- promocja
Pakiet J.D. Barker (Czwarta małpa, Piąta ofiara, Szóste dziecko) - ebook
Pakiet J.D. Barker (Czwarta małpa, Piąta ofiara, Szóste dziecko) - ebook
Seria #4MK o detektywie Samie Porterze odniosła międzynarodowy sukces, prawa zostały sprzedane do kilkudziesięciu krajów, a sam autor porónywany jest do Stephena Kinga.
Czwarta małpa
Tajemniczy seryjny morderca zwany przez policję Zabójcą Czwartej Małpy sieje grozę wśród mieszkańców Chicago. Policja od lat bezskutecznie próbuje odkryć jego tożsamość. Przełomem w śledztwie jest wypadek, w którym pod kołami autobusu ginie pieszy. Prawdopodobnie to Zabójca Czwartej Małpy: przy zwłokach zostaje znalezione charakterystyczne pudełko z fragmentem ciała uprowadzonej ofiary.
Detektyw Sam Porter w kieszeni marynarki mężczyzny znajduje pamiętnik. Musi wejść w umysł psychopaty, by zrozumieć jego zagmatwaną historię i odnaleźć ostatnią porwaną osobę. Zanim będzie za późno…
Piąta ofiara
Chicago. Jedna z najsurowszych zim od wielu lat. Pod powierzchnią skutego lodem jeziora znaleziono ciało nastolatki Elli Reynolds. Nikt nie wie, jak to możliwe – dziewczyna zniknęła przed trzema tygodniami, podczas gdy jezioro zamarzło kilka miesięcy wcześniej. Co więcej Ella ma na sobie ubrania, w których ostatnio widziano inną poszukiwaną nastolatkę. Ale jej zaginięcie zgłoszono dwa dni temu…
Media ogłaszają, że za porwaniem stoi seryjny morderca. Sam Porter próbuje rozwikłać zagadkę, czując, że sprawa może być początkiem czegoś większego. Jednocześnie wbrew poleceniom przełożonych, ogarnięty obsesją, na własną rękę kontynuuje pościg za Zabójcą Czwartej Małpy. Detektyw Porter szybko zdaje sobie sprawę, że jedynym miejscem bardziej przerażającym od umysłu seryjnego mordercy jest umysł kobiety, która wydała go na świat.
Szóste dziecko
Detektywowi Samowi Porterowi słowa „Ojcze, wybacz mi” przywołują dawno zapomniane wspomnienia; celowo pogrzebaną przeszłość. Dla Ansona Bishopa stają się pomostem łączącym dzieciństwo z teraźniejszością i powodem do ujawnienia ukrytej od dawna prawdy. Kilka słów, zapisanych obok każdego ciała, łączy ofiary z nieuchwytnym mordercą, w tym samym momencie pozostawiającym po sobie trupy na przestrzeni całych Stanów Zjednoczonych. FBI wpada w panikę – tym bardziej że w jego szeregach szerzy się korupcja. Kiedy Anson Bishop, główny podejrzany w sprawie Zabójcy Czwartej Małpy, ujawni swoją historię, zmieni zupełnie nie tylko kierunek śledztwa, ale też życie wszystkich zaangażowanych.
J.D. Barker jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju – to coś rzadkiego i wyjątkowego.
JAMES PATTERSON
Utalentowany, niesamowicie przebiegły pisarz.
JEFFERY DEAVER
J.D. Barker – Amerykański autor międzynarodowych bestsellerów. Jego książki to wyjątkowe połączenie thrillera, kryminału i powieści z elementami nadprzyrodzonymi – przez co Barker bywa często porównywany do Stephena Kinga. Przygodę z pisaniem rozpoczął podczas studiów. Dzięki pierwszej powieści został laureatem Bram Stoker Award za najlepszy debiut.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-989-3 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Porter
Dzień pierwszy, 6.14
Znowu go było słychać, ten nieustępliwy sygnał.
„Przecież wyłączyłem dźwięk. Dlaczego słyszę powiadomienia o otrzymaniu SMS-a? Dlaczego słyszę cokolwiek? Apple zszedł na psy po odejściu Steve’a Jobsa”.
Sam Porter przetoczył się na prawy bok i na ślepo szukał telefonu na szafce nocnej.
Budzik runął na podłogę z łupnięciem typowym dla taniej elektroniki z Chin.
– Ja pierdolę.
Kiedy jego palce wymacały telefon, odłączył urządzenie od ładowarki i przysunął je do twarzy. Mrużąc oczy, wpatrywał się w mały, świecący jaskrawo wyświetlacz.
_ZADZWOŃ – 911._
Wiadomość od Nasha.
Porter zerknął na połowę łóżka należącą do jego żony. Była pusta. Leżał tam tylko liścik:
_Poszłam po mleko, zaraz wrócę._
_Buziaczki,_
_Heather_
Mruknął i znowu zerknął na telefon.
Piętnaście po szóstej.
To by było na tyle, jeśli chodzi o spokojny poranek.
Porter usiadł i wybrał numer swojego partnera. Nash odebrał po drugim sygnale.
– Sam?
– Cześć, Nash.
Drugi mężczyzna milczał przez chwilę.
– Przepraszam cię, Porter. Zastanawiałem się, czy się z tobą kontaktować, czy nie. Wybierałem twój numer z tuzin razy i ani razu nie zdecydowałem się zadzwonić. Wreszcie uznałem, że najlepiej będzie wysłać wiadomość. Dałem ci szansę, żebyś mógł mnie zignorować.
– Nie ma sprawy, Nash. O co chodzi?
Znowu milczenie.
– Będziesz chciał to zobaczyć na własne oczy.
– Co takiego?
– Zdarzył się wypadek.
Porter potarł skroń.
– Wypadek? Pracujemy w wydziale zabójstw. Dlaczego mielibyśmy się zajmować wypadkiem?
– Zaufaj mi. Będziesz chciał to zobaczyć – powtórzył Nash. W jego głosie pobrzmiewał niepokój.
Porter westchnął.
– Gdzie?
– W pobliżu Hyde Parku, na wysokości Pięćdziesiątej Piątej. Wysłałem ci adres SMS-em.
Telefon zadzwonił mu prosto do ucha. Porter odsunął go gwałtownie.
„Pieprzony iPhone”.
Spojrzał na wyświetlacz, zapisał adres i wrócił do rozmowy.
– Mogę przyjechać za pół godziny. Pasuje wam?
– Ta – odparł Nash. – Na razie nigdzie się nie wybieramy.
Porter się rozłączył i zsunął nogi z łóżka, wsłuchując się w przeróżne strzykania i skrzypienia wydawane na znak protestu przez pięćdziesięciodwuletnie ciało.
Słońce zaczęło już wschodzić i przez opuszczone rolety w oknie sypialni przesączało się trochę światła. Zabawne, jak ciche i ponure wydawało się to mieszkanie, gdy nie było w nim Heather.
„Poszła po mleko”.
Budzik leżący na podłodze z twardego drewna mrugnął do niego pękniętym wyświetlaczem, na którym cyfry nie przypominały już cyfr.
To będzie jeden z tych dni.
Ostatnio często się one zdarzały.
Dziesięć minut później Porter wyszedł z mieszkania ubrany w najlepszy strój – wymięty granatowy garnitur kupiony w Men’s Wearhouse przed blisko dekadą – i pokonał cztery kondygnacje schodami, żeby zejść do ciasnego holu na parterze. Zatrzymał się przy skrzynkach na listy, wyciągnął telefon i wystukał numer żony.
– Dodzwoniłeś się do Heather Porter. Skoro słyszysz skrzynkę głosową, prawdopodobnie sprawdziłam, kto dzwoni, i uznałam, że ponad wszelką wątpliwość nie chcę z tobą rozmawiać. Jeżeli chcesz złożyć mi dar w postaci ciasta czekoladowego lub jakiejś innej pyszności, przyślij mi wiadomość ze szczegółami, a ja przemyślę twoją pozycję na drabinie towarzyskiej i pewnie do ciebie oddzwonię. Jeśli jesteś sprzedawcą, który chce mnie namówić do zmiany operatora, możesz się w tej chwili rozłączyć. AT&T jest mi winne usługi przez co najmniej rok. Wszyscy pozostali mogą zostawić wiadomość. Pamiętajcie, że mój kochany mąż jest gliną nieradzącym sobie ze złością i nosi wielką spluwę.
Porter się uśmiechnął. Zawsze się uśmiechał na dźwięk jej głosu.
– Cześć, Guziczku. To tylko ja. Dzwonił Nash. Coś się dzieje w pobliżu Hyde Parku. Mam się z nim tam spotkać. Zadzwonię do ciebie później, kiedy już będę wiedział, o której wrócę do domu. – Po chwili dodał: – Och, zdaje się, że coś się stało z naszym budzikiem.
Wsunął telefon do kieszeni i przecisnął się przez drzwi. Rześkie chicagowskie powietrze przypomniało mu, że niebawem jesień ustąpi zimie.2
Porter
Dzień pierwszy, 6.45
Porter pojechał Lake Park Avenue i miał dobry czas; dotarł na miejsce za kwadrans siódma. Wóz policyjny blokował Pięćdziesiątą Piątą Aleję w dzielnicy Woodlawn. Porter dostrzegł światła z odległości kilku przecznic – co najmniej tuzin radiowozów, karetka, dwa wozy strażackie. Dwudziestu funkcjonariuszy, może więcej. I prasa.
Kiedy się zbliżał do tego chaosu swoim dodge’em chargerem, zwolnił i wystawił odznakę przez okno. Młody policjant, w zasadzie jeszcze dzieciak, przeszedł pod żółtą taśmą policyjną i podbiegł do niego.
– Śledczy Porter? Nash kazał mi na pana czekać. Proszę zaparkować gdziekolwiek. Ogrodziliśmy cały kwartał.
Porter kiwnął głową i zaparkował przy jednym z wozów strażackich, po czym wysiadł.
– Gdzie jest Nash?
Dzieciak podał mu kubek z kawą.
– Tam, blisko karetki.
Zobaczył postawną sylwetkę Nasha rozmawiającego z Tomem Eisleyem z zakładu medycyny sądowej. Nash miał blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu i górował nad znacznie niższym mężczyzną. Wydawało się, że wrzucił parę kilogramów w czasie tych kilku tygodni, kiedy Porter go nie widział; charakterystyczne brzuszysko wylewało się znad paska jego spodni.
Nash przywołał go skinieniem ręki.
Eisley powitał Portera nieznacznym kiwnięciem głowy i podsunął okulary na nosie.
– Jak się masz, Sam? – Trzymał podkładkę z klipsem obciążoną co najmniej ryzą papieru. We współczesnym świecie tabletów i smartfonów zdawał się zawsze mieć tę podkładkę pod ręką; jego palce nerwowo przewracały strony.
– Domyślam się, że ma dość ludzi pytających go o to, jak się trzyma, jak mu leci i generalnie, jak się miewa – burknął Nash.
– W porządku. W porządku. – Porter zmusił się do uśmiechu. – Dziękuję, że pytasz, Tom.
– Jeśli ci czegoś trzeba, mów. – Eisley zerknął na Nasha.
– Dziękuję. – Porter popatrzył na Nasha. – A więc, wypadek?
Nash wskazał na autobus miejski zaparkowany przy krawężniku w odległości piętnastu metrów od nich.
– Człowiek kontra maszyna. Chodź.
Porter poszedł za nim. Eisley szedł kilka kroków za nimi, z przygotowaną podkładką.
Technik kryminalistyczny fotografował przód autobusu. Wgniecioną chłodnicę. Pęknięty lakier dwa i pół centymetra nad prawym reflektorem. Inny funkcjonariusz ciągnął za coś przygniecionego przez przednią prawą oponę.
Gdy podeszli bliżej, Porter zauważył czarny worek odgrodzony od rosnącego tłumu przez morze mundurowych.
– Autobus jechał ze sporą prędkością. Kolejny przystanek znajduje się jakieś półtora kilometra stąd – poinformował ich Nash.
– Wcale nie pędziłem, do cholery! Sprawdźcie GPS. Niech pan nie rzuca takich oskarżeń!
Porter spojrzał w lewo i zobaczył kierowcę autobusu. Był to rosły mężczyzna ważący co najmniej sto pięćdziesiąt kilogramów. Czarna kurtka opinała zwały ciała, które miały się pod nią pomieścić. Kręcone siwe włosy były zmierzwione z lewej strony i sterczały do góry z prawej. Nerwowe oczy strzelały w ich kierunku, przeskakując od Portera do Nasha, a potem Eisleya, i z powrotem.
– Ten popierdoleniec wyskoczył mi przed maskę. To nie był wypadek. Facet skończył ze sobą.
– Nikt nie powiedział, że zrobił pan coś złego – uspokoił go Nash.
Zadzwonił telefon Eisleya. Mężczyzna zerknął na wyświetlacz, uniósł palec i odszedł kilka kroków, żeby odebrać.
Kierowca ciągnął swój wywód:
– Opowiada pan tutaj, że pędziłem. Mogę stracić pracę, emeryturę… Myśli pan, że w swoim wieku mam ochotę szukać pracy? W tej gównianej sytuacji ekonomicznej?
Porter rzucił okiem na plakietkę z nazwiskiem.
– Panie Nelson, może by pan wziął głęboki wdech i spróbował się uspokoić?
Po czerwonej twarzy mężczyzny spływał pot.
– Będę zamiatał chodniki, bo ten fiutek wybrał mój autobus. Mam za sobą trzydzieści jeden lat bezwypadkowej pracy, a teraz to!
Porter położył dłoń na ramieniu mężczyzny.
– Może mi pan opowiedzieć, co się wydarzyło?
– Muszę trzymać gębę na kłódkę do czasu, aż przyjedzie ktoś ze związku.
– Nie mogę panu pomóc, jeśli pan ze mną nie porozmawia.
Kierowca ściągnął brwi.
– A co pan dla mnie zrobi?
– Na początek mogę szepnąć dobre słowo Manny’emu Polanskiemu z Transitu. Jeżeli nie zrobił pan nic złego i będzie z nami współpracował, nie ma powodu, żeby pana zawieszać.
– Cholera. Myśli pan, że mogliby mnie za to zawiesić? – Otarł pot z czoła. – Chryste, nie stać mnie na to.
– Raczej tego nie zrobią, jeśli się dowiedzą, że pan z nami współpracował i że próbował pan pomóc. Być może nie będzie nawet potrzeby przesłuchiwania pana – uspokajał go Porter.
– Przesłuchiwania?
– Niech mi pan powie, co się stało. Będę mógł pogadać z Mannym i może zaoszczędzę panu kłopotu.
– Zna pan Manny’ego?
– Przez pierwsze dwa lata służby w mundurze pracowałem dla Transitu. Wysłucha mnie. Jeśli nam pan pomoże, wstawię się za panem, daję słowo.
Kierowca przemyślał propozycję i wreszcie zrobił głęboki wdech i skinął głową.
– Było tak, jak opowiadałem pana koledze. Zatrzymałem się na przystanku przy Ellis o czasie. Wsiadły dwie osoby, wysiadła jedna. Jechałem na wschód Pięćdziesiątą Piątą i wyjechałem zza zakrętu. Światło miałem zielone, więc nie było potrzeby zwalniać, chociaż wcale nie pędziłem. Niech pan sprawdzi na GPS-ie.
– Na pewno pan nie pędził.
– Nie pędziłem, jechałem równo z innymi. Może przekroczyłem dopuszczalną prędkość o kilka kilometrów na godzinę, ale nie pędziłem – powtórzył.
Porter machnął lekceważąco ręką.
– Jechał pan na wschód Pięćdziesiątą Piątą…
Kierowca przytaknął.
– Tak. Zobaczyłem kilka osób na rogu. Niewiele. Trzy, może cztery. Kiedy podjechałem bliżej, ten gość wyskoczył mi przed maskę. Bez ostrzeżenia. W jednej sekundzie stał, a w następnej znalazł się na ulicy. Wcisnąłem hamulec do dechy, ale to ustrojstwo nie zatrzymuje się w miejscu. Walnąłem go centralnie. Odrzuciło go na dobre dziesięć metrów.
– Jakiego koloru było światło? – zapytał Porter.
– Zielone.
– A nie pomarańczowe?
Kierowca pokręcił głową.
– Nie, zielone. Wiem to, bo je obserwowałem. Zrobiło się pomarańczowe po około dwudziestu sekundach. Zdążyłem wysiąść, kiedy się zmieniło. – Wskazał na sygnalizator. – Sprawdźcie nagranie z kamery.
Porter spojrzał do góry. W ciągu ostatniej dekady kamery przemysłowe trafiły na prawie każde skrzyżowanie w mieście. Przypomni Nashowi, żeby poprosił o nagranie, kiedy dotrą na komisariat. Najprawdopodobniej jego partner już złożył zamówienie.
– Gość nie przechodził przez jezdnię. Wyskoczył na nią. Zobaczycie to na filmie.
Porter podał mu wizytówkę.
– Może pan tu jeszcze chwilę zostać, na wypadek gdybym miał dalsze pytania?
Facet wzruszył ramionami.
– Pogada pan z Mannym, tak?
Porter przytaknął.
– Mogę na chwilę przeprosić? – Odciągnął Nasha na bok i ściszył głos. – Nie zabił go celowo. Nawet jeśli to było samobójstwo, nic nam do tego. Dlaczego do mnie dzwoniłeś?
Nash położył dłoń na ramieniu partnera.
– Jesteś pewien, że sobie poradzisz? Jeśli potrzebujesz więcej czasu, zrozumiem…
– Nic mi nie jest – odparł Porter. – Powiedz mi, co się dzieje.
– Jeśli potrzebujesz pogadać…
– Nash, do diaska! Nie jestem dzieckiem. Przestań owijać w bawełnę.
– Dobra – ustąpił w końcu. – Ale jeśli się okaże, że to dla ciebie za wcześnie, obiecaj mi, że od razu powiesz „pas”. Nikt nie będzie miał pretensji.
– Wydaje mi się, że praca dobrze mi zrobi. Już zaczęło mi odbijać od tego siedzenia w mieszkaniu – wyznał.
– To jest coś wielkiego, Porter – powiedział cicho Nash. – Zasługujesz, żeby tu być.
– Chryste, Nash. Wydusisz to wreszcie z siebie?
– Idę o zakład, że nasza ofiara zmierzała do skrzynki na listy. – Zerknął w stronę niebieskiej skrzynki pocztowej stojącej przed ceglanym budynkiem mieszkalnym.
– Skąd wiesz?
Na twarzy partnera Portera pojawił się uśmiech.
– Facet niósł małą białą paczuszkę przewiązaną czarnym sznurkiem.
Porter otworzył szeroko oczy.
– Nieee.
– Aha.3
Porter
Dzień pierwszy, 6.53
Porter gapił się na ciało, kształt zasłonięty czarnym foliowym całunem.
Brakowało mu słów.
Nash poprosił pozostałych funkcjonariuszy i techników kryminalistycznych, żeby się wycofali i zostawili Portera samego, dali mu czas sam na sam z ofiarą. Przeszli za żółtą taśmę policyjną i rozmawiali przyciszonymi głosami, kiedy mu się przyglądali. Porter ich nie widział. Dostrzegał jedynie czarny worek ze zwłokami i leżącą obok paczuszkę. Technicy postawili przy niej znaczek z numerem jeden i niewątpliwie sfotografowali ją z tuzin razy pod każdym możliwym kątem. Wiedzieli jednak, że nie należy jej otwierać. Zostawili to jemu. Ile takich paczuszek było dotychczas?
Tuzin? Nie. Bliżej dwóch tuzinów.
Zrobił w myślach obliczenia.
Siedem ofiar. Trzy pudełka na ofiarę.
Dwadzieścia jeden.
Dwadzieścia jeden pudełek w ciągu blisko pięciu lat.
Bawił się nimi. Nie zostawiał śladów. Tylko te pudełka.
Duch.
Porter był świadkiem tego, jak wielu policjantów zajmowało się tą sprawą i odchodziło. Z każdą następną ofiarą zespół się rozrastał. Kiedy prasa zwietrzyła pojawienie się pudełka, kłębiła się wokół jak sępy. Miasto łączyło siły w solidarnym polowaniu. Potem docierało wreszcie trzecie pudełko, znajdowano ciało, a on znowu znikał. Gubił się w cieniu zapomnienia. Mijały miesiące; przestawano o nim pisać. Zespół się kurczył, bo ludzi kierowano do pilniejszych spraw.
Tylko Porter widział to wszystko od początku. Odebrał pierwszą przesyłkę i natychmiast się zorientował, z czym ma do czynienia – to był początek obłąkanego planu seryjnego zabójcy. Kiedy przyszło drugie pudełko, potem trzecie i wreszcie znaleziono ciało, inni też to dostrzegli.
To był początek czegoś potwornego. Zaplanowanego.
Złego.
A on był przy tym od początku. Czyżby teraz był świadkiem końca?
– Co jest w pudełku?
– Jeszcze go nie otworzyliśmy – odparł Nash. – Ale chyba wiesz.
Paczuszka była mała. Miała pięć na pięć centymetrów i była wysoka na siedem i pół centymetra.
„Jak pozostałe”.
Owinięta białym papierem i obwiązana czarnym sznurkiem. Adres wypisano starannym charakterem pisma. Nie znajdą żadnych odcisków palców. Nigdy nie znajdowali. Znaczki były samoprzylepne – nie znajdą śliny.
Porter zerknął na worek.
– Myślisz, że to naprawdę on? Masz nazwisko?
Nash pokręcił głową.
– Nie ma portfela ani dowodu osobistego. Zostawił twarz na chodniku i kratce chłodnicy autobusu. Wzięliśmy odciski palców, ale nie możemy ich do nikogo dopasować. To nikt.
– Ależ to jest ktoś – zaoponował Porter. – Masz rękawiczki?
Nash wyciągnął parę lateksowych rękawiczek z kieszeni i podał Porterowi. Mężczyzna wciągnął je na dłonie i wskazał na pudełko.
– Mogę?
– Czekaliśmy na ciebie – powiedział Nash. – To twoja sprawa, Sam. Zawsze tak było.
Kiedy Porter przykucnął przy paczuszce i sięgnął w jej stronę, jeden z techników podszedł do niego pospiesznie, majstrując coś przy małej kamerze wideo.
– Przepraszam, sir, ale mam rozkaz to sfilmować.
– Nie ma sprawy, synu. Ale nie chcę tu nikogo więcej. Gotów?
Zapaliło się czerwone światełko z przodu kamery i technik skinął głową.
– Proszę zaczynać, sir.
Porter obrócił paczuszkę tak, żeby móc przeczytać adres. Ostrożnie omijał krwistoczerwone plamki.
– Arthur Talbot, piętnaście czterdzieści siedem Dearborn Parkway.
Nash gwizdnął.
– Szykowna okolica. Stare majątki. Ale nazwisko nic mi nie mówi.
– Talbot jest bankowcem zajmującym się inwestycjami – poinformował technik. – Siedzi też w nieruchomościach. Ostatnio przekształcał magazyny w pobliżu jeziora w lofty. Odwalał swoją część roboty w rugowaniu stamtąd ubogich rodzin, by zastąpić je ludźmi, których stać na wysokie czynsze i regularne kupowanie kawy w Starbucksie.
Porter wiedział dokładnie, kim był Arthur Talbot. Spojrzał na technika.
– Jak się nazywasz, chłopcze?
– Paul Watson, sir.
Porter nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Pewnego dnia będzie z pana doskonały detektyw, doktorze Watsonie.
– Nie jestem doktorem, sir. Piszę pracę, ale mam jeszcze przed sobą co najmniej dwa lata.
Porter zachichotał.
– Czy już nikt nie czyta książek?
– Sam, pudełko.
– Racja, pudełko.
Pociągnął za sznurek i przyglądał się, jak węzeł się rozwiązuje. Biały papier skrupulatnie zagięto tak, by na końcu powstały idealne trójkąty.
„Jak prezent. Zapakował to jak prezent”.
Łatwo było usunąć papier, by odsłonić czarne pudełeczko. Porter odłożył papier i sznurek na bok, zerknął na Nasha i Watsona, po czym powoli uniósł wieczko.
Ucho zostało dokładnie obmyte z krwi i ułożone na podkładzie z waty.
„Dokładnie tak jak poprzednie”.4
Porter
Dzień pierwszy, 7.05
– Muszę zobaczyć ciało.
Nash zerknął nerwowo na rosnący tłum.
– Jesteś pewien, że chcesz to robić tutaj? Przypatruje ci się sporo oczu.
– Rozstawmy namiot.
Nash przywołał jednego z policjantów.
Kwadrans później, ku przerażeniu nadjeżdżających kierowców, na Pięćdziesiątej Piątej Alei stanął namiot o wymiarach trzy i pół na trzy i pół metra, blokując jeden z dwóch pasów wiodących na wschód. Nash i Porter weszli za klapę. Za nimi wśliznęli się do środka Eisley i Watson. Umundurowany strażnik zajął pozycję przy wejściu, na wypadek gdyby ktoś przedarł się przez barykadę i próbował się dostać do namiotu.
Na żółtych metalowych trójnogach stało sześć tysiącdwustuwatowych reflektorów rozlokowanych w półkolu nad ciałem; zalewały one ciasną przestrzeń ostrym światłem.
Eisley pochylił się i odciągnął górną część worka.
Porter przyklęknął.
– Ktoś go ruszał?
Eisley pokręcił głową.
– Sfotografowaliśmy go, a potem kazałem go jak najszybciej zakryć. Leży tak, jak wylądował.
Mężczyzna leżał twarzą na asfalcie. Obok głowy znajdowała się niewielka kałuża krwi, która spływała strużką w kierunku krawędzi namiotu. Ciemne, przyprószone siwizną włosy były krótko ostrzyżone.
Porter włożył drugą parę lateksowych rękawiczek z pudełka stojącego po jego lewej stronie i delikatnie uniósł głowę ofiary. Oderwała się od zimnego asfaltu z dźwiękiem przypominającym ten towarzyszący odwijaniu foliowego opakowania z owocowych ruloników. Poczuł ucisk w żołądku. Dotarło do niego, że nic nie jadł. Pewnie dobrze się złożyło.
– Pomożecie mi go obrócić?
Eisley chwycił mężczyznę za ramię, a Nash stanął przy stopach.
– Na trzy. Raz, dwa…
Było jeszcze za wcześnie na stężenie pośmiertne. Ciało było luźne. Prawa noga była prawdopodobnie złamana w co najmniej trzech miejscach; lewa ręka również, i może coś jeszcze.
– O Boże, ohyda. – Nash nie odrywał wzroku od twarzy mężczyzny.
A konkretniej miejsca, w którym powinna znajdować się twarz. Policzki zniknęły i tylko wisiała na nich oderwana częściowo skóra. Żuchwa była odsłonięta i wyłamana – usta wyglądały tak, jakby ktoś chwycił szczęki i rozwarł je jak wnyki. Jedno oko było pęknięte i sączył się z niego szklisty płyn. Drugie patrzyło na nich niewidzącym wzrokiem, zielone w jaskrawym świetle.
Porter się pochylił.
– Myślicie, że da się zrekonstruować twarz?
Eisley przytaknął.
– Skieruję kogoś do tego, jak tylko dowieziemy go do mojego laboratorium.
– Trudno cokolwiek powiedzieć, ale na podstawie budowy ciała i lekkiej siwizny zaryzykuję stwierdzenie, że był przed pięćdziesiątką albo krótko po.
– Powinienem też móc podać wam dokładniejszy wiek – powiedział Eisley. Badał oczy mężczyzny, świecąc w nie latarką. – Rogówka jest nietknięta.
Porter wiedział, że istnieje możliwość oszacowania wieku na podstawie datowania radiowęglowego związków organicznych w oku metodą Lynnerupa. Ta metoda pozwalała ocenić wiek z dokładnością do roku lub dwóch.
Mężczyzna miał na sobie granatowy garnitur w prążki. Lewy rękaw był rozerwany; pęknięta kość sterczała na zewnątrz w pobliżu łokcia.
– Ktoś znalazł drugi but?
Brakowało prawego buta. Prawa skarpetka była mokra od krwi.
– Znalazł go któryś z mundurowych. Leży na stole. – Nash wskazał w prawo. – Miał też fedorę.
– Fedorę? Wraca na nie moda?
– Tylko w filmach.
– Ma coś w kieszeni – zauważył Watson i wskazał na kieszeń na piersi po prawej stronie marynarki. – Coś kanciastego. Kolejne pudełko?
– Nie. Jest za cienkie. – Porter ostrożnie odpiął kieszonkę i sięgnął do środka. Wyjął mały zeszyt, notatnik w stylu tych, które uczniowie nosili w czasach sprzed tabletów i smartfonów: jedenaście i pół na osiem centymetrów, czarno-biała okładka, kartki w linie. Był prawie całkowicie zapełniony tak drobnym i precyzyjnym pismem, że w jednej linii mieściły się dwa wersy tekstu. – To może być coś. Zdaje się, że to pamiętnik. Brawo, doktorze.
– Nie jestem…
Porter zbył chłopaka machnięciem ręki.
– Tak, tak. – Odwrócił się do Nasha. – Nie mówiłeś, że przeszukaliście kieszenie?
– Sprawdziliśmy tylko te w spodniach w poszukiwaniu portfela. Chciałem poczekać na ciebie z oględzinami ciała.
– No to sprawdźmy resztę.
Porter zaczął od prawej przedniej kieszeni spodni, na wypadek gdyby coś zostało przeoczone, a potem zajął się pozostałymi. Gdy znajdował jakiś przedmiot, kładł go delikatnie z boku. Nash nadawał przedmiotom numery, a Watson je fotografował.
– To wszystko. Nie jest tego dużo.
Porter obejrzał znaleziska:
Kwit z pralni
Zegarek kieszonkowy
Siedemdziesiąt pięć centów drobnymi
Kwit niczym się nie wyróżniał. Oprócz numeru 54 873 nie widniały na nim żadne informacje; nie było nawet nazwy ani adresu pralni.
– Zbierzcie odciski palców – polecił Porter.
Nash ściągnął brwi.
– A po co? Mamy go. Nie udało się go zidentyfikować na podstawie odcisków palców.
– Zdaje się, że liczę na cud. Może zidentyfikujemy kogoś, kto pomoże nam jego zidentyfikować. Co myślisz o zegarku?
Nash ustawił zegarek do światła.
– Nie znam nikogo, kto by chodził z zegarkiem kieszonkowym. Może ten gość jest starszy, niż ci się wydawało.
– Fedora też by to sugerowała.
– Chyba że lubił modę vintage – wtrącił Watson. – Znam wielu takich facetów.
Nash wcisnął koronkę i wieko zegarka odskoczyło.
– Hę.
– Co takiego?
– Zatrzymał się o trzeciej czternaście. Nie w momencie, w którym gość oberwał.
– Może zderzenie przesunęło wskazówki? – zastanawiał się na głos Porter.
– Nie ma na nim nawet ryski. Żadnego śladu uszkodzenia.
– Pewnie stało się coś z mechanizmem. Albo nie był nakręcony. Mogę zerknąć?
Nash podał zegarek Porterowi.
Porter pokręcił koronką.
– Ma luzy. Sprężyna się nie napina. Wspaniały egzemplarz. Chyba ręcznie robiony. Na pewno kolekcjonerski.
– Mam wuja – oznajmił Watson.
– No to gratuluję – odparł na to Porter.
– Prowadzi antykwariat w centrum. Na pewno będzie mógł nam o tym powiedzieć coś więcej.
– Naprawdę chcesz się wykazać, co? W porządku, zajmiesz się tematem zegarka. Kiedy już zakończymy inwentaryzację, zabierz go. Zobaczymy, czego się dowiesz.
Watson przytaknął, rozpromieniony.
– Czy ktoś dostrzega coś dziwnego w jego ubraniu?
Nash przyjrzał się ponownie ciału, po czym pokręcił głową.
– Ładne buty – stwierdził Eisley.
Porter się uśmiechnął.
– Prawda? To John Lobb. Po półtora tysiąca dolarów za parę. Garnitur jest tani, najprawdopodobniej ze sklepu wysyłkowego lub domu handlowego. Kosztował nie więcej niż kilkaset dolarów.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Nash. – Pracował w branży obuwniczej?
– Nie jestem pewien. Nie chcę wyciągać pochopnych wniosków. Dziwi mnie tylko, że ktoś wydał tyle kasy na buty, nie wydając odpowiednio dużo na garnitur.
– Chyba że był sprzedawcą butów i miał specjalne zniżki? To ma sens – podsunął Watson.
– Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Głupie komentarze pogrzebią twoją szansę na nagrodę.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi, doktorku. Tylko się ciebie czepiam. Mógłbym się wyżywać na Nashu, ale on przywykł do moich uwag. I psuje mi to ubaw. – Porter wskazał na mały notatnik. – Możesz mi to podać?
Watson podał mu notatnik, a Porter otworzył go na pierwszej stronie. Zmrużył oczy, gdy omiatał tekst wzrokiem.
_Witaj, Przyjacielu,_
_jestem złodziejem, zabójcą, porywaczem. Zabijałem dla zabawy. I z konieczności. A także z nienawiści. Zabijałem po prostu po to, żeby zaspokoić potrzebę, która narastała we mnie z biegiem czasu. Potrzebę przypominającą głód, który da się zaspokoić wyłącznie poprzez rozlew krwi lub melodię, jaką można usłyszeć w udręczonym krzyku._
_Informuję Cię o tym nie dlatego, że chcę Cię przerazić lub zrobić na Tobie wrażenie, ale po to, by przedstawić fakty, wyłożyć karty na stół._
_Mój iloraz inteligencji wynosi 156. Jestem geniuszem._
_Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś: „Mierzenie własnej inteligencji, próba etykietowania jej, to przejaw ignorancji”. Nie prosiłem o pomiar IQ; narzucono mi ten test – wyciągnij z tego to, co chcesz._
_Nic z tego nie definiuje, kim jestem; mówi tylko o tym, czym jestem. Dlatego postanowiłem sięgnąć po pióro – pragnę podzielić się tym, o czym napiszę. Bez dzielenia się wiedzą nie byłoby postępu. Ty (jako przedstawiciel społeczeństwa) nie wyciągniesz nauki ze swoich licznych błędów. A musisz się jeszcze tak dużo nauczyć._
_Kim jestem?_
_Gdybym podał nazwisko, zepsułbym nam całą zabawę, nie sądzisz?_
_Najprawdopodobniej znasz mnie pod pseudonimem Zabójcy Czwartej Małpy. I może na tym poprzestaniemy? Ci, którzy lubią skróty, mogą mnie nazywać #4MK. Tak będzie najprościej. Nie ma potrzeby nikogo wykluczać._
_Świetnie się zabawimy, Ty i ja._
– Ja pierdolę – burknął Porter.5
Pamiętnik
Chciałbym coś ustalić na początku.
To nie jest wina moich rodziców.
Dorastałem w kochającym domu, który przykułby pewnie uwagę Normana Rockwella.
Moja matka, niech Bóg czuwa nad jej duszą, zrezygnowała z obiecującej kariery w branży wydawniczej, żeby zostać ze mną w domu po urodzeniu mnie, i chyba nigdy nie chciała wrócić. Codziennie rano stawiała na stole śniadanie dla ojca i dla mnie, a kolację podawała punktualnie o osiemnastej. Radowaliśmy się rodzinnymi chwilami, które spędzaliśmy jak najradośniej.
Matka opowiadała o swoich wyczynach dnia, a ojciec i ja słuchaliśmy jej uważnie. Miała iście anielski głos, a ja po dziś dzień za nim tęsknię.
Ojciec był finansistą. Jestem pewien, że darzono go szacunkiem, chociaż nie mówił w domu o pracy. Wierzył zdecydowanie, że wydarzenia związane z miejscem pracy należy tam właśnie pozostawić, a nie przynosić je do domu i wylewać w tej ostoi jak jakieś pomyje dla świń. Pracę zostawiał w pracy, tam, gdzie należało.
Nosił błyszczącą czarną aktówkę, ale nigdy nie widziałem, żeby ją otwierał. Codziennie wieczorem stawiał ją przy drzwiach wejściowych i stała tam do czasu, gdy wychodził do biura następnego dnia. Zgarniał ją po drodze, po tym jak pocałował czule matkę i poklepał mnie po głowie.
„Opiekuj się matką”, mawiał. „To ty jesteś tu mężczyzną do czasu mojego powrotu. Jeśli do drzwi zapuka inkasent, odeślij go do sąsiadów. Zignoruj go. Nic nie znaczy w porównaniu z ważniejszymi sprawami. Lepiej, żebyś dowiedział się o tym teraz, zamiast denerwować się takimi sprawami, gdy założysz już własną rodzinę”.
Z fedorą na głowie i aktówką w dłoni wychodził za drzwi z uśmiechem, machając do nas. Podchodziłem do okna i patrzyłem za nim, jak szedł chodnikiem (ostrożnie krocząc po lodzie w czasie mroźnych zim) i wsiadał do małego czarnego kabrioletu. To było dzieło sztuki o gardłowym ryku, który rozlegał się po przekręceniu kluczyka i narastał, gdy auto wyjeżdżało na drogę i sunęło wzdłuż chodnika z głodnym zachwytem.
Jakże ojciec uwielbiał ten samochód.
Każdej niedzieli wyciągaliśmy z garażu wielkie niebieskie wiadro oraz kilka szmat i szorowaliśmy go od dachu po koła. Ojciec godzinami pielęgnował miękki dach i nakładał wosk na metalowe elementy nie raz, ale dwa razy. Mnie powierzał zadanie czyszczenia szprych, co traktowałem bardzo poważnie. Kiedy kończyliśmy, auto lśniło, jakby dopiero co wyjechało z salonu wystawowego. Ojciec składał następnie dach i zabierał matkę i mnie na niedzielną przejażdżkę. Mimo że porsche było samochodem dwuosobowym, mieściłem się w przestrzeni za siedzeniami, gdzie było mi przytulnie, bo byłem drobnym chłopcem. Jechaliśmy do Dairy Freeze na lody i wodę sodową, a potem do parku na popołudniowy spacer pośród wielkich dębów i trawiastych pól.
Bawiłem się z innymi dzieciakami, podczas gdy matka i ojciec obserwowali mnie z zacienionego miejsca pod starym drzewem; trzymali się za ręce, a ich oczy były pełne miłości. Żartowali i śmiali się, a ja ich słyszałem, kiedy biegłem za piłką lub goniłem frisbee. „Patrzcie! Patrzcie!”, wołałem. A oni patrzyli. Tak, jak powinni rodzice. Z dumą. Byłem ich synem, ich radością. Cofałem się pamięcią do tamtych młodocianych lat. Do nich pod drzewem, takich uśmiechniętych. Cofałem się pamięcią i wyobrażałem sobie ich szyje rozpłatane od ucha do ucha, krew tryskającą z ran i tworzącą pod nimi kałuże. I śmiałem się, a serce mi trzepotało z ekscytacji; tak bardzo się śmiałem.
To było, rzecz jasna, wiele lat temu, ale z pewnością wtedy się to zaczęło.6
Porter
Dzień pierwszy, 7.31
Porter zaparkował chargera przy krawężniku przed Dearborn Parkway 1547 i przyglądał się dużej murowanej rezydencji. Siedzący obok niego Nash skończył rozmowę telefoniczną.
– To był kapitan. Chce nas widzieć.
– I zobaczy.
– Był dość stanowczy.
– #4MK zamierzał wysłać przesyłkę tutaj. Zegar tyka. Nie mamy czasu pędzić teraz do kwatery głównej – odparł Porter. – To nie zajmie nam dużo czasu. Ważne jest, żebyśmy wyprzedzali zdarzenia.
– #4MK? Naprawdę zamierzasz go tak nazywać?
– #4MK, Człowiek Małpa, Zabójca Czwartej Małpy. Nie obchodzi mnie, jak będziemy nazywali tego pojeba.
Nash wyglądał przez okno.
– Niezłe domiszcze? Mieszka tu jedna rodzina?
Porter przytaknął.
– Arthur Talbot, jego żona, nastoletnia córka z pierwszego małżeństwa, pewnie jeden lub dwa rozszczekane kundle i gosposia albo z pięć.
– Sprawdziłem zgłoszenia o zaginięciach. Talbot nikogo nie zgłaszał – poinformował Nash. Wysiedli z samochodu i zaczęli się wspinać po kamiennych schodach. – Jak chcesz to rozegrać?
– Szybko – stwierdził Porter, kiedy nacisnął dzwonek.
Nash ściszył głos.
– Żona czy córka?
– Słucham?
– Ucho. Według ciebie należało do żony czy do córki?
Porter miał właśnie odpowiedzieć, gdy drzwi się uchyliły, zabezpieczone łańcuszkiem. Zimnymi brązowymi oczami patrzyła na nich gniewnie kobieta o latynoskiej urodzie, mająca co najwyżej półtora metra wzrostu.
– Jakoś pomóc?
– Zastaliśmy pana lub panią Talbot?
Zerknęła na Portera, potem na Nasha. I znowu na Portera.
– _Momento_.
Zamknęła drzwi.
– Stawiam na córkę – odezwał się Nash.
Porter zerknął na telefon.
– Ma na imię Carnegie.
– Carnegie? Żartujesz?
– Nigdy nie zrozumiem bogatych ludzi.
Gdy drzwi znowu się otworzyły, w progu stanęła blondynka krótko po czterdziestce. Miała na sobie beżowy sweter i czarne spodnie. Włosy zebrała w kucyk. „Atrakcyjna”, pomyślał Porter.
– Pani Talbot?
Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Tak. Czym mogę służyć?
Latynoska stanęła za nią i obserwowała ich z drugiego końca holu.
– Śledczy Porter. A to jest śledczy Nash. Policja Chicago. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Co ona nawywijała?
– Słucham?
– Cholerna córka mojego męża. Chciałabym przeżyć tydzień bez żadnych dramatów związanych z kradzieżą w sklepie, przejażdżką kradzionym samochodem lub piciem w parku z jej równie zdzirowatymi przyjaciółkami. Mogłabym serwować darmową kawę każdemu policjantowi, który miałby ochotę tu wstąpić, bo połowa z was zagląda do nas regularnie. – Cofnęła się do środka; otworzyła za sobą drzwi, za którymi zobaczyli skąpo umeblowane wnętrze. – Zapraszam.
Porter i Nash weszli za nią. Sklepiony sufit był wysoki, a pośrodku wisiał żyrandol z błyszczących kryształów. Porter zwalczył chęć zdjęcia butów przed wejściem na biały wypolerowany marmur.
Pani Talbot odezwała się do gosposi:
– Mirando, bądź tak miła i przynieś nam herbatę oraz bajgle. Chyba że panowie woleliby pączki? – Ostatnie słowa wypowiedziała z cieniem uśmiechu.
„Ach, to poczucie humoru bogaczy”, pomyślał Porter.
– Proszę się nie kłopotać, proszę pani.
Zamożne białe kobiety nie znosiły, kiedy zwracano się do nich…
– Proszę mi mówić Patricia.
Przeszli za nią przez hol, długim korytarzem, do przestronnej biblioteki. Wypolerowane drewniane podłogi lśniły w porannym świetle, rozjaśniane dodatkowo plamami promieni słonecznych odbijanych przez kryształowy żyrandol wiszący nad dużym murowanym kominkiem. Kobieta wskazała im kanapę ustawioną pośrodku pokoju. Porter i Nash zajęli miejsca. Gospodyni usiadła w wyglądającym na wygodny, przesadnie wypchanym fotelu naprzeciwko nich i sięgnęła po filiżankę z herbatą stojącą na stoliku obok. Poranny egzemplarz „Tribune” leżał nietknięty.
– W zeszłym tygodniu przedawkowała jakieś świństwo i musiałam ją odebrać z ostrego dyżuru w środku nocy. Jej troskliwi przyjaciele odstawili ją tam, kiedy zemdlała w jakimś klubie. Zostawili ją na ławce przed szpitalem. Wyobrażacie to sobie? Arty wyjechał w interesach. Musiałam ją tu przetransportować przed jego powrotem, bo nikt nie chce go wkurzać. Lepiej, żeby macocha posprzątała i udawała, że nic się nie stało.
Do pokoju weszła gosposia z dużą srebrną tacą. Postawiła ją na stole przed nimi i nalała herbatę do dwóch filiżanek; jedną podała Nashowi, drugą Porterowi. Na tacy stały dwa talerzyki. Na jednym znajdował się odgrzany bajgiel, na drugim czekoladowy pączek.
– Nie walczę ze stereotypami – rzucił Nash i sięgnął po pączka.
– Nie trzeba było – powiedział Porter.
– Bzdura. Smacznego – odparła Patricia.
– Gdzie jest teraz pani mąż, pani Talbot? W domu?
– Wyszedł wcześnie rano, żeby zagrać w golfa w Wheaton.
Nash pochylił się do przodu.
– To prawie godzina drogi stąd.
Porter sięgnął po filiżankę, powoli pociągnął łyk herbaty i odstawił naczynie na tacę.
– A pani córka?
– Pasierbica.
– Pasierbica – poprawił się.
Pani Talbot ściągnęła brwi.
– Może mi powiecie, w jakie tarapaty tym razem się wpakowała? Będę mogła zdecydować, czy pozwolić wam z nią porozmawiać, czy też należy dzwonić do naszych prawników.
– Więc jest tutaj?
Kobieta na moment otworzyła szeroko oczy. Uzupełniła swoją filiżankę, sięgnęła po dwie kostki cukru i wrzuciła je do herbaty, zamieszała ją i wypiła. Owinęła palcami ciepłe naczynie.
– W swoim pokoju. I spała tam przez całą noc. Widziałam ją kilka minut temu, jak szykowała się do szkoły.
Porter i Nash wymienili spojrzenia.
– Możemy ją zobaczyć?
– Co ona zrobiła?
– Badamy trop, pani Talbot. Jeżeli jest tutaj, nie mamy się czym martwić. I zaraz nas tu nie będzie. Jeśli jej nie ma… – Porter nie chciał niepotrzebnie niepokoić kobiety. – Jeśli jej nie ma, możemy mieć powód do obaw.
– Nie ma potrzeby jej kryć – wyjaśnił Nash. – Musimy mieć pewność, że jest bezpieczna.
Patricia obróciła filiżankę w dłoni.
– Mirando? Czy mogłabyś przyprowadzić Carnegie?
Gosposia otworzyła usta, przemyślała to, co chciała powiedzieć, i uznała, że tego nie zrobi. Porter patrzył za nią, gdy wyszła z biblioteki, przeszła przez korytarz i weszła na schody wijące się po drugiej stronie.
Nash szturchnął go łokciem i się odwrócił. Porter powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył zdjęcie w ramce na półce nad kominkiem. Widniała na nim młoda blondynka w stroju do jazdy konnej stojąca obok kasztanowego konia. Wstał i podszedł do fotografii.
– To jest pani pasierbica?
Pani Talbot przytaknęła.
– Cztery lata temu. Miesiąc przed zrobieniem tego zdjęcia skończyła dwanaście lat. Zajęła pierwsze miejsce.
Porter przyglądał się jej włosom. Zabójca Czwartej Małpy dotychczas zamordował tylko jedną blondynkę; wszystkie pozostałe były brunetkami.
– Patricio, co się dzieje?
Odwrócili się.
W drzwiach stała nastolatka w koszulce z wizerunkiem Mötley Crüe, białym szlafroku i kapciach. Miała zmierzwione blond włosy.
– Proszę, nie nazywaj mnie Patricią – warknęła pani Talbot.
– Przepraszam, mamo.
– Carnegie, ci dżentelmeni są z policji Chicago.
Twarz dziewczyny pobladła.
– Dlaczego przyjechała do nas policja, Patricio?
Porter i Nash gapili się na jej uszy. Dwoje uszu. Znajdujących się na właściwym miejscu.7
Porter
Dzień pierwszy, 7.48
Zaczęło mżyć. Schody z kamienia brukowego były mokre i śliskie, gdy Porter i Nash pokonywali je pospiesznie, idąc z rezydencji państwa Talbot do samochodu zaparkowanego przy krawężniku. Wskoczyli do środka i zatrzasnęli za sobą drzwi. Przyglądali się złowieszczemu niebu.
– Nie potrzebujemy tego gówna, nie dzisiaj – utyskiwał Porter. – Jeśli zacznie padać, Talbot odwoła grę i go stracimy.
– Mamy większy problem. – Nash stukał w swojego iPhone’a.
– Znowu kapitan Dalton?
– Nie, gorzej. Ktoś zatweetował.
– Że co?
– Zatweetował.
– Co to, do cholery, znaczy?
Nash podał mu telefon.
Porter przeczytał drobną czcionkę.
@#4MKNAZAWSZE CZY TO JEST ZABÓJCA CZWARTEJ MAŁPY?
Poniżej znajdowało się zdjęcie ofiary porannego wypadku leżącej twarzą na asfalcie. Krawędź miejskiego autobusu była ledwie widoczna w rogu.
Porter ściągnął brwi.
– Kto udostępnił to zdjęcie prasie?
– Cholera, Sam. Powinieneś się doedukować. Nikt niczego nie udostępnił. Ktoś strzelił fotkę telefonem i puścił w obieg, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć – wyjaśnił Nash. – Tak działa Twitter.
– Wszyscy? Jak wielu ludzi to wszyscy?
Nash znowu coś wstukał.
– Post pojawił się dwadzieścia minut temu. Dostał trzy tysiące dwieście dwanaście polubień. Tweetowano go dalej ponad pięćset razy.
– Polubień? Tweetowano dalej? Co to jest, kurwa? Mów po ludzku, Nash.
– To znaczy, że sprawa nabrała rozgłosu. Świat już wie, że on nie żyje.
Zadzwonił telefon Nasha.
– Teraz to kapitan. Co mam mu powiedzieć?
Porter uruchomił silnik, wrzucił bieg i pomknął West North Street w stronę drogi 294.
– Powiedz, że podążamy za tropem.
– Jakim tropem?
– Talbotów.
Nash wydawał się skołowany.
– Ale to nie Talbotowie. Obie kobiety są w domu.
– Nie chodzi o nie. Utniemy sobie pogawędkę z Arthurem. Jestem gotów się założyć, że żona i córka nie są jedynymi kobietami w jego życiu – oznajmił Porter.
Nash skinął głową i odebrał telefon. Porter słyszał przez malutki głośnik, że kapitan krzyczy. Po mniej więcej minucie powtarzania: „Tak jest, sir” Nash zasłonił słuchawkę.
– Chce z tobą rozmawiać.
– Powiedz, że prowadzę. Nie jest bezpiecznie rozmawiać w czasie jazdy. – Skręcił kierownicę ostro w lewo, żeby wyminąć minivana jadącego wolniej niż ich sto czterdzieści kilometrów na godzinę.
– Tak jest, kapitanie. Włączam głośnik. Proszę poczekać…
Cienki, cichy głos kapitana ryknął donośnie po podłączeniu iPhone’a do systemu głośników Bluetooth w samochodzie.
– …zgłoście się na komisariacie za dziesięć minut, żebyśmy mogli zebrać zespół i zająć się sprawą. Dobijają się do mnie wszyscy dziennikarze z telewizji i gazet.
– Kapitanie, mówi Porter. Zna pan ramy czasowe równie dobrze jak my. Zamierzał wysłać ucho dzisiaj rano. To znaczy, że porwał ją dzień lub dwa dni temu. Dobra wiadomość jest taka, że nigdy ich nie zabija od razu, więc możemy mieć pewność, że ona nadal żyje… gdzieś tam. Nie wiemy, ile ma czasu. Jeżeli planował tylko wyskoczyć, żeby nadać przesyłkę, prawdopodobnie nie zostawił jej jedzenia ani wody. Przeciętna osoba przeżyje bez wody trzy dni i trzy tygodnie bez pożywienia. Zegar tyka, kapitanie. Uważam, że w najlepszym razie mamy trzy dni na znalezienie jej. Może mniej.
– Dlatego musicie tu wracać.
– Najpierw musimy wyjaśnić, kto to jest. Do tego czasu będziemy dreptali w miejscu. Chce pan ruszyć z tą sprawą? Proszę mi dać godzinę. Mam nadzieję, że uda mi się podać panu nazwisko, które będzie można przekazać prasie. Da im pan zdjęcie zaginionej dziewczyny i wezmą się do roboty – powiedział Porter.
Kapitan milczał przez chwilę.
– Godzina. I ani minuty dłużej.
– To nam wystarczy.
– Traktujcie Talbota delikatnie. Spotyka się z burmistrzem – dodał kapitan.
– Będziemy działać w rękawiczkach, zrozumiałem.
– Oddzwońcie po rozmowie z nim. – Kapitan się rozłączył.
Porter wyjechał na drogę 294. Nash wprowadził Wheaton do GPS-u.
– Czterdzieści pięć kilometrów.
Samochód przyspieszył, gdy Porter przycisnął jeszcze mocniej pedał gazu. Nash włączył radio.
– Mimo że policja Chicago nie wydała jeszcze oświadczenia, podejrzewa się, że pieszy, który zginął rano pod kołami autobusu miejskiego w pobliżu Hyde Parku, był tak zwanym Zabójcą Czwartej Małpy. Paczuszka sfotografowana na miejscu wypadku przypomina te, które zabójca wysyłał w przeszłości. Mianem Zabójcy Czwartej Małpy ochrzcił go niegdyś Samuel Porter, śledczy z chicagowskiej policji, jeden z pierwszych, którzy dostrzegli charakterystyczny schemat działania przestępcy.
– To nieprawda! Nie wymyśliłem tego…
– Cii! – przerwał mu Nash.
– Wizerunek czterech małp wywodzi się ze świątyni Tosho-gu w Nikko w Japonii, gdzie rzeźby przedstawiające małpki umieszczono nad wejściem. Pierwsza zasłania uszy, druga oczy, trzecia usta. Stanowi to ilustrację przysłowia: „Nie słyszałem nic złego, nie widziałem nic złego, nie mówię nic złego”. Czwarta małpa to alegoria „Nie czynię nic złego”. Schemat działania zabójcy pozostaje niezmienny od czasu jego pierwszej ofiary, Calli Tremell, która zginęła pięć i pół roku temu. Dwa dni po porwaniu rodzina Tremellów otrzymała pocztą ucho. Dwa dni później, oczy. Po kolejnych dwóch dniach pojawił się język. Ciało znaleziono w Bedford Park dwa dni po dacie stempla pocztowego na ostatniej przesyłce. Ofiara ściskała w dłoni liścik, na którym napisano po prostu: „Nie czynię nic złego”. Później odkryto, że Michael Tremell, ojciec zabitej, był zaangażowany w nielegalny hazard i przelewał miliony dolarów na zagraniczne rachunki…
Nash wyłączył radio.
– Zawsze porywa dziecko lub rodzeństwo, żeby ukarać ojca za jakiegoś rodzaju przestępstwo. Dlaczego nie tym razem? Dlaczego nie Carnegie?
– Nie wiem.
– Ktoś powinien sprawdzić finanse Talbota – podsunął Nash.
– Dobry pomysł. Kogo mamy?
– Matta Hosmana?
Porter skinął głową.
– Zadzwoń do niego. – Sięgnął do kieszeni na piersi, wyciągnął z niej pamiętnik i rzucił go Nashowi na kolana. – A potem czytaj to na głos.8
Pamiętnik
Matka i ojciec byli dość mocno zżyci z sąsiadami, Simonem i Lisą Carterami. Byłem zaledwie jedenastoletnim chłopcem owego lata, kiedy pojawili się w naszej cudownej dzielnicy, i wszyscy oni wydawali mi się starzy, gdy patrzyłem na nich ze swojej ograniczonej perspektywy. Teraz jednak dociera do mnie, że matka i ojciec mieli po jakieś trzydzieści pięć lat, i nie sądzę, żeby Carterowie byli więcej niż o rok lub dwa lata młodsi. Najwyżej trzy. Może cztery, ale wątpię, żeby różnica wynosiła ponad pięć lat. Przeprowadzili się do sąsiedniego domu, jedynego oprócz naszego stojącego przy końcu tej spokojnej uliczki.
Czy wspominałem, jak niesamowicie piękna była moja matka?
Jakie to niegrzeczne z mojej strony, że pominąłem taki szczegół. Paplałem tu o tak nieistotnych sprawach, a nie odmalowałem obrazu właściwie ilustrującego narrację, którą zgodziłeś się łaskawie śledzić.
Gdybyś mógł sięgnąć do tego tomu i mnie spoliczkować, zachęciłbym Cię do tego. Czasami płynę i wtedy trzeba mną mocno potrząsnąć, żebym wrócił na właściwe tory. O czym to ja…?
Matka.
Matka była piękna.
Włosy miała jedwabiste. W kolorze blond, puszyste i lśniące pozbawionym przesady zdrowym połyskiem. Sięgały jej do połowy szczupłych pleców eleganckimi falami. Och, i jej oczy! To był najjaskrawszy odcień zieleni, szmaragdy osadzone w perfekcyjnie porcelanowej skórze.
Nie wstydzę się przyznać, że jej sylwetka przyciągała wzrok. Biegała codziennie, więc ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie miała na sobie ani grama tłuszczu. Mogła ważyć co najwyżej pięćdziesiąt kilogramów i sięgała ojcu do ramienia, czyli miała z metr sześćdziesiąt wzrostu.
Uwielbiała sukienki plażowe.
Nosiła je w najgorętsze dni i w środku zimy. Nie zważała na chłód. Pamiętam pewną zimę, w czasie której zaspy sięgały parapetów. Zastałem matkę nucącą wesoło w kuchni w krótkiej białej sukience w kwiaty tańczącej wokół jej sylwetki. Pani Carter siedziała przy stole w kuchni z parującym kubkiem szczęścia w dłoniach, a matka tłumaczyła jej, że nosi takie sukienki, bo dzięki nim czuje się wolna. Lubiła krótkie, bo uważała, że nogi stanowią jej największy atut. Opowiadała też, jak bardzo ojciec uwielbiał jej sukienki. Jak się nimi bawił. Jak lubił czuć ich materiał na barkach lub zawinięty wokół…
Matka mnie spostrzegła, a ja wyszedłem.