Pan Barnaba i zagadkowa hipoteza - ebook
Pan Barnaba i zagadkowa hipoteza - ebook
Pan Barnaba zwiedził cały świat, mówi w kilku językach i poznał Marię Skłodowską-Curie i Einsteina. Niby nie ma w tym nic zaskakującego, oprócz tego, że Barnaba to kot – prawdziwy, choć niezwykły.
Barnaba przybył do Krakowa z Ameryki z misją potwierdzenia pewnej tajemniczej hipotezy, której udowodnienie warte jest milion dolarów. Kot jest irytujący, ma własne zdanie i zdecydowanie nie lubi głaskania ani towarzystwa dzieci… Jednak do jednego trzynastolatka o imieniu Antek z czasem się przekonuje.
Niepokorne zwierzę i niesforny trzynastolatek jednoczą siły, żeby dowód zagadkowej hipotezy ujrzał światło dzienne i nie wpadł w niepowołane ręce.
Czy mimo trudnych początków ta osobliwa para osiągnie swój cel?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-550-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hipoteza Riemanna jest jedną z najbardziej ekscytujących zagadek matematycznych. Sformułował ją w 1859 roku niemiecki matematyk Bernhard Riemann¹. Hipoteza dotyczy rozkładu liczb pierwszych, czyli miejsc występowania tych zagadkowych liczb. Przez 161 lat od powstania hipotezy nikomu nie udało się dowieść jej prawdziwości. Hipoteza ma tak duże znaczenie dla matematyki i innych dziedzin nauki, że znalazła się na liście problemów milenijnych² i za jej rozwiązanie lub obalenie Instytut Matematyczny Claya wyznaczył nagrodę w wysokości miliona dolarów.
Legenda głosi, że naukowcy, którzy próbują rozwikłać zagadkową hipotezę, popadają w obsesję i spędzają lata na żmudnych obliczeniach, marnując kariery. Wielu znakomitych uczonych podejmowało próby rozwiązania zagadki Riemanna, wśród nich John Nash, zdobywca Nagrody Nobla (_Piękny Umysł_), John Littlewood, Godfrey Hardy, Louis de Branges, ale żadnemu nie udało się dowieść prawdziwości hipotezy.
W roku 2018 sir Michael Atiyah ogłosił, że znalazł „prosty dowód hipotezy Riemanna z użyciem radykalnie nowego podejścia”. Niestety nie zdążył opublikować szczegółów dowodu, gdyż zmarł na początku 2019 roku.
Hipoteza Riemanna pozostaje więc nieudowodniona. Splendor i nagroda w wysokości miliona dolarów ciągle czekają na osobę, która potwierdzi lub obali prawdziwość teorii.
Gotowi?ROZDZIAŁ 1
Na Rynku Głównym w Krakowie właśnie wybiła osiemnasta. Trębacz pokonał ostatni schodek i lekko sapiąc, otworzył okienko. Kolejny raz tego dnia przemierzył dwieście dwadzieścia dziewięć stopni, żeby odegrać hejnał. Chwycił w dłonie trąbkę, otworzył niewielkie okienko i spojrzał w dół.
Kilkaset metrów niżej tłum ludzi poruszał się bezładnie po płycie Rynku. Malutkie postacie raptownie zmieniały kierunek drogi, raz szły w prawo, potem w lewo, wpadały na siebie. W chaotycznym ruchu przypominały swobodne elektrony.
Trębacz przyłożył trąbkę do ust i zaczął grać. Dźwięki hejnału spłynęły z wieży w dół, wprost na rozbieganych ludzi, niczym czarodziejskie zaklęcie. Nagle wszyscy zwolnili, przystanęli i zadzierając głowy w górę, wypatrywali źródła dźwięku. To była mała złota trąbka.
Ten moment bezruchu wykorzystał czarny kot, który od dłuższej chwili próbował przedrzeć się przez Rynek. Przemknął szybko między nogami zastygłych ludzi i już po chwili szedł spokojnie wzdłuż kamienic ulicy Świętego Jana.
Ściśle mówiąc, nie był całkiem czarny, z białym podbrzuszem przypominał pingwina. Końce łap miał białe, jakby wdepnął do miski z wybielaczem. Sprawiał wrażenie, że przygląda się mijanym kamienicom. Przy końcu ulicy zatrzymał się przy drewnianej bramie, usiadł i zaczął wylizywać łapy. Lizał właśnie prawą, kiedy brama zatrzeszczała i otworzyła się, pchnięta przez wysokiego mężczyznę. Nim zamknęła się z powrotem, kot był już w środku i biegł po schodach na górę. Zatrzymał się na pierwszym piętrze, niczym pies obwąchał po kolei troje sąsiadujących drzwi, najpierw bordowe, potem brązowe, a na końcu zielone, po czym usiadł na wycieraczce środkowego mieszkania oznaczonego numerem pięć. Zamiauczał i drapnął w drzwi. Odczekał chwilę. Nic się nie wydarzyło. Otarł się o drzwi i zamiauczał jeszcze kilka razy, tym razem zdecydowanie głośniej. Drzwi pozostawały niewzruszenie zamknięte.
Kot zwinął się w kłębek na wycieraczce, ułożył głowę wygodnie na łapkach, zamknął oczy i spokojnie usnął.
Tymczasem za zielonymi drzwiami w mieszkaniu pod numerem sześć o spokój było trudno. W kuchni przy długim stole siedziała elegancka blondynka w średnim wieku o ładnej, choć czerwonej ze zdenerwowania twarzy, równie zaczerwieniony mężczyzna w podobnym wieku, w dużych okularach na nosie, a dalej uśmiechnięty siwy staruszek na wózku inwalidzkim. Przy końcu stołu siedział trzynastoletni chłopiec z czupryną jasnych, niesfornych włosów, które przypominały opuszczone gniazdo ptaków.
Chłopiec wydawał się nie przejmować niezdrową purpurą na twarzach rodziców, która mogłaby sugerować, że zaraz eksplodują. Spokojnie pochłaniał spaghetti.
– Antek – odezwała się kobieta. Wkładała dużo wysiłku w to, by jej głos brzmiał spokojnie. – W dwa tygodnie jedynka i dwója z angielskiego, jedynka z chemii, dwa braki zadań z polskiego? Wiesz, jak mi było wstyd na wywiadówce? Nigdy nie miałeś takich ocen. Dziecko – westchnęła – czy ty nie rozumiesz, że w tej szkole musisz się więcej uczyć? To nie to samo, co twoja stara podstawówka, gdzie wystarczyło chodzić na lekcje, żeby mieć czwórki i piątki. Rozumiesz?
Rodzice wlepili oczy w syna w pełnym napięcia wyczekiwaniu. Antek otworzył wprawdzie usta, ale tylko po to, żeby upchnąć w nich kolejną porcję makaronu.
– Może odpowiesz łaskawie mamie? – ponaglił ojciec.
– Jak wam tak zależy na ocenach, trzeba mnie było zostawić w starej szkole, a nie przepisywać do tej fabryki kujonów.
– Fabryka kujonów? – Ojciec Antka nerwowo poprawił okulary. – Dzieci z tej szkoły dostają się do najlepszych liceów w Krakowie, idą na dobre studia i zostają lekarzami i prawnikami. Tamta szkoła to była pomyłka, bez poziomu, bez perspektyw. Byłbyś po niej nikim, rowy byś kopał.
– Spoko. – Antek próbował uspokoić rodziców.
– Spoko, co to za słowo? – oburzyła się matka. – Chciałbyś być nikim?
Antek wzruszył ramionami.
– Chciałbym po prostu spokojnie zjeść, jeśli nie macie nic przeciwko. Ciągle powtarzacie, że stres źle wpływa na trawienie.
Rodzice spojrzeli na siebie zrezygnowani.
Ani ojciec, ani matka nie dokończyli kolacji, za to Antek ze smakiem wsunął ich porcje. W nocy nie mogli zasnąć i rozprawiali, gdzie dopuścili się błędu w wychowaniu. Dlaczego ich jedyny syn, nie byle jaki syn, syn wybitnego krakowskiego psychiatry Wojciecha Łomickiego i Anny Łomickiej, lekarza internisty, nie chce się uczyć. Więcej, stał się uparty i krnąbrny. Stwierdzili z przerażeniem, że właśnie to okropne słowo „krnąbrny” najcelniej opisuje ich syna, niegdyś grzecznego chłopca. Koło drugiej w nocy doszli do wniosku, że doskwiera mu samotność. Antek w nowej szkole z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźnił, nikt go nie odwiedzał. Chłopcu byłoby łatwiej, gdyby miał rodzeństwo. W tej kwestii trudno było coś szybko zdziałać. Ale państwo Łomiccy znaleźli lepsze i natychmiastowe rozwiązanie.
O trzeciej nad ranem byli już zgodni. Kupią Antkowi psa.
* * *
Rankiem, przy jajecznicy na maśle, mama z radością oznajmiła, że zgodzili się kupić Antkowi psa.
Chłopak spojrzał na mamę ze szczerym zdziwieniem. Tata pokiwał głową na potwierdzenie słów żony.
– Mamo, ale ja nie chcę psa – zaprotestował chłopiec.
– Ależ kochanie, będziesz miał się z kim bawić.
– Mamo, popatrz na mnie. Nie wydaje ci się, że trochę podrosłem? – Wstał z krzesła, żeby zademonstrować swój wzrost. – Ja już się nie bawię.
– Obiecuję, że będziesz mógł wybrać rasę – przekonywała mama.
– Nie chcę – powtórzył.
– Będziesz miał towarzysza, będziesz mógł z nim wychodzić i w ogóle…
– Mamo, mamo – Antek przerwał potok słów matki – dzięki, ale ja naprawdę nie chcę psa. Nie potrzebuję ani zabawki, ani niańki. Nie jestem też samotny, mam wielu znajomych…
– Jakich znajomych? – wtrącił tata. – Może masz na myśli te dziwadła z Internetu, tych pseudoznajomych? Nawet nie wiesz, jak mają na imię. I czy w ogóle są dziećmi, a nie jakimiś starymi zbo…
– Wojtek, nie przy dziecku – zgromiła męża mama.
– Trollami jakimiś… – mężczyzna próbował wybrnąć z sytuacji.
Antek spojrzał na ojca pobłażliwie i westchnął. Potem przeniósł wzrok na matkę.
– Jak kupicie psa, będziecie sami musieli z nim wychodzić. Radzę to jeszcze przemyśleć. Dzięki za śniadanie.
Wstał od stołu, podniósł z podłogi plecak i udał się w kierunku drzwi wyjściowych. Zarzucił cienką kurtkę, chwycił pod pachę deskorolkę i wyszedł z mieszkania.
Na wycieraczce sąsiada z mieszkania obok spał kot. Antek nigdy wcześniej nie widział w kamienicy bezpańskich kotów. Przyglądał mu się przez chwilę. Skulony w kłębek zwierzak wydawał się zupełnie czarny. Antek pomyślał, że to nie może być dobry znak. Kot uniósł łeb i podniósł leniwie powieki, odsłaniając żółte niczym u sowy oczy. Pod jego spojrzeniem Antka przeszył zimny dreszcz.
– Co się gapisz? – mruknął do kota.
Odłożył deskę na posadzkę i odwrócił się, żeby przekręcić klucz w zamku. Czuł, że kot przez cały czas go obserwuje. Obejrzał się i znów natrafił na żółte świdrujące oczy. Niespodziewanie kot się poderwał, wygiął grzbiet i wydał z siebie dziwne prychnięcie. Antek wzdrygnął się i nie odwracając się, schował klucz do kieszeni. Potem przyciągnął nogą deskę i nastąpił na jej brzeg. Deska posłusznie stanęła dęba. Chwycił ją w dłoń i ominął wycieraczkę sąsiada szerokim łukiem, starając się ignorować przenikliwy wzrok kota. Kiedy był już na schodach, obejrzał się i rzucił w stronę zwierzęcia szybkie spojrzenie.
– Paskudny sierściuch – bąknął i zbiegł po schodach.
Na półpiętrze usłyszał ochrypły głos. Zatrzymał się na chwilę i nadstawił uszu. Nie wychwycił więcej żadnego dźwięku. „Może mi się wydawało” – pomyślał.
Za bramą rzucił deskę na jezdnię, odepchnął się kilka razy i ruszył przed siebie. Kółka miękko toczyły się po gładkim asfalcie. Antek sprawnie balansował ciałem, nadając kierunek jazdy.
Wsiadł do tramwaju, żeby szybciej dotrzeć do szkoły, jednak spóźnił się prawie kwadrans. Kierowca dostawczej furgonetki zaparkował samochód na torowisku i tramwaj utknął na środku ulicy. Zanim motorniczy w końcu zgodził się otworzyć drzwi wagonów, by wypuścić pasażerów, minęło dziesięć minut. Zrobił to tylko dlatego, że kilka osób zaczęło wykrzykiwać o swoich znajomościach w urzędzie miasta. Antek nie był w stanie nadrobić tych dziesięciu minut nawet na desce. Złapał więc na pierwszej lekcji spóźnienie. Na angielskim dostał jedynkę za odpowiedź ustną, a w zasadzie brak odpowiedzi, bo stał tylko jak słup soli, a na matematyce kolejną jedynkę za nieodrobienie zadania.
Miał też szansę na dobrą ocenę. Nauczyciel matematyki, pan Fajferski, przypominający z wyglądu Quasimodo³, szukał chętnego do rozwiązania na tablicy zadania. Było banalne i Antek rozwiązałby je bez trudu, ale się nie zgłosił. Nie chciał, żeby uczniowie się na niego gapili. Spośród wszystkich czternastu osób w klasie Antek nie widział ani jednego kandydata na kumpla. Wszyscy wydawali się zarozumiali i sztywni niczym kije od szczotki. Tęsknił za kumplami od deski, za starą klasą i szkołą, gdzie na przerwach gadało się o nowych poziomach w grach, a na nudnych lekcjach opowiadało dowcipy. W prywatnej szkole każdy rozmawiał w kółko o nauce, ocenach i przyszłych studiach. Antek był przekonany, że niektórzy już się zaręczyli i wkrótce zaczną planować swój ślub.
Wracał ze szkoły z zasępioną miną. Jechał bardzo wolno na desce alejkami Plant. Park miejski oplatał Rynek Główny wraz z przyległymi ulicami wstęgą zieleni rosłych drzew i krzewów zdobioną kolorowymi klombami. Chłopiec odpychał się lekko stopą i lawirował między przechodniami. Pała niespecjalnie go martwiła, bardziej to, że następnego dnia znów będzie musiał iść do tej okropnej szkoły. Do głowy przyszła mu kusząca myśl. Może gdyby zebrał cały arsenał jedynek, rodzice przepisaliby go do starej szkoły? Choćby ze wstydu przed dyrektorem… Podczas rozmowy kwalifikacyjnej strzelili przecież gładką gadkę, jaki to ich syn jest zdolny i wybitny.
W domu ściągnął buty, niedbale rzucił w kąt deskę i poszedł długim korytarzem do swojego pokoju. Zamknął drzwi i zrzucił plecak. Zauważył brudne skarpetki porozrzucane na łóżku i przez sekundę nawet bił się z myślami, czy ich nie sprzątnąć. Wiedział doskonale, że mama będzie mu o nie suszyć głowę. Ale to była tylko sekunda wahania. Odwrócił głowę w stronę biurka i ekranu komputera. Wraz ze zmianą pola widzenia problem skarpetek zniknął.
Odpalił komputer. Chciał włączyć Fortnite’a tylko na pół godzinki. Tymczasem na grze niepostrzeżenie minęła cała godzina. Następne dwie Antek spędził na YouTubie, obserwując, jak grają inni youtuberzy. Jego ojciec, który przy kolacji dzień wcześniej robił się czerwony ze złości na myśl o marnych stopniach syna, nie mógł tego pojąć. Rozumiał, że Antek chce grać na komputerze. Sam jako dziecko marzył, żeby mieć własny komputer i grać do woli. Ale rodziców małego Wojtka nie było wtedy stać na komputer, więc wpraszał się do tych kolegów, którzy go mieli. Schodziło się tam zresztą zawsze pół klasy. Zanim mógł pograć, czekał godzinami na swoją kolej, gapiąc się, jak inni grają, i szczerze nienawidził tego czekania.
Dlatego jako ojciec nie rozumiał, jak syn może czerpać przyjemność z gapienia się na grę innych. A jako lekarz, znany krakowski psychiatra, po prostu wściekał się i nerwowo poprawiał okulary na myśl o tym, że jego jedyne dziecko tak marnuje czas, zamiast się uczyć i iść w ślady matki, ojca i dziadka.
Właśnie rzeczony dziadek wyrwał Antka z wirtualnego świata. Kopnął nogą w drzwi i wjechał swoim elektrycznym wózkiem do pokoju wnuka. Na jego kolanach leżało pudło z drewnianymi szachami.
Od dwóch lat staruszek miał problemy z pamięcią, słuchem i głową w ogóle, a od roku jeździł na wózku. Zdarzało mu się wygadywać niestworzone historie. Czasem nie poznawał najbliższych lub przeciwnie – zaczepiał na ulicy obce osoby, wmawiając im, że znają się jeszcze z podstawówki.
Antek ściągnął z uszu słuchawki i uśmiechnął się do dziadka. Lubił grać z nim w szachy z trzech powodów. Po pierwsze, darzył dziadka sympatią. Po drugie, staruszek był wybornym strategiem. Chłopak wiele się od niego uczył i nowe umiejętności zaczął z powodzeniem wykorzystywać w grach strategicznych na komputerze. Po trzecie, dziadek opowiadał anegdotki z czasów młodości, czasem nawet nieprzyzwoite, od których czerwieniły się uszy, o co zresztą rodzice Antka czynili mu wyrzuty. Dziadek jednak odpowiadał im niestrudzenie „ale to życie właśnie”.
Teraz Apolinary Łomicki przybywał z tajną, jak sądził, misją.
Rozłożyli szachy. Dziadek rozpoczął białymi i ruszył pionem z E2 na E4.
– Miałem kiedyś psa, bardzo mądrego wyżła – zaczął starszy pan jakby od niechcenia. – Wabił się Dobosz.
– Dziadku, to nie jest dobry początek – wtrącił Antek, który od razu przejrzał zamiary dziadka.
– Co nie jest dobrym początkiem? – Zaniepokoił się staruszek i popatrzył na szachownicę. – Ruch piona sprzed króla to najlepsze wyjście szachowe. Zawsze ci to powtarzam.
– Chodzi o rozmowę – wyjaśnił Antek i przesunął swój pionek na E5.
Teraz biały i czarny pion stały naprzeciw siebie. Dziadek pokiwał z uznaniem głową. To był dobry ruch.
– Dobosz dał się dobrze prowadzić. I wiesz co, Antoni… – dziadek zdawał się w ogóle nie słyszeć, co powiedział wnuk – wyobraź sobie, że chodził mi rano po papierosy i gazetę.
– Dziadku, ja przecież nie palę… jeszcze… A gazet to się już w ogóle nie kupuje w kiosku – odparł – i nie chcę mieć psa. Możesz to powtórzyć rodzicom. I powiedz im, że jestem szczęśliwym jedynakiem.
Sprawa psa umarła, zdechła rzec można, a dziadek przegrał partię szachów w kilkunastu ruchach.
* * *
Po dwóch dniach od awantury po wywiadówce życie wróciło do normy. Rodzice zajęci własnymi sprawami zapomnieli, że Antek stanowczo za dużo czasu spędza przed komputerem, a za mało nad książkami.
Najpewniej nie zaglądali do dziennika elektronicznego i nie mieli pojęcia o jedynkach z angielskiego i z matmy za brak zadania, bo ich skóra miała normalny, beżowy odcień. Antek też nic o tym nie wspomniał. Nie widział powodu, żeby ich denerwować. Tak niezdrowo wyglądali z czerwonymi twarzami.
Grał właśnie na komputerze, kiedy usłyszał pukanie do drzwi i głos matki.
– Kochanie, to ja. Możesz mi otworzyć?
Chłopiec spełnił jej prośbę. Zdumiony wpatrywał się w to, co mama trzymała w ręce. Była to klatka z czarnym kotem, tym samym, który leżał rano przed drzwiami sąsiada i przez którego cały dzień prześladował go pech i dostał dwie pały.
– Znalazłam go na wycieraczce sąsiada spod piątki. Leżał tam już drugi dzień. Najpierw myślałam, że to kot sąsiada, ale dozorczyni twierdzi, że ten pan wyjechał, a poza tym nigdy nie miał kota.
Mama postawiła klatkę na biurku.
– Pomyślałam, że go przygarniemy. Z kotem nie trzeba wychodzić na spacery. Postawimy mu w toalecie kuwetę. Co ty na to?
– Wzięłaś jakiegoś przybłędę?
– Miałam go tam tak zostawić?
– Bo ja wiem… – Antek przejechał ręką po włosach i odgarnął grzywkę. – Mogłaś mu jedzenie przynosić albo zadzwonić po jakiegoś hycla lub do towarzystwa opieki nad zwierzętami. Może on jest chory, ma robaki albo pchły?
– Nie ma pcheł! – oburzyła się mama. – Jest czyściutki. Byłam z nim u weterynarza. Jest odrobaczony i zaszczepiony.
Wyciągnęła kota z klatki i sadowiąc się na fotelu, położyła go sobie na kolanach. Dał wyraz swojemu niezadowoleniu skrzeczącym miauknięciem.
– To kot Afrodyty – dodała prawie z dumą mama. – Bardzo rzadka i stara rasa pochodząca z Cypru. Tak powiedział weterynarz.
– Rasa? Takie czarne koty biegają wszędzie. Mamo, ja nie chcę kota, zrozum to. Nie chcę żadnego zwierzęcia i jestem szczęśliwy, rozumiesz?
– Trudno, zostawię go dla siebie. – Mama pozostawiła pytanie syna bez odpowiedzi i cmoknęła kota w ucho.
Antek skrzywił się z obrzydzeniem. Tego było już za wiele. Całować przybłędę.
W mig zrozumiał, że mama próbuje go ograć. Niby zostawia kota dla siebie, ale tylko po to, żeby wepchnąć go synowi. Poświęcił chwilę na zastanowienie, jak zapanować nad wymykającą się spod kontroli sytuacją. Wykorzystał strategiczne myślenie, którego nauczył się, grając z dziadkiem w szachy.
– Rasowy kot bezdomny? To niemożliwe. Musi mieć właściciela – zawyrokował Antek i zaraz dodał współczującym tonem: – Może jakaś mała dziewczynka z jasnymi loczkami nie może zasnąć, bo jej najukochańszy Puszek zaginął.
Tu Antek zrobił prawdziwie nieszczęśliwą minę. Anna Łomicka została ugodzona w samo sedno matczynego serca. Wiedziała, że jej inteligentny, chociaż stroniący od nauki syn robi to specjalnie. Z rozmysłem podsuwa wątpliwości, aby osiągnąć swój cel, czyli pozbyć się kota. Jednak zdążyła już sobie wyobrazić tę małą dziewczynkę, która płacze za kotkiem. Serce jej się ścisnęło i pojedyncza, samotna łza pojawiła się w jej oku. Wsadziła kota do klatki i wyszła obrażona.
Antek ścisnął kciuki w pięść, bardzo z siebie zadowolony, opadł na obrotowy fotel i kilkakrotnie okręcił się dookoła. Nie zdążył odblokować gry, kiedy w drzwiach znów pojawiła się mama. Tym razem bez kota. Z palcem wymierzonym w Antka oświadczyła:
– W takim razie zrobisz ogłoszenia o zaginionym kocie i rozwiesisz je po okolicy.
– Dlaczego ja, przecież ja go tu nie… – zanim Antek zdążył dokończyć, mama już wyszła, trzaskając drzwiami – … przywlokłem.
Chciał wrócić do grania. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że lepiej będzie sprawę kota załatwić od ręki.
Wziął telefon i poszedł szukać zwierzaka, żeby zrobić zdjęcie do ogłoszenia. Znalazł go w salonie. Siedział nieruchomo na kolanach matki w mocnym uścisku. Pozwalał się głaskać, jednak wyraz żółtych oczu wskazywał na najwyższe niezadowolenie.
– Zrobię mu zdjęcie – powiedział Antek.
Matka rozluźniła uścisk, żeby postawić kota na podłodze. Ten natychmiast wykorzystał sytuację i pędem pobiegł pod drzwi wejściowe. Kiedy Antek zbliżał się, żeby zrobić zdjęcie, sierściuch prychnął złowieszczo niczym kot starej czarownicy. Nie pomogły uspokajające gesty ani słowa.
Antek zrobił kilka ujęć. Na wszystkich kot wyglądał jak ogarnięty wścieklizną.
– Nie wiem, czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach chciałby mieć z powrotem takiego kota – mruczał do siebie Antek, składając tekst ogłoszenia.
Wybrał najznośniejsze ze zdjęć, wydrukował pięćdziesiąt egzemplarzy ogłoszeń i jeszcze tego dnia porozwieszał po okolicy.
Kot całymi dniami warował przy drzwiach wyjściowych. Usiłował uciec przy każdym ich otwarciu. Trzeba było zamykać drzwi na klucz, bo skakał na klamkę i sam je otwierał.
Mama nazwała go tymczasem Feluś. Antek uznał, że to idiotyczne imię, jednak nie skomentował wyboru. Szalony przybłęda był mu w najwyższym stopniu obojętny. Jedyną niedogodnością, jaką odczuwał, była konieczność ciągłego zamykania drzwi na klucz.
Za to mama miała naprawdę przechlapane. Czuła się za znajdę odpowiedzialna. Skoro już go przygarnęła, musiała utrzymać go przy życiu, dopóki nie zgłosi się właściciel, owa legendarna mała dziewczynka rozpaczająca za pupilem. Tymczasem kot nie chciał nic jeść. Kobieta wypróbowała już wszystkie rodzaje karmy dostępne u weterynarza, ale żadnej nie zaakceptował. Wodę pił wprost z kapiącego kranu, a zamiast do kuwety, załatwiał się do toalety. Nie zawsze zresztą trafiał i doktor Anna Łomicka ze swoim kosztującym ją niegdyś wiele wysiłku tytułem naukowym musiała osobiście sprzątać po nim podłogę.
* * *
Antek upchnął drugie śniadanie do plecaka i powlekł się do pokoju dziadka, żeby się pożegnać. Nie miał najmniejszej ochoty iść do szkoły. Czuł, że tam nie pasuje. Dziadek w mig wyczytał wszystko z twarzy wnuka i wcisnął mu do kieszeni dychę na pocieszenie.
– Na lody – powiedział.
Dycha w kieszeni miała moc. Na twarzy Antka od razu pojawił się uśmiech. Omijając leżącego przy drzwiach kota, schylił się po deskę, zarzucił plecak i zamaszyście otworzył drzwi.
Feluś tylko na to czekał. Natychmiast czmychnął między nogami chłopca i dał susa po schodach na dół. Antek odruchowo rzucił wszystko i ruszył w pościg. Gdyby miał czas, by rzecz przemyśleć, stwierdziłby, że nie ma sensu gonić za przybłędą, której i tak wszyscy chcą się pozbyć. Jednak nim zdążył to sobie uświadomić, zbiegał już po schodach i gnał za kotem w kierunku bramy. Brama miała wprawdzie klamkę, ale była zbyt ciężka, żeby napór kociego ciała mógł ją ruszyć.
– Ha, tych drzwi nie otworzysz – powiedział Antek z chytrą miną, zbliżając się do czworonoga.
Kiedy wypowiadał ostatnie słowo, klamka poruszyła się i drzwi zaczęły się uchylać.
Kot spojrzał na Antka żółtymi oczami, jakby chciał powiedzieć: „I co teraz powiesz, cwaniaczku?”. To cyniczne spojrzenie chłopak odebrał jako wyzwanie. Złość w nim wezbrała i rzucił się ślizgiem w kierunku bramy, własnym ciałem blokując jej otwarcie. Już po chwili oburącz mocno trzymał futrzaka. Mina kota wyrażała bezbrzeżne zdumienie. Najwyraźniej nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
Klamka ponownie się poruszyła i drzwi otworzyły się na oścież.
W bramie stanął sąsiad z parteru, mały gruby człowieczek.
– Co się tutaj dzieje? – spytał.
Antek nic nie odpowiedział, tylko chwycił kota za skórę na karku i zaniósł dyndające czarne futro do domu. Wrzucił kota do mieszkania, chwycił plecak i deskę i ruszył do szkoły.
* * *
Wieczorem znowu siedzieli wszyscy razem przy stole − mama, tata, dziadek i Antek. Niby normalna rodzinna kolacja, a jednak coś się zmieniło. Od kiedy w domu pojawił się kot, mama straciła ochotę na gotowanie i serwowała kanapki. Nagle nikt jakoś nie był szczególnie głodny.
W pewnym momencie zadzwonił telefon. Rodzice popatrzyli na siebie. Ojciec skinął ledwo zauważalnie głową, dając mamie znak, żeby odebrała.
– Słucham, Anna Łomicka – powiedziała do słuchawki. – Jej twarz nagle pojaśniała, a na ustach pojawił się uśmiech. Zasłoniła dłonią słuchawkę i wyszeptała w kierunku stołu: – Pani w sprawie kota.
Tata i Antek zerwali się i podbiegli do telefonu, żeby słyszeć rozmowę.
– Tak, znaleźliśmy kota – mówiła mama do słuchawki – czeka na swojego właściciela i bardzo tęskni.
– Czy jest pani pewna, że kot jest czarny? – zapytał damski głos.
– Słucham? – zdziwiła się mama.
– Pytałam, czy jest pani pewna, że kot jest czarny.
– Tak, kot jest czarny – odpowiedziała nieco zaskoczona pytaniem mama.
– A więc nie brązowy?
– Nie, nie jest brązowy – zapewniła mama.
Mama, tata i Antek wymienili zdziwione spojrzenia.
– Jest pani pewna?
– Tak jestem pewna, znam się na kolorach. – W głosie mamy dało się słyszeć urazę.
– W takim razie to nie mój Misio, do widzenia…
I nie czekając na odpowiedź, kobieta się rozłączyła.
– Słyszeliście, nie jej Misio… – Mama rzuciła słuchawkę na blat szafki.
– Trzeba było powiedzieć, że jest brązowy. Może byśmy się go pozbyli – powiedział tata z wyraźnym rozczarowaniem.
* * *
O nowych filmikach na YouTubie na kanale Bluzga Wojciech Łomicki powiedziałby zapewne, że są żałosne i żenujące. O wszystkich starszych oczywiście powiedziałby to samo i nie minąłby się z prawdą. Już sama ksywa youtubera stanowiła zapowiedź tego, co prezentuje.
Antek siedział w słuchawkach na uszach nieruchomo przed komputerem i oglądał najnowsze odcinki ze skupieniem, którego ostatnimi czasy nie był w stanie osiągnąć w szkole.
Dopiero kiedy Bluzg zakończył odcinek krótkim „spadam”, przez gąbki słuchawek przedostał się przeciągły dźwięk dzwonka do drzwi. Antek spojrzał na zegarek. Było wpół do drugiej. Nikogo się nie spodziewał. Przeszedł przez długi korytarz, by otworzyć. Kot przy wejściu dosłownie szalał, miauczał i rzucał się na drzwi, jakby chciał je przebić własnym ciałem. W serce chłopaka wstąpiła nadzieja. „To musiał być właściciel piekielnego Felusia” – pomyślał. W końcu się od niego uwolnią.
Uchylił drzwi. Na wycieraczce stał chudy jak źdźbło trawy listonosz z wielką torbą.
Dopiero co zakwitła w sercu nadzieja zwiędła w mgnieniu oka. Zrezygnowany Antek wziął kota na ręce i zaprosił listonosza do domu.
– Niech pan wejdzie. – Ścisnął mocniej kota, który z całych sił próbował się wyrwać. – Coś dla dziadka?
Dziadek regularnie otrzymywał listy z zagranicy od znajomych z młodzieńczych lat rozproszonych po całym świecie.
– Tym razem z Francji. – Listonosz wyciągnął list z torby. – O, macie zwierzątko – zauważył.
– To przybłęda. Trzeba gdzieś podpisać?
– Nie, to zwykłe listy – odparł listonosz i przejechał dłonią po łysej czaszce.
Antek położył kota na podłodze, żeby odebrać przesyłkę. Zanim zdążył po nią sięgnąć, kot rzucił się na plecy wątłego mężczyzny. Ten stracił równowagę, zachwiał się, torba go przeważyła i przewrócił się na parkiet. W trakcie owej wywrotki zadrapał go w głowę aż do krwi. Z torby wysypały się listy i drobne paczki. Kot błyskawicznie skoczył na torbę i zjeżył się, prychając głośno na listonosza. Mężczyzna podniósł się i na wpół siedząc, oparł o ścianę. Na łysej czaszce stróżka krwi zarysowała się bardzo wyraźnie. Pomacał głowę i obejrzał dłoń. Krew na palcach przypomniała mu serię bolesnych zastrzyków w brzuch, które musiał przyjąć w dzieciństwie, gdy pogryzł go wałęsający się po polach pies. „O rany, wścieklizna” – pomyślał ze strachem.
Cała sytuacja najpierw Antka przeraziła, a potem tak rozbawiła, że kucnął obok listonosza i głupkowato chichotał.
– Czy on był szczepiony przeciw wściekliźnie? – wyszeptał wstrząśnięty listonosz.
– Nie wiem, mówiłem już panu, że to przybłęda.
Listonosz jeszcze raz obmacał głowę.
– Niech się pan nie martwi, to tylko zadrapanie. – Antek podniósł się z podłogi i wyciągnął rękę do listonosza, żeby pomóc mu wstać. – Nie ma pan wielu ran. Chce się pan umyć?
Wskazał drzwi łazienki. Kot rozgrzebywał listy łapkami i obwąchiwał. Antkowi znowu zachciało się śmiać, ale się powstrzymał. Musiał uprzątnąć bałagan. Chwycił kota za kark i podniósł do góry. Ten prychał i wierzgał, jednak Antek stał się już mistrzem w poskramianiu potwora. Jednym ruchem wrzucił go do szafy w przedpokoju i zamknął drzwi na skobel.
Pozbierał porozrzucane listy i paczki i wrzucił z powrotem do torby. Mężczyzna zdążył obmyć niewielką rankę i wrócić do przedpokoju.
– Głupia sprawa – mruknął Antek.
Listonosz, który był łagodnym człowiekiem, zarzucił torbę na ramię i wydobył z siebie najbardziej surowy głos, na jaki było go stać.
– Jeszcze tu wrócę, jak będą rodzice. Wtedy pogadamy.
I trzasnął drzwiami dla wzmocnienia efektu.
Przeklęty kot, pomyślał Antek, spodziewając się kolejnych problemów.
Faktycznie – problemy pojawiły się późnym popołudniem w postaci chudego listonosza w towarzystwie strażnika miejskiego. Strażnik przyszedł odebrać zeznania rodziców i zażądał okazania szczepień kota przeciwko wściekliźnie.
Mama, okropnie przejęta całym zajściem, w swoim współczuciu dla listonosza cierpiała na duszy tak samo jak on. Niemal fizycznie czuła jego bezbrzeżny lęk przed wścieklizną. Nie tylko natychmiast przyniosła książeczkę zdrowia kota, lecz także zrobiła ksero strony potwierdzającej szczepienie, żeby uspokoić biednego człowieka. Tłumaczyła, że kot jest znaleziony i od razu go zaszczepiła. Poza tym, pocieszała podrapanego nieszczęśnika, zastrzyki przeciw wściekliźnie w dzisiejszych czasach naprawdę nie są bolesne, więc nie ma się czym martwić.
Listonosza wcale to nie uspokoiło.
Strażnik miejski obejrzał ze wszystkich stron książeczkę, po czym wyciągnął blankiet druków.
– Będzie mandacik za niedopilnowanie kota – powiedział oschle.
– Mandat za niedopilnowanie kota? – Mama wybałuszyła oczy. – Przecież on nawet nie jest nasz.
– Ma pani książeczkę kota, to jak kot nie pani?
– Mówię, że nie nasz. Przygarnęliśmy przybłędę. To zwyczajna bezczelność, tak traktować dobrych ludzi, którzy litują się nad bezdomnymi zwierzętami.
Strażnik na dźwięk słowa „bezczelność” aż się wyprostował. Zaczerpnął powietrza i wypuścił je głośno jak byk przez szeroko rozwarte nozdrza. Zmiął wypisywany blankiet, wcisnął do kieszeni i na nowym wypisał karę w podwójnej wysokości.
Kiedy Wojciech Łomicki wysłuchał wieczorem całej historii, westchnął tylko i powiedział:
– Dostaliśmy mandat za niedopilnowanie cudzego kota, świetnie. Czy ktoś dzwonił w jego sprawie, czy czekają nas kolejne niespodzianki?
Niestety nikt nie dzwonił w sprawie kota. Natomiast faktycznie pojawiła się nowa niespodzianka. Zamknięty przez Antka w szafie Feluś zsikał się na najlepszy, kaszmirowy płaszcz mamy.ROZDZIAŁ 2
Czarna seria wywołana pojawieniem się kota trwała w najlepsze. Wychowawca wezwał Antka do gabinetu na przyjacielską rozmowę, jak to ujął. Chłopiec przeczuwał, że czeka go trudne spotkanie. Nauczyciel zaczął wypytywać, jak się czuje w nowej szkole, bo ma wrażenie, że Antek nie zdążył się jeszcze zintegrować z klasą. Oczywiście wszystko z troską, wiadomo.
– Co mogę dla ciebie zrobić, żebyś poczuł się lepiej? – zapytał. – Może miałbyś ochotę porozmawiać z psychologiem?
Antek zżymał się w środku ze złości, ale nie dał po sobie nic poznać. Wzruszał tylko ramionami i udzielał zdawkowych odpowiedzi. Kiedy wyszedł z gabinetu, miał wrażenie, że pozostali uczniowie gapią się na niego i doskonale wiedzą, czego dotyczyła rozmowa. Na pewno czekają tylko, aż się odwróci, żeby zacząć się śmiać… Na polskim dostał jeszcze dwóję, na zachętę, bo jest nowy, jak powiedziała nauczycielka, dodając:
– Moi uczniowie za taką odpowiedź otrzymują ocenę niedostateczną.
Ale to nie wszystko. Szykowało się prawdziwe trzęsienie ziemi.
Przez całą drogę do domu rozpamiętywał wszystkie porażki dnia. Tęsknił za dawną klasą, za chłopakami, wspólnymi powrotami ze szkoły na deskach. Dotarł do kamienicy i powlókł się po schodach na górę, ciągnąc za sobą deskę, która uderzała z hukiem o każdy stopień. Stanął przed drzwiami i otworzył je na oścież, zupełnie zapominając o kocie. Kot, jak zwykle, warował przy drzwiach, ale wcale się nie ruszył. Antek spojrzał na niego zdziwiony. Otworzył drzwi jeszcze szerzej.
– Teraz albo nigdy, idź – zachęcał. – Droga wolna.
Feluś popatrzył na Antka obojętnie i usiadł.
Chłopak odczekał kilkanaście sekund, na wypadek gdyby się futrzak namyślił, po czym zamknął drzwi i poszedł do swojego pokoju.
Założył słuchawki na uszy, uruchomił komputer i wszedł na kanał Bluzga. Nie usłyszał, kiedy Felek skoczył na klamkę i otworzył drzwi. Zwierzak wszedł do pokoju z właściwą kotom zwinnością, wybił się z dywanu i wylądował na biurku, tuż przy klawiaturze. Antek, który znajdował się w całkiem innym świecie, gwałtownie podskoczył na fotelu, aż spadły mu słuchawki.
– O Boże, ale mnie przestraszyłeś – krzyknął.
Kot usiadł na blacie i podrapał się za uchem.
– Idź stąd, uciekaj. – Chłopiec przeganiał go, machając ręką. – Sio, sierściuchu.
Kot ziewnął przeciągle, odsłaniając ostre zęby i różowe podniebienie.
– Anthony, tak? – zapytał nieoczekiwanie z dziwnym, obcym akcentem.
– Co? – Antek rozdziawił usta.
– Ty nosisz imię Antoni, czy tak?
Chłopak odskoczył od biurka jak oparzony i cofnął się kilka kroków. Miał wrażenie, że kot właśnie do niego przemówił. Ale przecież koty nie mówią, upewniał sam siebie.
– To pewnie jakiś głośnik. – Podszedł do kota trochę bliżej, zachowując bezpieczny dystans. – Pewnie masz nadajnik, przez który ktoś mówi.
Obszedł biurko i przyglądając się zwierzęciu badawczo, szukał ukrytego urządzenia. Kot kontynuował:
– Anthony, chciałabym cię prosić o pomoc. Chciałabym prosić, żebyś mi pomogła pochwycić doręczyciel.
Nigdzie nie było widać ani nadajnika, ani głośnika.
– Dziwny język. To rosyjski, a może czeski – zgadywał chłopak. – Czesi tak zabawnie mówią.
– Ja wysłałam ważna depesza, to jest list do _monsieur_⁴ Jan Orlicki, sąsiad. Ale sąsiad nie ma, a ja muszę tą list mieć na powrotem.
– Chyba z powrotem – poprawił go chłopiec. – A więc to kulawy polski…
– Jeśli wolisz, ja chętnie porozmawiać po angielska albo po francuska. Ja można też po włoska. Dawno ja po polska nie rozmawiałam.
Antek uczył się angielskiego ponad siedem lat. Ściślej mówiąc, siedem lat chodził na lekcje angielskiego. Niestety nie udało mu się wychodzić wiedzy i angielski wciąż pozostawał dla niego bardzo obcym językiem. Najwyraźniej angielski wchodzi przez głowę, a nie nogi.
– Ja w ogóle nie muszę z tobą rozmawiać – powiedział drżącym głosem – i nie dam się nabrać na sztuczki gadającego kota.
„Tak, wydaje mi się, że gadam z kotem. – Antek analizował sytuację z bijącym sercem. – Są na to dwa wytłumaczenia. Albo zwariowałem, albo śnię”.
– Żadna nie może uwierzyć na początek. – Kot zdawał się słyszeć myśli chłopca. – Ja wiem, co ty teraz będziesz robiła. Będziesz udawała, nie słyszeć, że ja mówić, będziesz myślała, że to jest sna, i czekała, kiedy obudzisz.
– Przestań mówić do mnie jak do dziewczyny. – Antek usiadł z powrotem na fotelu.
– Polska język trudna język.
– Nie dam się wrobić. Ty nie istniejesz naprawdę – zaprotestował chłopiec i skierował wzrok na komputer.
Kot przeszedł kilka kroków i zasłonił tułowiem monitor. Miał już z takimi sytuacjami do czynienia.
– Ja nie mogę uszczypnąć, bo nie mam ręka, ale mogę podrapać, jeśli chcesz być przekonana, że to nie jest sna.
Antek patrzył na kota w milczeniu, nadal nie dowierzając. W końcu się odezwał:
– Gdybym wierzył, że mam przed sobą gadającego kota, tobym go sprzedał. Dostałbym za ciebie z kilkadziesiąt tysięcy.
– Tylko ja najpierw musiałabym coś powiedzieć. Jeśli ja nie powiem nic, to po ciebie przyjechać takie pany i zawiązać w biała fartuch z długie rękawy. Anthony – ton głosu kota zrobił się nagle przymilny – ja proszę o pomoc, ja muszę mieć ta list.
– Skoro uważasz, że istniejesz i jesteś czarodziejskim kotem, to powiedz abrakadabra i wyczaruj sobie ten list.
– Ja nie jestem czarnodziejska, tylko myśląca i mówiąca kot. Gdybym była czarnodziejska, ja nie musiłabym rozmawiać z taka ktoś jak ty.
– Miluśka z ciebie kicia – odparł Antek.
Kot zamilkł na chwilę, po czym błysk w żółtym oku zdradził nadejście genialnej idei.
– Trudno, ja porozmawiać z twoja tata. Jako uczona lekarz i światła człowiek na pewno zrozumie, że kot może mówić.
Antka przeszył lodowaty dreszcz strachu, tak jak zaplanował kot. Co zrobi jego tata, lekarz psychiatra, kiedy odezwie się do niego kot? Przecież ojciec by zwariował. To byłby koniec jego kariery.
– Szuja – wysyczał chłopak.
– Pan Barnaba, bardzo mi miło. – Kot wyciągnął łapkę w kierunku Antka.
Antek warknął, ignorując czworonoga. Takie dowcipy robili sobie z kolegami w przedszkolu.
– Pan? Chyba ci się pomieszało w tej małej główce – odgryzł się. – Nie można być panem, jak jest się kotem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki