Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Palcie ryż każdego dnia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 kwietnia 2022
Ebook
38,33 zł
Audiobook
25,20 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Palcie ryż każdego dnia - ebook

Maszynopis Palcie ryż każdego dnia pisarz zabrał ze sobą w ostatnią podróż – z Los Angeles do Wiesbaden przez izraelski plan filmowy. Złożył w tej powieści hołd swojej wielkiej pasji – lotnictwu. Nad utworem krąży pewien rodzaj fatum, przekonania o nieuchronności następujących wydarzeń, a także pewności zbliżającej się tragedii. Nie można oprzeć się również wrażeniu, że to kolejna próba skonstruowania wyznania miłosnego. Nawet jeśli nie należy doszukiwać się w powieści wątków autobiograficznych w sensie ścisłym, to wielkie, okrutne, nieliczące się z niczym uczucie Andersona do Esther tworzy pewien powtarzalny motyw w twórczości Marka Hłaski, rozpoczęty Brudnymi czynami.

Palcie ryż każdego dnia to w końcu obraz Kalifornii daleki od zachwytu: krainy bezdusznej, bezlitosnej dla tych, którym los nie sprzyja, nieoferującej żadnej szansy na sukces. Rozgoryczony amerykańską porażką Hłasko nie odnalazł po drugiej stronie Atlantyku Ziemi Obiecanej, lecz kolejną wielką samotność.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1125-2
Rozmiar pliku: 473 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Przyjmuje się, że Palcie ryż każdego dnia to powieść wydana bez korekty autorskiej, znaleziona po śmierci Hłaski, niedopracowana, a nawet niedokończona. Jednocześnie uznawana jest za ostatni utwór pisarza. Dziś wiadomo, że ostatnim utworem, nad jakim pracował do samego niemal końca, były Diabły w deszczu, rozesłane do amerykańskich wydawców tuż przed wylotem Hłaski do Izraela wczesną wiosną 1969 roku. Niemniej to właśnie Palcie ryż... pozostaje symbolicznym zakończeniem niemal dwudziestoletniej aktywności twórczej oraz domknięciem literackiej koncepcji opartej na filarach naturalistycznej brutalności świata i bezlitosnych bohaterach dręczonych ułudą o prawdziwej miłości.

Pogłoski o rzekomym niedopracowaniu Palcie ryż każdego dnia uznać należy za nie do końca słuszne. Na dwóch zachowanych maszynopisach powieści wyraźnie widać elementy pracy nad tekstem – naniesione ręką Hłaski odręczne uwagi. I choć część z nich pochodzi od redaktora opracowującego brulion, bez wątpliwości wydzielić można te pochodzące od samego autora. Na podstawie tych dopisków poznać można niezdecydowanie pisarza dotyczące samego tytułu. Raz było to Palcie ryż każdego dnia, innym razem The Riceburners, z zachowanej korespondencji dowiedzieć się można także o Podpalaczach ryżu oraz Życiu bez Esther. Szczególnie ten ostatni wariant jest niewymownie sugestywny – po hołdzie dla pięknej Izraelitki wyrażonym w opowiadaniu Opowiem wam o Esther postanowił Hłasko poświęcić jej całą powieść, nadając – oczywiście – głównej bohaterce jej imię. Można więc uznawać Palcie ryż każdego dnia za powieść wydaną bez zgody autora w tym sensie, że nie miał wpływu na ostateczny kształt, w jakim trafiła ona do czytelników. Nie można jednak traktować utworu jako niepełny czy wadliwy, choć za taki uznał go niemiecki wydawca Kiepenheuer & Witsch, odczytujący epilog jako urwany wątek. Dysponując dwoma wariantywnymi, choć niezwykle do siebie zbliżonymi maszynopisami, orzec można, że owa krótka scena wieńcząca powieść stanowi w istocie jej zakończenie.

* * *

Anderson jest najbardziej bezkompromisową postacią, jaką wykreował Hłasko. Nie najbardziej pokaleczoną, nie najbardziej tragiczną, ale najbardziej brutalną, nieliczącą się z nikim, niezważającą na żadne okoliczności, działającą wedle własnego uznania i w przekonaniu o własnej nieomylności. Wszystko, co czyni, wynika z przeświadczenia o słuszności i jednocześnie ze świadomości tego, co nieuniknione. Anderson przewiduje reakcje innych, odczytuje ich myśli, wie, co się stanie, choć nie uprzedza kroku, tylko ze spokojem przyjmuje antycypowane wydarzenia. Osacza Esther swoją obecnością, ta zaś poddaje się manipulacji bezrefleksyjnie, przekonana o konieczności następujących wydarzeń. Jest oczywiste, że Anderson nie posiada wszechwiedzy, jednak cały świat wykreowany wokół spalonego słońcem lądowiska zdaje się istnieć wobec niego. To główny bohater stanowi oś powieści, reszta postaci buduje ledwie tło dla wielkiej tragedii rozdzierającej żywot Andersona, człowieka skazanego na ciężką fizyczną pracę za grosze, wyzyskiwanego przez każdego pracodawcę, egzystującego tylko z dwóch powodów: kobiety i latania. Bez nich istnieć by nie potrafił – także fabularnie.

Rola lotnictwa została przez Hłaskę jeszcze bardziej uwznioślona w stosunku do Brudnych czynów. Wielka amerykańska pasja pisarza jawi się w powieści jako rodzaj obsesji, nie tyle sens życia, co jego istota. Anderson nigdy nie przestaje myśleć o lataniu: kiedy pracuje, pije, uprawia seks z kobietą, każde działanie podporządkowane jest samolotom. Nawet miłość do Esther nie jest tak istotna jak namiętność do wielkich maszyn, choć to przecież przez nią związek bohaterów przybiera tak tragiczną formę. Można określić tę sytuację mianem fatum, co ważne, w pełni uświadomionego. Anderson musi latać, tak jak amerykańscy żołnierze muszą podpalać pola ryżowe niewinnych Wietnamczyków. I tak jak sam Hłasko musiał zapożyczać się u Sonji Ziemann wówczas, kiedy ich małżeństwo od dawna było w nie najlepszej kondycji, a on cały czas wspominał swoją izraelską narzeczoną – wszystko po to, by zdobyć licencję pilota. Imperatyw latania stanowi bardzo interesujące przeniesienie zainteresowania samochodami ciężarowymi, którymi Hłasko fascynował się w młodości. Maszyny będące narzędziami pracy przetworzył pisarz w swoisty trop literacki, wydatnie charakteryzujący początek jego drogi literackiej. Jako człowiek już dojrzały, poszukując zapewne motywu umożliwiającego transpozycję swojego głosu, przypisał samolotom rolę daleko przekraczającą proste wykorzystanie aeroplanów – uczynił z nich element życia bohaterów równie istotny co miłość czy zemsta.

* * *

Kontynuując strategię konfliktu tragicznego przyjętą w Sowie, córce piekarza, ogniskuje Hłasko napięcia utworu wokół trójkąta miłosnego. Powracanie do tego motywu można by uznać za znamienne i z łatwością odnieść do rzeczywistej zależności Marek – Sonja – Esther. Traktując jednak autobiografizm pisarstwa z daleko idącą ostrożnością, wypada ograniczyć się do paraleli pomiędzy powieścią wrocławską a amerykańską. Nastąpiło bowiem dość istotne przeniesienie napięć: w Sowie wydarzenia prowokowała kobieta, w omawianej powieści to Anderson, bezlitosny i brutalny mężczyzna, decyduje o tym, co się wydarzy nie tylko w jego własnym życiu, ale także w życiu Esther i Ryana. Obserwuje bowiem żałośnie nieskuteczną walkę młodszego, bogatszego i zdolniejszego ucznia o serce ukochanej, bezkarnie manipulując obojgiem. Hłasko porywa się nawet na romantyzm, zestawiając pieniądze oferowane przez bogatego antagonistę z silniejszą niż wszystkie dobra doczesne miłością Andersona. Nie jest to, rzecz jasna, prosta alternatywa: Ryan ma przecież dobre intencje i wszystko, co robi dla Esther, nosi znamiona dobroci. Jednak w brutalnym świecie Hłaski to brudne, obsesyjne, zniewalające uczucie Andersona ma większą siłę. Wzmiankowane fatum unosi się nad całym światem protagonisty powieści, nad jego pasją, miłością i życiem każdego, kto się nim zainteresuje.

* * *

Osobnym tematem, na który warto zwrócić uwagę, jest Ameryka kreowana przez Hłaskę. Nie można powiedzieć, by był to obraz wielce wybitny. Nie widać w Palcie ryż każdego dnia fascynacji miejscem, znanej choćby z listów pisanych dla „Kultury”. Z dużo większą pieczołowitością opisuje autor samoloty niż kraj, nad którym przelatują. Ziemia spalona słońcem, duszne miasto raz po raz smagane deszczem, obskurne sklepy i brudne bary, zakurzone lotnisko i nora, w której rezyduje Anderson – nic więcej nie jest dane poznać czytelnikowi. Tak dla bohatera, jak i dla samego Hłaski Stany Zjednoczone nie były dobrym miejscem do życia, nie były krainą wielkich możliwości, nie były nawet pożyteczną inspiracją – w przeciwieństwie do Izraela. Być może to celowy zabieg stylizacyjny. Jeśli The Riceburners mieli ukazać się w Ameryce, należało nawiązać formą do tutejszych autorów, skupiających uwagę raczej na bohaterach niż otoczeniu. Tak charakterystyczny dla twórczości Hłaski rezonans pomiędzy postaciami i przestrzenią traci w Palcie ryż każdego dnia na znaczeniu. Los Andersona jest tak pozbawiony nadziei, że miejsca, w których się porusza, nie mogą stanowić jakiejkolwiek dodatkowej wartości.

* * *

Palcie ryż każdego dnia jest ostatnią ukończoną powieścią Hłaski i jednocześnie najpełniej „amerykańskim” utworem w dorobku pisarza. Prace nad materiałem przerywać musiał autor pracą fizyczną, mieszkał w nieciekawej okolicy, w lokalu o estetyce zbliżonej do garsoniery Andersona, tak daleko od Polski jak nigdy przedtem. Nie najlepszą kondycję Hłaski odzwierciedla bezkompromisowy pesymizm powieści, w której nawet najbardziej prymitywne żarty podszyte są ciężką ironią. Pobyt w Ameryce nie należał do najszczęśliwszych i choć twórczo płodny, pogłębił stany depresyjne, w jakie wpadał pisarz w Europie. Zawiedzione nadzieje, niespełnione oczekiwania i frustracja zdominowały zarówno życie, jak i twórczość Hłaski. Powieść można więc traktować jako odbicie swoistego rozdarcia, z którym przyszło się mierzyć autorowi: pomiędzy Stanami a Europą, pomiędzy sukcesem a porażką, pomiędzy żoną a życiem bez Esther.

Radosław Młynarczyk1

Samolot skręcał z pola startowego i podkołował pod białą linię, przy której siedział człowiek sprzedający benzynę. Obok niego, na ziemi, leżał drugi mężczyzna; leżał twarzą do słońca, nie zmrużywszy nawet oczu, które teraz, o godzinie dwunastej w południe, wydawały się niemal białe.

– Nalej mi pan oba baki – powiedział pilot. Był chudy; miał olbrzymi nos; twarz jego pełna była wyrazu zniewagi i zwątpienia. Przy nim siedziała kobieta; również i ona miała chudą, ptasią twarz kobiety na zawsze znieważonej poprzez fakt małżeństwa z kimś, przed kim niegdyś czołgała się zapewne na kolanach, prosząc, aby pojął ją za żonę; na dni dobre i złe; lecz które okazały się tylko złymi; nieprzerwanym pasmem nudy, chorób i klęsk finansowych.

– Wyłącz pan najpierw motor – powiedział sprzedający benzynę. Siedział na stołku; nogi oparł na pompie i czytał zmiętą gazetę, porzuconą tu przez kogoś. Na okładce jakiś człowiek, któremu policjanci wykręcali ręce, usiłował uśmiechać się niezrażony faktem, iż trzeci policjant przechylił jego głowę wstecz, opierając mu gumową pałkę na grdyce.

– To przecież tylko chwila – powiedział pilot. – Mam kłopoty z rozrusznikiem.

– Wyłącz pan silnik.

– Niech będzie – powiedział pilot. Wyciągnął do końca manetkę regulującą mieszankę, lecz zbyt szybko wyłączył magneta i silnik strzelił parę razy, nim śmigło przestało się kręcić. – Sprawdź pan olej – powiedział pilot. – A ja panu wypiszę czek.

– Gotówkę – powiedział sprzedający.

– Nie przyjmuje pan czeków? Wszędzie przyjmują moje czeki.

– Z wyjątkiem tego miejsca.

– Poskarżę się właścicielowi. Powiem mu, że pan jesteś bękart.

Sprzedający z żalem odłożył gazetę z fotografią, na której wszyscy uśmiechali się, ukazując nieskazitelną biel nylonowych zębów; policjanci i prowadzony przez nich człowiek, którego oczy dawno powinny już były wyskoczyć. Odłożył gazetę i podszedł do pilota; drugi mężczyzna leżał wciąż nieruchomo, patrząc w słońce białymi oczyma.

– Ja jestem właścicielem – powiedział sprzedający i oparł ciężkie ramię o drzwi kabiny, przytrzasnąwszy palce pilota, a potem oparł się o drzwi swym ogromnym ciałem. – OK – powiedział. – Ja jestem właścicielem. Powiedz pan to jeszcze raz. Jazda.

– A dlaczego wszędzie przyjmują moje czeki?

– No? Nie poskarżysz się pan?

– Ostatni raz płaciłem tutaj czekiem.

– Ostatnim razem był tu inny właściciel. Poszedł na żebry przez różnych wszarzy i teraz ja kupiłem ten interes. Skarż się pan.

Drugi mężczyzna leżący w milczeniu na trawie odezwał się po raz pierwszy, nie odwracając głowy:

– To jasne. Chyba nie odlecisz pan tak na zimno, bez pożegnania.

– Więc? – powiedział sprzedający. – Skarżysz się pan czy nie?

– Nie – powiedział pilot i wyszarpnął palce.

– Co pan chcesz?

– Osiemdziesiątkę.

Sprzedający benzynę podniósł z haka gumowy wąż, który w jego dłoni wyglądał jak sznurek od skakanki; potem sprawdził olej i powiedział:

– Jedenaście dolarów i osiemdziesiąt centów. – Schował pieniądze do kieszeni i wrócił na swe poprzednie miejsce, podniósłszy z ziemi gazetę.

– Przerzuci mi pan prop? – zapytał pilot.

– Nie.

– Dlaczego?

– Na naszym lotnisku nie wolno tego robić.

– A dlaczego jak byłem wczoraj w Oxnard, to mi przerzucili?

– Leć pan do Oxnard. Tam panu przerzucą. Albo do Torrance. Jeszcze bliżej – powiedział właściciel pompy, nie podnosząc oczu znad gazety.

– Przecież nie mogę lecieć, jeśli mi prop nie pracuje.

– Tak pan naprawdę myśli? To już nas dwóch takich jest w tym mieście.

– Nie macie tutaj kogoś, by mi przerzucił prop?

– Mamy. Dolara.

– Za przerzucenie śmigła?

– Moim zdaniem to też dużo – powiedział właściciel pompy. – Zwłaszcza jeśli w Torrance przerzucą panu za darmo.

Pilot rozcierał swoje chude palce przez chwilę, potem powiedział:

– Dobrze.

Człowiek leżący twarzą do słońca wstał teraz i tyłem podszedł do samolotu. Prawą rękę trzymał w kieszeni.

– Daj mi pan swoje okulary przeciwsłoneczne – powiedział do pilota. Był odwrócony bokiem; pilot nie widział jego twarzy.

– Po co panu okulary do przerzucenia śmigła?

– Daj mi pan swoje okulary przeciwsłoneczne – powtórzył mężczyzna. Nie był Amerykaninem; jego akcent był ciężki. – Potem je panu oddam.

– Inaczej on nie przerzuci propu – powiedział właściciel. – Daj mu pan na chwilę okulary, a potem je panu odda.

– A dlaczego mu pan nie da swoich?

– Bo jak on się poślizgnie i prop go wciągnie, to diabli wezmą moje pięć dolarów – powiedział właściciel.

– To samo może stać się z moimi okularami, jeśli prop go wciągnie – powiedział pilot. – Ja ich też nie dostałem za darmo.

– Tak, ale pan masz jeszcze samolot, tę piękną kobietkę i przyjaciół, którzy wierzą w pańskie czeki – powiedział właściciel pompy. – To jest ta różnica między nami.

– On nie chce patrzyć na ludzi?

– Nie.

– To dlatego patrzy na słońce?

– Bo wtedy nie widzi nic.

Pilot podał okulary mężczyźnie stojącemu tyłem; ten nałożył je na czoło, ale nie ruszał się z miejsca.

– Na co pan czekasz?

– Na dolara – powiedział mężczyzna. – Nie będę przecież za panem leciał, jak już śmigło zacznie pracować. Zbyt wielu takich w życiu spotkałem. – Włożył dolara do kieszeni, nie wyjmując z kieszeni spodni prawej ręki, a potem przeszedł bokiem, ukazując pilotowi swój ostry profil, i powiedział, stojąc już przed śmigłem:

– Gas on.

– Gas on.

– Switch off.

– Switch off.

– Brakes on.

Pilot nie odpowiedział. Mężczyzna powtórzył:

– Brakes on.

– Jestem pilotem od dwudziestu lat – powiedział chudy. – Wiem, co trzeba...

– Brakes on.

– Brakes on – powiedział pilot. – Pospiesz się pan. Straciłem tu już pół godziny. Moja żona jest w ciąży.

– Gratuluję – powiedział mężczyzna. – Wie pan przynajmniej z kim? Ready.

– Ready.

– Contact.

– Contact.

Mężczyzna przerzucił śmigło lewą ręką, lecz silnik nie zaskoczył.

– To dlatego, że pan kręci prop lewą ręką – powiedział pilot.

– Nie. To dlatego, że pan go wyłączył na niskich obrotach, żeby zaoszczędzić pół centa – powiedział mężczyzna. Pracował teraz w milczeniu; słychać było wolne mlaskanie tłoków wsysających drętwe powietrze południa; potem kręcący śmigło powiedział: – Contact. – Silnik zaskoczył. Mężczyzna odszedł w bok; nie odwracając się poza siebie, odrzucił okulary, które pilot chwycił; a potem właściciel stacji i mężczyzna, który kręcił śmigło, patrzyli, jak samolot unosi się ciężko z pola startowego; i raz jeszcze dojrzeli tragiczną twarz pilota i jego żony.

– Andy – powiedział mężczyzna do właściciela stacji. – Co to był za samolot?

– Nie wiem. Nie powinieneś tego mówić o jego żonie.

– Ja wiem.

– To dlaczego zawsze mówisz takie rzeczy?

– Ponieważ wiem, że nie powinienem.

– Przez ciebie tracę klientów – powiedział Andy.

– Ten tak czy owak wyglądał na bankruta, Andy.

– To nie twoja rzecz.

– Ja wiem, Andy – powiedział mężczyzna. – Ale ja nie ufam niczemu, co ma pizdę i zna wartość pieniądza.

– Ja także nie – powiedział Andy i powrócił do czytania gazety.

Mężczyzna podniósł z ziemi swoją wiatrówkę i przerzuciwszy ją przez ramię, poszedł w kierunku baraku, nad którym przybity był szyld z napisem: „Czarne Szatany Franka Sullivana. Flight Training Specialist”. Po drodze zobaczył stojący samochód-bufet; podszedł i podał sprzedającemu dolara.

– Rostbeef – powiedział.

– Kosztuje dolara i dwadzieścia centów.

– Nie ma pan czegoś za dolara? Hamburgera?

– Nie – powiedział sprzedający. – Sprzedałem wszystkie hamburgery. Chce pan bułkę z szynką, majonezem i sałatą?

– A ile to kosztuje?

– To samo.

– To samo co hamburger?

– Nie. To samo co rostbeef.

Mężczyzna, który stał tyłem do sprzedającego, odwrócił się na chwilę i popatrzył na niego z zainteresowaniem. Potem obrócił się ku słońcu.

– Pan nie myślał nigdy o tym, żeby zostać gubernatorem stanu Kalifornia? – zapytał.

– Nie, synu – powiedział sprzedający. – Myślałem o tym samym, o czym ty myślisz. I o czym myślało wielu. Ale nie miałem ani szczęścia, ani pieniędzy. I zagłodziłem się, a kiedy wreszcie zeskrobałem całą forsę do kupy, aby wylatać godziny i dostać licencję, to miałem już sztuczne zęby. I odrzucili mnie. A teraz jeżdżę po lotnisku i sprzedaję te bułki, i tak skończył się jeszcze jeden amerykański sen. – Wyjął ze szklanej gablotki bułkę z szynką i podał mężczyźnie, obszedłszy go dookoła. – Masz – powiedział. – Nie lataj na pusty żołądek. I schowaj sobie swojego dolara.

– To szlachetne z pańskiej strony – powiedział stojący w słońcu. Wziął bułkę; popatrzył na nią przez chwilę, nim upuściwszy ją na ziemię, starannie i wolno roztarł ją obcasem, tak że mięso i chleb zmieszały się ze żwirem. Nie odwracając się, poszedł do baraku i pchnąwszy drzwi, wszedł do środka.

O tej porze, o dwunastej w południe, powietrze stawało się nieruchome i prawie słyszalne; w baraku było pusto. Przez otwarte okno zobaczył startującego Gooney Bird; samolot ciężko wznosił się z pola startowego, ale firanka w uchylonym oknie nie drgnęła nawet; propeller toczył się z hukiem przez powietrze ciężkie i martwe, które zamykało się w ślad za śmigłem szybko niby woda za kimś, kto tonie w środku nocy; w czasie kiedy rozpacz i szczęście jednakowo są samotne. Mężczyzna patrzył przez chwilę za odlatującym samolotem; położył swoją ciemną wiatrówkę na stole i podszedł do kobiety siedzącej za innym stołem, różniącym się od drugiego jedynie tabliczką z napisem „Biuro”.

– Czy to z panią rozmawiałem dziś rano przez telefon? – zapytał. – Nazywam się Anderson.

– Tak – powiedziała kobieta – panu chodzi o pełen kurs, prawda?

– Z tym jednak, że będę płacił za każdą godzinę oddzielnie.

– Wielu naszych uczniów tak robi – powiedziała. – Wielu z nich pracuje nawet w nocy po to, aby skończyć szkołę i...

– Rozumiem – powiedział Anderson.

Kobieta wyciągnęła z szuflady formularz i położyła go na stole. Anderson nie poruszył się.

– Proszę to wypełnić – powiedziała.

Obrócił się ku niej bokiem; prawą rękę trzymał w kieszeni, lecz widziała teraz, iż dłoń jego była obandażowana.

– Zrobi to pani dla mnie?

– Dobrze – powiedziała. – Pana nazwisko?

– Anderson.

– Imię?

– Jacob.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Skandynawskie nazwisko i takie imię?

– Cóż z tego – powiedział. – Tak czy owak, papiery są sfałszowane, a tu jest wolny kraj. A wasza szkoła robi bokami i weźmiecie każdego, kto tu tylko przyjdzie i zapłaci choć tylko za godzinę latania. A zresztą nie jestem Amerykaninem.

– Ja też nie – powiedziała kobieta. – Ile pan ma lat?

– Trzydzieści cztery.

– Wzrost?

– Sześć stóp pół cala.

– Włosy?

– Ciemnoblond.

– Waga?

– Sto osiemdziesiąt pięć.

– Kolor oczu?

Lewą ręką wyciągnął z kieszeni licencję kierowcy; patrzył na nią przez chwilę i przeczytawszy, powiedział:

– Tu napisali, że zielone.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Pan tego nie pamiętał?

– Nie – powiedział. Schował licencję do kieszeni i podszedł do okna, wypełniwszy je niemal swymi szerokimi plecami. – Kobieta, z którą byłem przez dziesięć lat, mówiła mi, że moje oczy zmieniają kolor – powiedział. – Że niby raz są zielone, raz niebieskie, a kiedy indziej znów bure. Tak mnie skołowała, że sam w końcu tego nie wiem.

– Powinnam pana o to zapytać dziś rano – powiedziała. – Mógłby pan nie wziąć ze sobą licencji i wtedy wszyscy bylibyśmy w kłopocie.

– Mógłbym zapytać panią.

– Mogłabym się pomylić.

– Kobiety nie mylą się nigdy – powiedział Anderson. – Tylko że nie mówią nigdy prawdy. Rozumie pani tę różnicę?

– Tę różnicę rozumie każda kobieta, panie Anderson.

– A ja tego nigdy nie mogłem zrozumieć – powiedział. – Pewnie dlatego ta kobieta ode mnie odeszła.

– Gdzie pan mieszka?

– Dziesięć zero pięć zero cztery Wilshire Boulevard.

– Tu jeszcze jedna rubryka – powiedziała kobieta; inny samolot począł toczyć się polem startowym i nie mogła przez chwilę mówić, a Anderson odwróciwszy się, patrzył na jej ciemne włosy; semickie i piękne oczy; na jej pełne usta i małą jasną bliznę u nasady nosa, która widoczna była teraz, kiedy twarz kobiety zbrązowiała od słońca i nawet jej brwi proste i ciemne jak skrzydła jaskółki spalone były słońcem. Potem ryk samolotu przebrzmiał; kolorowa firanka uniosła się w górę i słońce padło na jej twarz; światło, w którym twarz jej jaśniała przez chwilę, aby odpłynąć w półcień i spokój niby obraz świętej, przed którym zgaszono świece. Kobieta zapytała:

– Kogo mamy zawiadomić w razie wypadku?

– Proszę?

– Tu jest rubryka: kogo zawiadomić w razie pańskiej śmierci lub wypadku.

– Nikogo.

– Musi pan przecież kogoś mieć. Matkę?

Milczał przez chwilę.

– Nie – powiedział. – Ja myślę, że ona już nie żyje.

– A ojciec?

– Jest w Europie. Nie wiem tego na pewno, ale myślę, że on także już nie żyje.

– Ma pan jeszcze kogoś?

– Mam brata.

– Zawiadomimy jego, jeśli byłaby potrzeba.

– Nie będzie takiej potrzeby – rzekł Anderson. – O nim wiem na pewno, że nie żyje. Zabił się przy lądowaniu.

– Przykro mi – powiedziała.

– To znaczy, że pani nie znała mego brata – powiedział. – Jest pani jedyną osobą na świecie, która go żałuje. Biedny skurwysyn. Szkoda, że nie mogę mu o tym napisać. Diabli zdechliby ze śmiechu, kiedy mój brat, major Anderson, czytałby im ten list.

Kobieta milczała przez chwilę.

– Widzi pan – powiedziała. – My mamy swoje regulaminy. To w końcu sprawa ośmiocentowego znaczka. Coś tu trzeba będzie napisać.

– Dobrze – powiedział Anderson. – Niech pani napisze tam gdzie trzeba, że nie spotkałem w życiu nikogo, kto byłby wart ośmiocentowego znaczka. Czy to będzie w porządku, jeśli chodzi o panią, o tę szkołę i o Federal Aviation Administration?

– A ta kobieta, która nie mogła ustalić koloru oczu pana?

Nie odpowiedział. Na twarzy jego odbił się ból, kiedy wyciągnął z kieszeni prawą rękę i wyjął jej pióro z ręki.

– Jak się pani nazywa? – zapytał.

– Esther.

– Esther i co dalej?

– Esther Schellenberg.

Z tyłu ktoś powiedział:

– Ale szybko nazywać się będzie Esther Ryan. Niech pan po prostu napisze Esther Ryan, przyjacielu.

Anderson odwrócił się. Mężczyzna, który to powiedział, był młody, ładny i dobrze ubrany; jego twarz można było spotkać na reklamach mydła, proszków do czyszczenia sportowych samochodów i na plakatach zachęcających młodych patriotów do wstąpienia w szeregi marines. Ryan uśmiechał się, ukazując wspaniałe zęby; nie miał więcej jak dwadzieścia pięć lat. Esther była od niego starsza.

– Nazywam się Ryan – powiedział młody człowiek. – Esther jest moją narzeczoną. Pobierzemy się, jak tylko dom, który kupiłem, zostanie doprowadzony do porządku. Może pan śmiało napisać: Esther Ryan.

Anderson nie patrzył już na niego. Wziął pióro swoją zabandażowaną dłonią i zapytał kobiety:

– S-c-h-e-l-l-e-n-b-e-r-g. Prawda?

– Tak – powiedziała kobieta.

– W porządku, Esther – powiedział Anderson, oddając jej list. – Niech pani napisze do siebie list, jeśli coś się ze mną stanie.

Odłożył pióro, a Esther patrzyła chwilę na bandaż okrywający jego dłoń, która krwawiła teraz. Anderson podszedł wolno do drzwi; stał tam przez chwilę, patrząc prosto w twarz Ryana; po czym bez słowa, ruchem wolnym i niemal pieszczotliwym, odsunął go na bok. Na koszuli Ryana pozostał ślad krwi.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: