które wiedziały, że temperaturę mierzy się elektronicznym termometrem w uchu. A Chaim miał to szczęście, że uwaga kumpli została odwrócona, zanim zdążyli nadać mu przezwisko, którego nigdy by się nie pozbył.
Sam siedział na ławce przed gabinetem rabina Singera, ze spuszczoną głową i spojrzeniem utkwionym w zwróconych wnętrzami do góry dłoniach, jak mnich czekający na spalenie. Chłopcy przystanęli, zwracając nienawiść do samych siebie przeciwko niemu.
– Słyszeliśmy, co napisałeś – powiedział jeden z nich, wbijając mu palec w pierś. – Przesadziłeś.
– Nieźle pojebane gówno, koleś.
Było to dziwne, ponieważ Sam nie zaczynał zwykle wytwarzać nadmiernej ilości potu, dopóki nie minęła groźba.
– Nie napisałem tego i nie jestem twoim – znak cudzysłowu w powietrzu – kolesiem.
Mógł to powiedzieć, lecz tego nie zrobił. Mógł też wyjaśnić, dlaczego nic nie było tak, jak się wydawało. Ale nie wyjaśnił. Po prostu to przyjął, jak zawsze po gównianej stronie ekranu.
Za drzwiami rabina, po drugiej stronie jego biurka siedzieli Jacob i Julia, rodzice Sama. Nie chcieli tu być. Nikt nie chciał tu być. Rabin musiał jeszcze zmyślić jakąś mądrze brzmiącą opowiastkę o kimś, kto nazywał się Ralph Kremberg, zanim o drugiej złożą tego kogoś w ziemi. Jacob wolałby pracować nad biblią do Wiecznie ginącego ludu, przetrząsać dom w poszukiwaniu zagubionego telefonu albo przynajmniej buszować po internecie dla kilku zastrzyków dopaminy. A Julia miała dziś mieć wolne – to zaś było przeciwieństwo wolnego.
– Czy Sam nie powinien też tu być? – spytał Jacob.
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy jak dorośli – odparł rabin Singer.
– Sam jest dorosły.
– Sam nie jest dorosły – powiedziała Julia.
– Bo nie zdołał jeszcze opanować trzech wersów błogosławieństw po błogosławieństwach po haftarze?
Julia, ignorując Jacoba, położyła rękę na biurku rabina i oświadczyła:
– Z pewnością nie można zaakceptować pyskowania nauczycielowi i chcemy znaleźć sposób, by to naprawić.
– Ale z drugiej strony – podjął Jacob – czy zawieszenie nie jest zbyt drakońską karą za coś, co w ogólnym rozrachunku trudno uznać za wielkie mecyje?
– Jacobie…
– Co?
Aby porozumieć się z mężem z pominięciem rabina, Julia przytknęła dwa palce do czoła i delikatnie pokręciła głową, wydymając nozdrza. Wyglądała bardziej jak trener trzeciej bazy niż żona, matka i członkini gminy próbująca uchronić zamek z piasku jej syna przed morską falą.
– Adas Israel to postępowy szul – powiedział rabin, sprawiając, że Jacob przewrócił oczami tak naturalnie, jak człowiekowi przychodzi odruch wymiotny. – Mamy długą i wspaniałą historię wykraczania poza obecnie obowiązujące normy kulturowe i odnajdywania boskiego światła, Or Ejn Sof, w każdym człowieku. Używanie rasistowskich wyzwisk w rzeczy samej nie jest tu drobnostką.
– Co takiego!? – spytała Julia, przybierając wcześniejszą pozę.
– To nie może być prawda – powiedział Jacob.
Rabin westchnął westchnieniem rabina i przesunął po biurku kartkę papieru w stronę Julii.
– Tak powiedział? – spytała Julia.
– Napisał.
– Co napisał? – zapytał Jacob.
Julia, kręcąc z niedowierzaniem głową, przeczytała po cichu listę:
– Plugawy Arab, żółtek, pizda, japoniec, pedał, kaktus, żydek, cz…
– Napisał „czarny”? – spytał Jacob. – Czy to drugie słowo na „cz”?
– To drugie – odparł rabin.
Choć pierwszeństwo w jego umyśle powinien mieć ciężki los syna, uwagę Jacoba przykuł fakt, że to jedyne słowo, którego nie dało się wypowiedzieć na głos.
– To musi być nieporozumienie – powiedziała Julia, podając w końcu kartkę Jacobowi. – Sam pielęgnuje zwierzątka…
– „Muszka z Cincinnati”? To nie jest rasistowska obelga. To stosunek płciowy. Tak sądzę. Chyba.
– Nie wszystkie słowa to wyzwiska – powiedział rabin.
– Wie pan, jestem prawie pewien, że „plugawy Arab” to też rodzaj stosunku.
– Będę musiał uwierzyć panu na słowo.
– Zmierzam do tego, że może całą tę listę odczytujemy zupełnie błędnie.
– Co na ten temat powiedział Sam? – spytała Julia, ignorując męża.
Rabin skubał brodę w poszukiwaniu słów niczym makak szukający wszy.
– Zaprzeczył. Krzykiem. Ale przed lekcją nie było tam tych słów, a on jest jedyną osobą w ławce.
– Nie zrobił tego – powiedział Jacob.
– To jego charakter pisma – odparła Julia.
– Wszystkie trzynastolatki piszą tak samo.
– Nie był w stanie wyjaśnić, jak się tam znalazły – stwierdził rabin.
– To nie jego zadanie – odparł Jacob. – A przy okazji: gdyby Sam faktycznie napisał te słowa, po co, u diabła, miałby zostawiać kartkę na biurku? Bezczelność dowodzi jego niewinności. Jak w Nagim instynkcie.
– Ale przecież w Nagim instynkcie ona to zrobiła.
– Tak?
– Szpikulec do lodu.
– Chyba masz rację. Ale to film. Najwyraźniej podrzucił ją jakiś prawdziwy młodociany rasista żywiący urazę do Sama.
– Dopilnujemy, by Sam zrozumiał, dlaczego to, co napisał, jest takie szkodliwe – Julia zwróciła się bezpośrednio do rabina.
– Julio – powiedział Jacob.
– Czy przeproszenie nauczyciela wystarczy, żeby przygotowania do bar micwy znów szły zgodnie z planem?
– To właśnie miałem zasugerować. Obawiam się jednak, że w gminie rozeszła się wieść na temat tego, co napisał. Zatem…
Jacob westchnął z frustracją – nauczył tej reakcji Sama albo nauczył się jej od niego.
– A tak w ogóle, to dla kogo szkodliwe? Jest kolosalna różnica między złamaniem komuś nosa a walką z cieniem.
Rabin przyjrzał się Jacobowi.
– Czy Sam miał jakieś problemy w domu?
– Był zawalony pracami domowymi… – zaczęła Julia.
– On tego nie zrobił.
– I przygotowywał się do bar micwy, a to, przynajmniej w teorii, dodatkowa godzina co wieczór. Plus wiolonczela i piłka. A jego młodszy brat Max przeżywa jakieś egzystencjalne dylematy, które dla wszystkich są wyzwaniem. A najmłodszy, Benjy…
– Wygląda na to, że ma mnóstwo spraw na głowie – powiedział rabin. – I świetnie to rozumiem. Wymagamy od naszych dzieci bardzo wiele. Więcej niż wymagano od nas. Ale obawiam się, że nie ma tu miejsca na rasizm.
– Oczywiście, że nie – zgodziła się Julia.
– Chwileczkę. Nazywa pan Sama rasistą?
– Tego nie powiedziałem, panie Bloch.
– Owszem, powiedział pan. Przed chwilą. Julio…
– Nie pamiętam słowo w słowo.
– Powiedziałem: „Nie ma tu miejsca na rasizm”.
– Rasizm jest tym, co prezentują rasiści.
– Panie Bloch, skłamał pan kiedykolwiek?
Jacob odruchowo raz jeszcze sprawdził kieszeń marynarki w poszukiwaniu telefonu.
– Przypuszczam – ciągnął rabin – że podobnie jak każdemu, kto kiedykolwiek żył, także i panu zdarzyło się skłamać. Ale nie czyni to z pana kłamcy.
– Nazywa mnie pan kłamcą? – spytał Jacob, zaciskając palce na niczym.
– Bije pan na oślep, panie Bloch.
– Tak, słowo na „cz” jest bez wątpienia wulgarne. Bardzo, bardzo, bardzo wulgarne. Ale to tylko jedno z wielu słów.
– Uważa pan, że szerszy kontekst mizoginii, homofobii i zboczenia poprawia sytuację?
– Ale on tego nie zrobił.
Rabin zmienił pozycję w fotelu.
– Jeśli wolno mi przez chwilę mówić otwarcie… – Przerwał, dłubiąc kciukiem w nosie, jakby chciał umniejszyć znaczenie swoich słów. – To z pewnością niełatwe dla Sama być wnukiem Irvinga Blocha.
Julia odchyliła się i pomyślała o zamkach z piasku i bramie chramu szintoistycznego, którą wyrzuciło na brzeg w Oregonie dwa lata po tsunami.
– Słucham?
– Jako wzór do naśladowania dla dziecka…
– To będzie niezłe.
– Na pewno pani wie, co mam na myśli – zwrócił się rabin do Julii.
– Wiem, co ma pan na myśli.
– Nie wiemy, co ma pan na myśli.
– Może gdyby Samowi nie wydawało się, że powiedzenie czegoś, nieważne jak…
– Czytał pan drugi tom biografii Lyndona Johnsona autorstwa Roberta Cara?
– Nie czytałem.
– Cóż, gdyby był pan jednym z tych obytych rabinów i przeczytał tę klasyczną w swoim gatunku pozycję, wiedziałby pan, że strony od czterysta trzydziestej drugiej do czterysta trzydziestej piątej poświęcone są temu, w jaki sposób Irving Bloch zrobił więcej niż ktokolwiek inny w Waszyngtonie i gdzie indziej, żeby zagwarantować uchwalenie Ustawy o prawach wyborczych. Dziecko nie mogłoby sobie znaleźć lepszego wzoru do naśladowania.
– Dziecko nie powinno szukać – powiedziała Julia, patrząc przed siebie.
– A zatem… czy mój ojciec napisał na blogu coś godnego pożałowania? Owszem, napisał. Było to godne pożałowania. Żałuje tego. Jest oceanem żalu. Ale żeby pan sugerował, że jego prawość wcale nie inspiruje jego wnuków…
– Z całym szacunkiem, panie Bloch…
– Wynośmy się stąd – zwrócił się Jacob do Julii.
– Wynieśmy stąd to, czego potrzeba Samowi.
– Sam nie potrzebuje stąd niczego. Zmuszanie go do bar micwy było błędem.
– Co? Wcale go nie zmuszaliśmy, Jacobie. Może go zachęcaliśmy, ale…
– Zachęcaliśmy go do obrzezania. W przypadku bar micwy to właściwie przymus.
– Przez ostatnie dwa lata twój dziadek powtarzał, że jedyny powód, dla którego się trzyma, to bar micwa Sama.
– To tym bardziej powód, żeby jej nie robić.
– I chcieliśmy, żeby Sam wiedział, że jest Żydem.
– A czy istniało jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że nie będzie o tym wiedział?
– Żeby był Żydem.
– Żydem, jasne. Ale wierzącym?
Jacob nigdy nie wiedział, jak odpowiedzieć na pytanie „Czy jesteś wierzący?”. Nigdy nie było tak, żeby nie należał do jakiejś synagogi, nie wykonywał jakichś ukłonów w stronę koszerności, nie zakładał – nawet w chwilach najgłębszego rozczarowania Izraelem, ojcem, amerykańskim żydostwem bądź nieobecnością Boga – że wychowa dzieci bez choćby podstaw żydowskiej tradycji. Ale podwójne przeczenia nigdy nie podtrzymywały religijności. Albo, jak miał to ująć Max, brat Sama, w swojej przemowie z okazji własnej bar micwy trzy lata później: „Można zachować tylko to, czego się nie chce puścić”. I w takiej mierze, w jakiej pragnął ciągłości (historii, kultury, myśli i wartości), w takiej mierze, w jakiej pragnął wierzyć, że istnieje głębsze znaczenie dostępne nie tylko dla niego, lecz także dla jego dzieci i ich dzieci – światło przeciekało mu przez palce.
Kiedy Jacob i Julia zaczęli się spotykać, często rozmawiali o „religii dla dwojga”. Mogłoby się to wydawać krępujące, gdyby nie wydawało się uwznioślające. Ich szabaty: w każdy piątek Jacob czytał list, który w tygodniu napisał do Julii, a ona recytowała wiersz z pamięci; bez górnego światła, z odłączonym telefonem i zegarkami schowanymi pod oparciem sztruksowego fotela jedli powoli kolację, którą bez pośpiechu wspólnie przyrządzili, a potem przygotowywali kąpiel i kochali się, podczas gdy linia wody się podnosiła. Środowe spacery o wschodzie słońca: bezwiednie zrytualizowana trasa, przemierzana w tę i z powrotem tydzień w tydzień, dopóki chodnik nie zaczął sprawiać wrażenia ich własnej ścieżki – niedostrzegalnej, lecz obecnej. W każde święto Rosz Haszana zamiast iść na nabożeństwo, odprawiali obrzęd taszlichu: rzucając do Potomaku okruchy mające symbolizować zeszłoroczne grzechy. Część tonęła, część prąd znosił ku innym brzegom, część grzechów porywały mewy, by nakarmić jeszcze ślepe młode. Każdego ranka przed wstaniem z łóżka Jacob całował Julię między nogami – nie erotycznie (rytuał wymagał, by pocałunek do niczego nie prowadził), lecz religijnie. Podróżując, zaczęli zbierać rzeczy, których wnętrze miało w sobie coś większego niż ich strona zewnętrzna: ocean zamknięty w muszli, uszkodzona taśma do maszyny do pisania, świat w zwierciadle rtęciowym. Wszystko zdawało się zmierzać ku rytuałowi – Jacob odbierający w czwartki Julię po pracy, poranna kawa we wspólnej ciszy, Julia zastępująca zakładki do książek Jacoba liścikami – dopóki, jak w przypadku wszechświata, który rozszerzył się do swych granic i potem kurczy się do początków, wszystko nie zostało zniweczone.
Bywało, że piątkowe wieczory przychodziły za późno, a środowe poranki wstawały za wcześnie. Po trudnych rozmowach nie było już pocałunków między nogami, a jeśli ktoś nie czuje się wielkoduszny, to ile rzeczy tak naprawdę może uznać za większe wewnątrz niż na zewnątrz? (Urazy nie da się odstawić na półkę). Trzymali się tego, czego mogli, i próbowali nie przyznawać się do tego, jak świeckie stało się ich życie. Ale od czasu do czasu, zwykle w chwili podatności na krytykę, która – mimo powoływania się na wszystkie dobre anioły – po prostu nie mogła nie przybrać formy wzajemnego obwiniania się, jedno z nich mówiło: „Tęsknię za naszym szabatami”.
Narodziny Sama były jak kolejna szansa, podobnie jak narodziny Maxa i Benjy’ego. Religia dla trojga, czworga, pięciorga. Rytualnie zaznaczali wzrost dzieci na futrynie drzwi w każdy Nowy Rok – świecki i żydowski – z samego rana, zanim siła grawitacji dokona kompresji. W sylwestra zawsze palili w kominku postanowienia noworoczne, co wtorek po obiedzie zabierali Argusa na rodzinny spacer, odczytywali na głos świadectwa szkolne w drodze do Vace na aranciaty i limonaty, kiedy indziej zakazane. Układanie do snu odbywało się w określonej kolejności, zgodnie z określonymi, zawiłymi zasadami, a w dniu urodzin każdego z domowników wszyscy spali w jednym łóżku. Często obchodzili szabat – zarówno w sensie dawania publicznego świadectwa wiary, jak i w sensie przestrzegania go – chałką z Whole Foods, sokiem winogronowym Kedem i świecami szabatowymi z wosku zagrożonych wyginięciem pszczół, płonącymi w srebrnych świecznikach zmarłych przodków. Po błogosławieństwach, a przed jedzeniem Jacob i Julia podchodzili do każdego z synów, obejmowali go za głowę i szeptali do ucha coś, z czego w tym tygodniu byli dumni. Niezwykła intymność palców we włosach, miłość, która nie była tajemnicą, lecz musiała zostać wyszeptana, przeszywały dreszczem włókna przyćmionych żarówek.
Po kolacji odprawiali rytuał, którego początków nikt nie mógł sobie przypomnieć i którego znaczenia nikt nie kwestionował: zamykali oczy i chodzili tak po domu. Można było gadać, wygłupiać się, śmiać, ale ich ślepota zawsze skutkowała milczeniem. Z czasem coraz łatwiej znosili tę mroczną ciszę i byli w stanie wytrzymać dziesięć, a potem dwadzieścia minut. Spotykali się ponownie przy kuchennym stole i równocześnie otwierali oczy. Za każdym razem było w tym coś nowego. Dwa odkrycia: obcość domu, w którym dzieci mieszkały całe życie, i obcość wzroku.
Gdy jechali odwiedzić pradziadka Isaaca w któryś szabat, Jacob powiedział:
– Ktoś upija się na przyjęciu i w drodze do domu potrąca i zabija dzieciaka. Ktoś inny upija się dokładnie tak samo i dojeżdża bezpiecznie do domu. Dlaczego pierwszy z nich spędzi w więzieniu resztę życia, a drugi obudzi się nazajutrz rano, jak gdyby nigdy nic?
– Bo tamten zabił dziecko.
– Ale biorąc pod uwagę to, jaki popełnili błąd, są równie winni.
– Tyle że ten drugi nikogo nie zabił.
– Nie dlatego, że był niewinny, tylko dlatego, że miał szczęście.
– Mimo to pierwszy zabił dzieciaka.
– Ale kiedy mowa o winie, czy oprócz rezultatów nie powinniśmy aby myśleć o czynach i zamiarach?
– Co to była za impreza?
– Co?
– No i w ogóle co dzieciak robił tak późno na dworze?
– Myślę, że sedno…
– O jego bezpieczeństwo powinni zadbać rodzice. To ich powinno się posłać do więzienia. Ale w takim razie chłopak nie miałby rodziców. Chyba że mieszkałby z nimi w więzieniu.
– Zapomniałaś, że zginął.
– Och, racja.
Kwestia intencji zafascynowała Sama i Maxa. Pewnego razu Max przybiegł do kuchni z płaczem, trzymając się za brzuch. „Uderzyłem go – zawołał z salonu Sam – ale niechcący!”.
Albo kiedy w akcie zemsty Max nastąpił na w połowie ukończony domek z lego w stylu alpejskim Sama i powiedział: „To nie było celowo, chciałem tylko stanąć na dywanie za domkiem”.
„Przez przypadek” brokuły trafiały pod stół do Argusa. Do sprawdzianów „celowo” się nie uczono. Gdy po raz pierwszy Max powiedział do Jacoba, żeby się zamknął (w odpowiedzi na wygłoszoną nie w porę sugestię, że mógłby chwilę odpocząć od jakiegoś klonu tetrisa, w którym był o krok od pobicia dziesięciu najlepszych wyników dnia, choć przede wszystkim nie powinien wcale grać), odłożył telefon ojca, podbiegł do niego, przytulił się i z oczyma błyszczącymi strachem powiedział: „Nie chciałem”.
Kiedy palce lewej ręki Sama zostały zmiażdżone w zawiasach grubych stalowych drzwi i mały bez końca krzyczał: „Dlaczego się to stało?! Dlaczego się to stało?!”, a Julia, trzymając go w ramionach, z krwią rozkwitającą na tiszercie – jak niegdyś rozkwitało mleko, gdy tylko usłyszała dziecięcy płacz – powiedziała po prostu: „Kocham cię i jestem tutaj”, Jacob zaś dodał: „Musimy jechać na oddział urazowy”, Sam, który bał się lekarzy bardziej niż jakiejkolwiek choroby, którą mogliby wyleczyć, błagalnie apelował: „Nie musimy! Nie musimy! To celowo! Zrobiłem to celowo!”.
Czas mijał, świat się trudził, a Jacob i Julia z wolna zapominali robić rzeczy celowo. Nie próbowali trzymać się wspomnień i – tak samo jak postanowienia noworoczne, wtorkowe spacery, urodzinowe telefony do kuzynów z Izraela, trzy wyładowane po brzegi torby z żydowskimi delikatesami, które przynosili do pradziadka Isaaca w pierwszą niedzielę każdego miesiąca, opuszczanie szkoły z okazji meczu otwarcia Natsów, śpiewanie Deszczowej piosenki w trakcie przejazdu Hieną Edem przez myjnię samochodową, „dzienniki wdzięczności”, „przeglądy uszu”, coroczne zrywanie dyni, krojenie jej, prażenie ziaren i ciągnący się przez miesiąc rozkład – tak samo przeminęła sekretna duma.
Życie wewnętrzne stało się o wiele mniejsze niż to na zewnątrz, zostawiwszy po sobie ubytek, pustkę. To dlatego bar micwa wydawała się tak ważna: była to ostatnia nić wystrzępionego postronka. Przeciąć ją, czego tak bardzo pragnął Sam i co zasugerował teraz wbrew własnym pragnieniom Jacob, oznaczało posłać w tę pustkę nie tylko Sama, ale i rodzinę – aż nadto tlenu, by żyć, ale jakim życiem?
Julia zwróciła się do rabina:
– Jeśli Sam przeprosi…
– Za co? – spytał Jacob.
– Jeśli przeprosi…
– Kogo?
– Wszystkich – odparł rabin.
– Wszystkich? Wszystkich żywych i umarłych?
Jacob sklecił tę frazę – „wszystkich żywych i umarłych” – nie w świetle tego, co miało się wydarzyć, ale w nieprzeniknionej ciemności owej chwili: było to przed tym, jak ze Ściany Płaczu wykwitły zwitki modlitw, przed kryzysem japońskim, przed zaginięciem dziesięciu tysięcy dzieci i Marszem Miliona, przed tym, jak „Adia” stała się najczęściej wyszukiwanym słowem w historii internetu. Przed siejącymi spustoszenie następstwami, przed sojuszem dziewięciu armii i rozdzielaniem tabletek z jodem, przed tym, zanim Ameryka nie wysłała myśliwców F-16, zanim Mesjasz okazał się zbyt roztargniony lub nieistniejący, by zbudzić żywych lub umarłych. Sam stawał się mężczyzną. Isaac zastanawiał się, czy się zabić, czy przeprowadzić z domu do Domu.
– Chcemy zostawić to za sobą – powiedziała Julia do rabina. – Chcemy to naprawić i urządzić bar micwę zgodnie z planem.
– Przepraszając wszystkich za wszystko?
– Chcemy powrotu do szczęścia.
Podczas gdy słowa rozpraszały się po pokoju, sadowiąc się na stertach religijnych książek i poplamionej wykładzinie, Jacob i Julia w milczeniu zarejestrowali nadzieję, smutek i osobliwość tego, co powiedziała. Zgubili drogę i kompas, ale nie wiarę w to, że powrót jest możliwy – nawet jeśli żadne z nich nie wiedziało do końca, o jakim szczęściu Julia mówiła.
Rabin splótł ręce gestem rabina i powiedział:
– Jest takie chasydzkie powiedzenie: „Kiedy gonimy za szczęściem, uciekamy przed zadowoleniem”.
Jacob wstał, złożył kartkę, wsunął ją do portfela i odparł:
– Złapaliście nie tego, co trzeba.