Pan Rasmussen - ebook
Pan Rasmussen - ebook
Kiedy Henryk Rasmussen wraca do domu z porannych zakupów, zastaje otwarte drzwi mieszkania, a w kuchni martwą żonę. Policyjne dochodzenie pozostawia wiele do życzenia, więc Pan Rasmussen bierze sprawy w swoje ręce…
Czy Pan Rasmussen to kryminał? Zapewne, są przecież zbrodnia, ofiara i policyjne śledztwo.
Ale przede wszystkim jest to jednak powieść o miłości, przemijaniu, zawiedzionych nadziejach, iluzji postępu i odchodzeniu świata, jaki znamy. O nieuchronności społeczno-ekonomicznych procesów, których nie jesteśmy w stanie powstrzymać.
Jest to wreszcie podróż przez różne epoki i kultury, profesor Rasmussen to bowiem światowej klasy antropolog. Warto go posłuchać, gdy mówi tonem przestrogi: „Pewne rzeczy się powtarzają w każdej epoce, zmieniają się tylko nazwy, narzędzia, głoszone hasła i kolory mundurów”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5495-3 |
Rozmiar pliku: | 865 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Henryk Rasmussen
Wzorce postaw wobec sacrum i pojęcia duszy w społeczeństwach prymitywnych
Rozwijając definicję szeroko rozumianej kultury, nie możemy uciekać się do twierdzeń rzekomo dowodzących wyższości danej kultury nad inną. Zasada ta zyskuje szczególne potwierdzenie w obszarze świata nieożywionego, do którego przynależą pojęcia takie jak sacrum i dusza. (…) Już Bernard Fontenelle w XIX wieku wykazał zastanawiającą zbieżność między wierzeniami starożytnych Hellenów a rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, społeczności przecież tak oddalonych geograficznie, a zarazem odległych od siebie w chronologii dziejów. Możemy przyjąć za punkt wyjścia, iż wspólnym elementem w obu wzmiankowanych przypadkach była obserwacja zjawisk zachodzących w świecie i na tej podstawie stawianie pytań typu: Co dzieje się z ciałem po śmierci? Czy umarli odchodzą bezpowrotnie? Jeśli dusza jest nieodłącznym elementem życia, to czy odchodzi wraz z ciałem, czy raczej staje się niezależnym bytem? Dziś mogą nas już jedynie drażnić postawy antropologów sprzed dwóch wieków, z pełną powagą zadających pytanie, czy Indianie są ludźmi i czy posiadają duszę; bądź z podobnie pełną protekcjonalności nierozwagą usiłujących dowieść niższości ludów prymitywnych, skoro te utrzymują, że po śmierci człowieka dusza oddziela się od ciała, by zamieszkać w przedmiotach związanych z nim za życia, takich jak broń, narzędzia, ubranie, ozdoby, naczynia. Ludy te wierzą, że z przedmiotami takowymi należy się obchodzić ostrożnie i z należną czcią, zwłaszcza jeśli zmarły doznał od kogoś za życia krzywdy. Jeśli bowiem krzywda nie została naprawiona, będą one szukać zadośćuczynienia. (…)1
Bezpieczny? Rasmussen zaśmiał się urywanie, gorzko, zażenowany własną naiwnością, cechą, o jaką siebie nie podejrzewał. Nie w jego wieku. Spojrzał przez ramię, by się upewnić, że zamknął drzwi klatki schodowej; potem wcisnął guzik windy.
Od ulicy dzieliły go solidne ściany czynszówki, w której mieszkał niemal nieprzerwanie od pięćdziesięciu lat, od drzwi własnego mieszkania zaledwie dwa piętra, a jednak wyczekując na parterze przyjazdu windy, z nawyku nadal oglądał się na wszystkie strony. Winda utknęła na jednym z górnych pięter. Od czasu do czasu zatrzymywał wzrok na ścianach pomazanych graffiti. Przeważały karykaturalne podobizny muskularnych mężczyzn i półnagich kobiet w wyuzdanych pozach, z ust kobiet wychodziły dymki z wulgarnymi napisami. Zapewne ta sama ręka naniosła na malunki symbole równie dla Rasmussena niezrozumiałe, jak egipskie hieroglify. Niemal każdy skrawek ściennej powierzchni był zajęty. Przeważała czerwona i czarna farba, a zacięty wyraz twarzy mężczyzn sugerował Rasmussenowi ich zamiary. Pewności jednak nie miał, nic też nigdy nie zrobił, by wątpliwości rozstrzygnąć, zupełnie jakby uwierzył, że pozostając w niewiedzy, nie dopuszcza lęków ani zagrożeń, otacza siebie i Marie szczelnym kokonem chroniącym przed obcym światem.
Rozbolały go plecy. Płócienna torba z zakupami nie była ciężka – bagietka, mleko w kartoniku, pomidory, serki – w tej chwili jednak zdawała mu się pełna kamieni; chwyciwszy ją oburącz, oparł się bokiem o drzwi windy i powoli nabrał powietrza. Ostre szpilki utkwiły wzdłuż kręgosłupa i w okolicach krzyża, stamtąd ból rozchodził się w dół, do bioder. Pochylony, płytko oddychał.
Kiedy przyjechała winda, odczekał jeszcze jakiś czas, aż atak minął. Wkuśtykał do ciasnej kabiny i wybrał przycisk „2”. Szarpnęła, ruszyła z pojękiwaniem i rzężeniem, jakby próbowała się dostosować do kondycji pasażera. Dwa stare gruchoty. Ledwo wyszedł na swoim piętrze, w nozdrza uderzył go napływający gdzieś z góry zapach pieczonego mięsa, łoju i ostrych przypraw. Chyba z wnętrza tego samego mieszkania przez uchylone drzwi buchała iście kocia muzyka: jękliwe piszczałki, bębny i agresywny głos śpiewaka, to wznoszący się, to opadający.
Zasłaniając nos rękawem marynarki, ruszył w głąb korytarza. Na mijanych drzwiach odcinały się małe prostokąty po wizytówkach. Większość lokatorów kamienicy usunęła również tabliczki z numerem lokalu. Anonimowość dawała ułudę bezpieczeństwa.
Na drzwiach jego mieszkania wciąż wisiała ozdobna mosiężna wizytówka, pamiętająca późne lata osiemdziesiąte. Wyszła spod ręki dobrego rzemieślnika – wygrawerowane litery czas nieco zatarł, ale przy odrobinie uwagi wciąż dawało się odczytać: „Marie i Henryk Rasmussenowie”. Przez sam środek ktoś niedawno przeciągnął ostrym narzędziem i powstała głęboka rysa. Wytypował podejrzanego, lecz nikogo za rękę nie złapał. Marie kazała mu zaniechać prywatnego śledztwa. Próbował dyskutować, żona jednak szybko ucięła jego spekulacje: tamta sprawa to zamknięty rozdział, argumentowała, nie dajmy się sprowokować, on pewnie tylko na to czeka.
Musiał dobyć z kieszeni marynarki klucz, więc żeby ułatwić sobie zadanie, torbę postawił na podłodze, tak niefortunnie jednak, że przechyliła się i papierowa torba z bagietką wypadła na posadzkę. Zżymając się na starcze niedołęstwo, schował pieczywo z powrotem. Ostrożnie prostując plecy, ręką z kluczem wsparł się o ścianę – i raptem krew uderzyła mu do głowy: wandal znów dał o sobie znać! Na lewo od drzwi, tuż przy framudze, widniały świeże ślady zabłoconych butów, zupełnie jakby ktoś celowo odcisnął kilkakrotnie całą podeszwę. Rasmussen obejrzał się przez ramię, by się upewnić, że w głębi korytarza ani na schodach nikt się nie czai, a serce waliło mu przy tym, jakby przebiegł dwieście metrów. Długo się nie zastanawiał – zatai przed Marie najświeższy incydent, wyczekawszy zaś stosownego momentu, sam usunie ślady, bez oglądania się na dozorcę. Dozorca? A czy potrafił sobie przypomnieć, kiedy widział go ostatni raz z miotłą i kubłem?
Włożył klucz do zamka, lecz gdy próbował przekręcić, niespodziewanie napotkał opór. Nacisnął klamkę. Otwarte? Choć naturalnie przyszło mu do głowy, że wychodząc, mógł zapomnieć drzwi zamknąć, natychmiast tę myśl odrzucił. Starość starością, ale na swojej pamięci wciąż mógł polegać.
Jeszcze zanim przekroczył próg, zaniepokoiła go niezwykła o tej porze cisza. Zazwyczaj pod jego nieobecność Marie najpierw wysłuchiwała wiadomości, potem przełączała na stację z muzyką poważną. Tego dnia radio milczało, a z mieszkania nie dochodziły żadne odgłosy porannej krzątaniny. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, zanosząc modły, by jakiś dźwięk – powarkiwanie ekspresu do kawy, stukot balkonika, brzęk talerzy, cokolwiek – przerwał martwotę.
Odstawił torbę i na uginających się nogach przemierzył przedpokój. W salonie o mało nie wpadł na przewrócony koło stołu balkonik. Pokój wyglądał jak po przejściu tornada: powyciągane, opróżnione szuflady komód i szafy, pofałdowany w rogu, ściągnięty na lewą stronę dywan, wszędzie papierzyska i części garderoby. Marie leżała w kuchni, twarzą do podłogi, opierając policzek na zgiętym w łokciu ramieniu, jak ktoś na tyle świadomy, że w chwili upadku próbuje chronić głowę przed urazem. Spod znoszonej podomki wystawały podkurczone, pokryte plątaniną żylaków nogi. Zdawało mu się, że poruszyła palcami lewej ręki, więc szybko, nieporadnie, przewrócił ją na plecy i próbował cucić. Dopiero wtedy zobaczył czerwone pręgi na szyi. Jego krzyk zaalarmował sąsiadów z naprzeciwka i to właśnie Sawakowie powiadomili policję.2
Musiał na jakiś czas stracić przytomność, bo pierwsze, co zobaczył, kiedy się ocknął, to że leży w salonie na otomanie, kompletnie ubrany, jeśli nie liczyć marynarki, a nad nim pochyla się młody brunet w lekarskim kitlu.
– Nic mu nie będzie – lekarz zakomunikował komuś za swoimi plecami.
Rasmussen wykręcił głowę i spojrzał w tamtą stronę. Miejsce przy stole zajmował otyły pięćdziesięciolatek o przerzedzonych blond włosach i ziemistej cerze pokrytej kilkudniowym zarostem.
– Inspektor Bork – przedstawił się tamten i zrobił gest, jakby próbował unieść się z krzesła. – Da pan radę rozmawiać?
*
W ciągu następnych godzin przez mieszkanie przewinęły się tabuny policjantów. Buciorami tratowali dywan, trącali meble, zaglądali na półki, bez pytania brali do rąk fotografie. Deptali po rozrzuconych na podłodze ubraniach i dokumentach z miną odkrywców nowego lądu, nie do końca przekonanych, że warto tu na dłużej rozbić obozowisko. Gdzie się podziewali, kiedy byli naprawdę potrzebni?
Lekarz nazywał się Daniel Sortel. Za jego radą Bork pozwolił Rasmussenowi zostać na otomanie, sam przysunął się z krzesłem i usiadł naprzeciwko. Z nogą założoną na nogę zadawał pytania, odpowiedzi zapisywał w kieszonkowym notesie.
– Panie Rasmussen, jak długo był pan poza domem?
– Już pan o to pytał.
– Proszę odpowiedzieć.
– Pół godziny, nie dłużej.
– Co pan w tym czasie robił?
– Mnie pan przesłuchuje?
– To rutynowe pytania. Muszę sporządzić dokładny raport.
– Zrobiłem zakupy w sklepie spożywczym dwie przecznice stąd, potem zaszedłem do piekarni. To moja stała trasa.
– Mógłby pan mówić głośniej?
– Staram się.
– Lepiej przełóżmy to do jutra – zaproponował lekarz. Bork zbył go nonszalanckim ruchem ręki.
– Drzwi nie noszą śladów włamania. Może nie zamknął ich pan na klucz?
– Niemożliwe.
– Załóżmy, że żona znała sprawcę i go wpuściła?
– Nikomu nie otwierała.
– Nawet sąsiadom? A gdyby na przykład wybuchł pożar i trzeba się było ewakuować?
– Nie była sparaliżowana, jeśli o to panu chodzi. Tyle że z balkonikiem miała utrudniony dostęp do drzwi wejściowych.
– Przedpokój jest wystarczająco szeroki.
– Ale od jakiegoś czasu bała się ludzi! Tak trudno to panu pojąć?
– W porządku! Zatem sprawca miał klucz.
– Mógł podrobić.
– Ktoś przychodzi panu do głowy?
– Nie – skłamał Rasmussen. Natrafił wzrokiem na przewrócony balkonik i łzy napłynęły mu do oczu.
Sortel, nachylony nad inspektorem, tłumaczył coś ściszonym głosem. Bork pokiwał głową.
– Panie Rasmussen – zaczął – czy ktoś mógłby się panem zająć przez jakiś czas?
– Zająć?
– Otoczyć opieką. Przynajmniej przez kilka najbliższych dni. Dzieci, rodzina, przyjaciele?
– Dzieci nie mamy.
– Może znajomi?
– Nie ma takiej potrzeby.
– Zaaplikowałem panu dożylnie silną dawkę leków uspokajających – włączył się Sortel. – Jak przestaną działać…
– Wolę zachować trzeźwość umysłu.
– Tak czy inaczej zostawię leki w tabletkach. Proszę tylko pamiętać, że mają silne działanie nasenne. Nie wolno brać więcej niż dwie na raz, bo po większej dawce mógłby się pan nie obudzić.
Rasmussen przymknął powieki na znak, że rozumie.
Bork stłumił ziewnięcie. Poprawił się na krześle, jakby go coś uwierało.
– Nie chcę pana zamęczać pytaniami, ale czy w okolicy dochodziło ostatnio do podobnych zdarzeń?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Z pewnością nie jest tu już tak bezpiecznie jak jeszcze pięć, sześć lat temu. Policja powinna coś na ten temat wiedzieć.
– Dziś w żadnej dzielnicy nie jest bezpiecznie.
Technicy kryminalistyczni skończyli pracę. Na filmach zawsze nosili białe kombinezony i białe rękawiczki, a ci tutaj bardziej przypominali turystów, którzy dopiero co wrócili z plaży i nie zdążyli się przebrać. Odmeldowali się Borkowi i wyszli.
– Na nas też już czas. – Bork dźwignął się z krzesła. – Da pan radę przyjść jutro do komisariatu? Najlepiej koło południa.
Henryk potwierdził ruchem głowy. Powoli zsunął nogi na podłogę i usiadł; zanim otworzył usta, kilkakrotnie powtórzył pytanie w myślach, żeby w ostatniej chwili głos go nie zawiódł:
– Dokąd żonę zawieźli?
– Ciało trafiło do policyjnego prosektorium. Jeszcze dzisiaj przeprowadzą sekcję.
Bork zatrzymał się w połowie drogi do przedpokoju.
– Może jednak poproszę kogoś z sąsiadów?
– Nie, dziękuję.
– Aha, potrzebna będzie lista rzeczy, które zginęły. Im szybciej, tym lepiej. Zdąży pan na jutro?
– Postaram się.
Sortel podążył za inspektorem, na odchodnym przestrzegając:
– Proszę nie przedawkować leków.
Po ich odejściu długo zbierał siły. Wreszcie wstał, odszukał schowany w torbie podróżnej, od lat nieużywany cyfrowy aparat fotograficzny, podładował go, lecz zanim wyszedł na korytarz, upewnił się, że za drzwiami nikt nie stoi.3
Bał się, że nie zmruży oka, na szczęście lekarstwo doktora Sortela okazało się skuteczne i przed drugą, kwadrans po zażyciu dwóch tabletek, Henryk Rasmussen twardo zasnął, a obudził się dopiero kwadrans po szóstej rano. Zasługa odpowiednio skomponowanych związków chemicznych. Leżąc w łóżku, śledził fosforyzujące wskazówki zegara i walczył z pokusą połknięcia pozostałych tabletek. Cisza w mieszkaniu była nie do zniesienia.
Oboje od lat przygotowywali się na ten moment. Mieli świadomość tego, że kto odejdzie pierwszy, może mówić o wygranej na loterii. Uczucie straty po śmierci ukochanej osoby, z którą się przeżyło ponad pięćdziesiąt lat, powoduje niemal fizyczne dolegliwości. Ból toczy jak rak. Wobec podobnych przypadków medycyna jest bezradna, Sortel ani inny lekarz nigdy nie wymyślą skutecznego antidotum. Ale czy on, Henryk Rasmussen, chciałby tego naprawdę? Zwłaszcza jeśli uwolnienie od bólu wiązałoby się z utratą pamięci?
Kiedy był dzieckiem, miał dziwny zwyczaj (dziwny zważywszy na młody wiek) odczytywania dat narodzin i zgonów na nagrobkach, podobnie też skupiał uwagę na stosownych zapisach w notkach encyklopedycznych odnoszących się do autentycznych osób, wszystko po to, by obliczyć, ile lat kto przeżył. Robił to automatycznie, bez zastanawiania się nad celowością podobnych poczynań. Praktyka (obsesja?), którą w dojrzałym wieku porzucił, tym razem w pełni świadomie, zdając sobie sprawę, przed czym ucieka. Oczywiście, nigdy by się do tego przed sobą nie przyznał.
Dużo, dużo później, gdy przestał się już nawet zżymać na własną starość, a perspektywa śmierci zamiast przerażać stała się wyczekiwanym punktem odniesienia, jednego tylko się lękał: nie odejść przed Marie. Nigdy na ten temat ze sobą nie rozmawiali, jednak ludzie, którzy razem przeżyli pół wieku, rozumieją się bez słów. Wiedziała bez jego zapewnień, że gdy będzie umierać, on będzie trzymał ją za rękę. Zawiódł. W ostatnich minutach życia patrzyły na nią obce oczy.
Leżał niczym kłoda i wpatrując się w sufit, próbował wykrzesać z siebie energię do zmierzenia się z nowym dniem. Przed laty wyczytał, że żal po stracie najbliższej osoby jest najbardziej egoistycznym z uczuć. Mamy pretensję do świata, że nadal się porusza utartym torem, nawet na sekundę nie zatrzymując się nad nieszczęściem, jakie nas spotkało. Ludzie wokół – jakby nic się nie stało – chodzą do kina, siadają do posiłków, walczą o awans w pracy, prawią sobie złośliwości i śmieją się z tandetnych dowcipów. W żałobie jesteśmy osamotnieni.
Z samego rana zajął się sporządzeniem listy skradzionych rzeczy. Sprawca nie wziął telewizora ani adapteru stereofonicznego, kradł to, co mógł poupychać po kieszeniach. Zabrał portfel z torebki w przedpokoju i kosztowności trzymane w kredensie w pudełku po landrynkach. Wśród precjozów był przedstawiający jedynie wartość sentymentalną pozłacany sygnet, podarunek od władz uczelni z okazji przejścia profesora Rasmussena na emeryturę, z wygrawerowanym stosownej treści tekstem i datą. To, że złodziej sygnet zabrał, stanowiło pośredni dowód, iż miał znikome pojęcie o wartości rabowanych przedmiotów. Dokumenty i ubrania porozrzucał dla wprowadzenia śledczych w błąd. Śpieszył się, jakby wiedział, że czasu ma niewiele. Stąd przypuszczenie, że dobrze znał rozkład dnia obojga. Orientował się, że mąż każdego ranka o podobnej porze wychodzi do pobliskiego sklepu i wraca najpóźniej po trzydziestu minutach, a Marie Rasmussen zostaje w domu sama.
W trakcie tych rozważań Henrykowi przyszła do głowy myśl, która sprawiła, że zatrzymał się w połowie drogi do sypialni i czoło zrosił mu lodowaty pot: może w chwili, gdy on zamykał drzwi i niczego nieświadomy przekręcał klucz w zamku, sprawca zaczajony na schodach czekał, by zaraz potem zakraść się do mieszkania? A jeśli mordercą jest lokator tej samej kamienicy?
Z szafy w sypialni wyjął garnitur, przebrał się i stojąc przed lustrem, sprawdził, czy krawat jest dobrze zawiązany. Wyszedł z mieszkania, przekręcił klucz i podszedł do drzwi naprzeciwko. Uruchomił przycisk dzwonka, potem stanął na wprost wizjera i odczekawszy odpowiednio długo, głośno powiedział:
– Panie Sawak, to ja, Rasmussen.
Drzwi otworzyły się na długość łańcucha. W prześwicie pokazała się grubo ciosana, pokryta zmarszczkami pospolita twarz; uwagę zwracały duże, obwisłe, postrzępione uszy i złamany nos.
– Przychodzę podziękować, że zadzwonił pan na policję.
– Jak tylko usłyszałem pana krzyk, w mig zrozumiałem, że stało się coś złego. Żałuję, że nic więcej nie mogłem zrobić.
– Zawiadomił pan policję.
– Przepraszam, że nie wpuszczam, ale żona miała w nocy taką migrenę, że cały dzień przeleży w łóżku.
– Bardzo mi przykro.
– Kto przyszedł? – dobiegł z głębi mieszkania głos Nelly Sawak.
– Pan Rasmussen!
– Przeproś, że nie wstaję. I przekaż moje kondolencje.
– Proszę przyjąć nasze najszczersze kondolencje.
– Dziękuję. Czy tego ranka nic pan nie zauważył? Może po korytarzu kręcił się ktoś podejrzany?
– Nic nie widziałem. Policja już mnie wypytywała. – Jakub Sawak potarł małe oczy ukryte w fałdach zmarszczek. – Co za tragedia! Gdybyśmy mogli być w jakiś sposób pomocni, proszę się nie krępować.
– Jeśliby jednak pan coś sobie przypomniał…
– Naturalnie – zapewnił szybko Sawak, jakby chciał uciąć ten wątek.
– Nawet najdrobniejszy detal może mieć pierwszorzędne znaczenie.
– Doskonale rozumiem.
Henryk już odchodził, kiedy Sawak zawołał za nim:
– Dopóki go nie zamkną, nikt nie jest bezpieczny!4
W tramwaju zajął miejsce blisko motorniczego, na wprost kamery monitoringu. Przez całą podróż nie odrywał oczu od okna, omijał wzrokiem współpasażerów. Na ósmym przystanku wysiadł.
Komisariat znajdował się we wschodnim kwartale miasta, między kompleksem uniwersyteckim a muzeum historycznym, w części dzielnicy wciąż uchodzącej za bezpieczną. Nowo oddany do użytku trzypiętrowy budynek ze szkła i marmuru policja dzieliła z biurem prasowym ratusza i prywatną firmą konsultingową. Kiedy w portierni pokazał wizytówkę inspektora Borka, został skierowany na drugie piętro. Pozwolono mu skorzystać z windy.
Bork zajmował jeden z wielu ciasnych boksów pooddzielanych wysokimi ściankami z pleksiglasu. Tylko nieliczne stanowiska były zajęte. Bork siedział przy biurku zawalonym tekturowymi teczkami i patrzył w sufit. Sprawiał wrażenie zaskoczonego pojawieniem się interesanta. Przywitał się, założył marynarkę, wskazał jedno z dwóch wolnych krzeseł, potem zajął się lekturą listy od Rasmussena.
– Nic więcej nie zginęło? Telewizor, sprzęt audio-wideo?
– Śpieszył się. Zabrał to, co mógł upchać w kieszeniach.
– Dlaczego sądzi pan, że sprawca działał w pojedynkę? Lub że to nie była kobieta?
– Tak tylko mi się powiedziało.
Inspektor zaczął się przekopywać przez teczki na biurku. Wybrał jedną i otworzył.
– Mamy wstępne wyniki sekcji. Śmierć nastąpiła na skutek uduszenia. Pod paznokciami ofiary znaleziono fragmenty naskórka.
– Broniła się! Na ciele sprawcy muszą więc być ślady zadrapań.
– Podrapana twarz albo dłonie to żaden dowód.
– Ale macie materiał DNA. To chyba dosyć, żeby go złapać.
– Pod warunkiem, że figuruje w naszych bazach danych. – Inspektor łypnął na gościa znad teczki. – Zajmował się pan zawodowo medycyną?
– Ależ nie. Do przejścia na emeryturę pracowałem na uniwersyteckim wydziale etnologii.
Bork skrzywił się nieznacznie.
– Wyniki DNA będziemy mieć za dwa, trzy dni – zakomunikował.
– Dopiero?
– Dopiero? Normalnie trwa to tydzień. Tę sprawę traktujemy priorytetowo.
Rasmussen chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język.
– Wspomniał pan, że sprawca się śpieszył – podjął Bork. – Skąd ten wniosek?
– Ograniczył przeszukiwania tylko do kuchni i salonu, sypialnię i garderobę najwyraźniej sobie odpuścił. Chyba się orientował, że zaraz wracam.
– Skąd wiedział?
– Mógł nas przez kilka dni obserwować, zdążył poznać nawyki i zwyczaje lokatorów. Albo…
– Tak?
– To ktoś znający mój rozkład dnia.
– Któryś z sąsiadów? To pan sugeruje?
– Wyciągam tylko wnioski.
Inspektor sięgnął po długopis i notes.
– Kto konkretnie? Imię, nazwisko, wiek, zawód.
Rasmussen mówił, a Bork notował; skończywszy, wyprostował się w fotelu i przebiegł wzrokiem sporządzoną notatkę.
– Dobrze się pan zastanowił?
– Nie rozumiem?
– To poważne oskarżenie.
– Nie oskarżam. Dzielę się z policją moją wiedzą.
– Wie pan, jak w takich przypadkach reagują organizacje praw człowieka. Są bardzo wyczuleni na prawa młodocianych. O mediach nie wspomnę. Rozniosą nas na strzępy.
– Jeśli okaże się niewinny. Mam mówić dalej?
– Słucham.
– Żona z jakiegoś powodu go polubiła. Ja zresztą też. Może dlatego, że sami nie mamy dzieci. Marie do przejścia na emeryturę była nauczycielką, uczyła historii i geografii, a że chłopak nie radził sobie w szkole, to postanowiła mu pomagać w nauce. Pożyczaliśmy książki, poprawialiśmy szkolne wypracowania. Po jakimś czasie Marie odkryła, że z portfela giną pieniądze. Nie zabierał wszystkich, aby kradzież nie rzucała się w oczy. Przestaliśmy go zapraszać.
– Dziwił się dlaczego?
– Nie. Widocznie czuł się winny.
Bork notował ze znużoną miną. Skończył i odłożył długopis, jakby go parzył.
– Zakładając nawet, że to on kradł, czy nie posuwa się pan za daleko w wysuwaniu oskarżeń na tak wątłej podstawie? Podprowadzanie drobnych z portfela to nie to samo, co zabójstwo.
– Wątłej podstawie?
– Żaden sąd tego nie kupi.
– Mniej więcej miesiąc temu odkryłem, że zginęły nam zapasowe klucze. Wtedy uznałem, że gdzieś się w domu zawieruszyły i przestałem szukać. Teraz myślę, że to on je zabrał. Nie zapisuje pan?
– Jako śledczy muszę bazować na faktach i dowodach, a pan tu wyskakuje z osobistymi przemyśleniami. To za mało.
– Chętnie posłucham pańskich przemyśleń.
– Do czego pan pije?
– Czy podczas rozmowy z jego rodzicami coś zwróciło waszą uwagę? Wydawał się wystraszony? Jak zareagował na widok policji?
– Które to piętro? – Bork przerzucał kartki notesu. – Trzecie? To nie byli jeszcze przesłuchiwani.
– Mam rozumieć, że do tej pory nie przepytaliście wszystkich lokatorów?
– Tylko tych z naprzeciwka. Państwo Sawakowie, jeśli dobrze pamiętam. Ci, co do nas zadzwonili.
– Nie wierzę! Po prostu nie wierzę!
– Nikogo nie pominiemy, panie Rasmussen. Wszystko w swoim czasie.
– To będzie musztarda po obiedzie.
– Cięcia finansowe odbijają się także na pracy policji.
– Co to ma do rzeczy?
– Redukcja etatów. Przy podobnych niedoborach kadrowych śledztwa się ślimaczą. Nic nie poradzę.
Rasmussen pokręcił głową na znak, że wyjaśnienia inspektora niezbyt go przekonują. Zaraz potem zaskoczył Borka pytaniem:
– A w sprawie tego buta już coś wiadomo?
– Jakiego buta?
Henryk ukuł pewną teorię, lecz wie, że przed inspektorem musi starannie dobierać słowa i argumenty.
Uważa mianowicie, że ktoś, kto zostawia na ścianie tuż przy drzwiach mieszkania wyraźny odcisk buta, robi to z pełnym rozmysłem. Nie ma mowy o przypadku. Sprawca rzuca wyzwanie lokatorom i organom prawa, jakby składał swój podpis, pewny, że i tak wywinie się z każdej opresji. To rodzaj brawury przynależny młodości, ocenia Rasmussen i jest przekonany, że ma rację. Skoro jednak inspektor domaga się faktów, Henryk Rasmussen zachowując część przemyśleń dla siebie, na wstępie wyjaśnia, że kiedy owego ranka wychodził z domu, ściana była czysta. Odcisk podeszwy pojawił się podczas jego półgodzinnej nieobecności.
Słuchając, inspektor ponownie przerzucał zawartość teczki. Na koniec wzruszył ramionami.
– Dziwne, na ten temat nie mamy najmniejszej wzmianki. Pewnie nasi spece od kryminalistyki uznali, że to stary ślad.
– Zanim następnego dnia odcisk zniknął, zrobiłem zdjęcie. – Rasmussen podsunął inspektorowi swoją leciwą cyfrówkę. – To chyba jakieś sportowe obuwie. Wy znacie się na tym lepiej.
Bork wezwał przez telefon technika i kazał skopiować zdjęcie. Kiedy aparat wrócił, inspektor zakomunikował:
– Niestety, nie możemy tego użyć w sądzie.
– Dlaczego?
– Tak pozyskany materiał nie ma wartości dowodowej.
– Bo?
– Gdyby nawet sąd taki dowód dopuścił, co praktycznie się nie zdarza, obrona łatwo by podważyła jego wiarygodność argumentem, że zdjęcia ławo się poddają manipulacji. W tym przypadku zarzut tym bardziej zasadny, że materiał dostarczył mąż ofiary.
– Więc nic z tym nie zrobicie!?
– Proszę nie krzyczeć. – Bork powolnym ruchem odłożył teczkę. Próbował zyskać na czasie? – Dołączę zdjęcie jako materiał pomocniczy. W każdym razie proszę wziąć sobie do serca, że to my prowadzimy śledztwo.
– Czekacie, aż sam się zgłosi?
– Zapewniam pana, że ten przypadek traktuję z najwyższą starannością. W mieszkaniu znaleźliśmy odciski palców domniemanego sprawcy. To one będą kluczowe w sprawie.
– Są w bazie danych?
– Nie.
– Więc weźmiecie od niego odciski palców?
– Wszystko w swoim czasie.
– Czyli nie.
– Niepotrzebnie się pan irytuje.
– Tylko to ma mi pan do powiedzenia?
– Szanowny panie, pan jest przekonany, że wie, kto zabił. My próbujemy to ustalić ponad wszelką wątpliwość. Nam nie wolno się pomylić.
Rasmussen powstrzymuje się od komentarza. Wie, że Bork palcem nie ruszy w jego sprawie. Postępowanie inspektora jest raczej regułą niż wyjątkiem w świecie, gdzie starcy są spychani na margines. Jak się dobrze zastanowić, ta filozofia nie jest pozbawiona sensu. Podstarzały osobnik osłabia stado, nie przynosi pozostałym członkom najmniejszych korzyści. Skoro nic nie wnosi, a na młodszych osobnikach żeruje, w interesie grupy jest pozbyć się go jak najszybciej.
– Kiedy mogę odebrać ciało żony?
– Pojutrze. Ma pan jeszcze jakieś pytania?
– Nie.
– Proszę nie robić żadnych głupstw, dobrze radzę. A śledztwo niech pan zostawi fachowcom.(„Journal of Ethnological Studies”, rocznik LXX, 1996)
Henryk Rasmussen
Zbrodnia i kara u ludów dzikich
(…) Garton ma oczywiście rację, gdy mówi, że ludy pierwotne „nie były wyposażone w system norm i sankcji karnych na wzór obowiązującego w XX-wiecznym globalnym społeczeństwie”. (…) Myli się jednak, gdy próbuje dowieść, że pojęcie kary w znikomym tylko stopniu wpływało na życie Siuksów, Aborygenów australijskich czy Melanezyjczyków. Uważna lektura dostępnych materiałów źródłowych, z badaniami terenowymi włącznie, uzasadnia tezę dokładnie przeciwstawną: prawo i porządek przenikały zwyczaje plemienne ludów pierwotnych i regulowały ich życie publiczne, jednostkę całkowicie podporządkowując grupie. (…) Jasno określonym regułom, uważanym za powinności jednostki wobec grupy, albo, co ciekawe, stanowiącym zobowiązania grupy wobec jednostki, towarzyszył system nagradzania za wypełnianie zobowiązań oraz kar za ich łamanie czy choćby lekceważenie. (…) Reguły, zakazy, powinności i kary tworzyły swoiste wzorce indywidualnego i plemiennego postępowania oraz ustanawiały mechanizm zapewniający to, co dziś nazywamy prawem i porządkiem. W owym ówczesnym „prawie karnym” wyróżniała się forma kary plemiennej, szczególnie dotkliwej, gdy chodziło o ochronę życia ludzkiego, posiadanych rzeczy, czy wreszcie honoru. Przy tym stanie rzeczy nie dziwi nas zapewne, że do zbrodni takich jak morderstwa dochodziło niezwykle rzadko. (…)