Pan Swen - ebook
Pan Swen - ebook
"Pan Swen (albo wrocławska abrakadabra)" to zbiór opowiadań odwołujący się do tradycji prozy surrealistycznej. Zarówno tej, która ma za patrona Henri Michaux jak i Brunona Schulza czy Franza Kafkę. Ale Kamiński nie koncentruje się na surrealistycznych efektach czy budowaniu nastroju niesamowitości. Interesuje go raczej poetyckość oraz dziwność opisywanego świata. Świata zarazem bardzo rzeczywistego, zaludnionego żywymi ludźmi. A także pełnego szczegółów związanych z czasem akcji oraz konkretną, wrocławskią topografią, co pozwala umieścić opowiadania z tego zbioru w obszarze realizmu magicznego. Przestrzeń magiczną stanowi tu jednak Wrocław niepokazywany w turystycznych przewodnikach. Szary, zaniedbany, ale zaskakujący, stwarzający możliwość podróżowania w czasie postaciom występującym na kartach książki. Choćby tytułowemu panu Swenowi, który jest dziedzicem barona Münchhausena i potomkiem literackich bohaterów literatury małych ojczyzn. Artur Daniel Liskowacki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68215-99-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikt z nas nie pamięta, kiedy to się wydarzyło, i od jakiego czasu zamieszkało w naszej świadomości jako niezbity fakt. Posłuchajcie...
Chyba w lipcu pięćdziesiątego siódmego na poddasze naszego czynszowego domu wprowadził się p. Lenka. Zazdrościliśmy mu jego horyzontalnej pozycji; patrzył na nas z góry, leżąc z głową na parapecie. Kochał kwiaty, przez całe lato maciejka hipnotyzowała nas swoim intensywnym zapachem, a on swoim nicnierobieniem. Przynajmniej tak nam się wówczas wydawało, gdyż jego głowa prawie dosłownie śledziła każdy nasz ruch. Jakby nigdzie nie pracował, nie spał, i tylko stał tak przyparty do parapetowej deski, wodząc za nami szeroko otwartymi oczami.
Upał pewnego sierpniowego dnia był niemiłosierny. Flagi spłowiały od gorąca, psy przytuliły się do płotów oszołomione, a koty z piwnic miauczały nieznośnie, fałszując na każdym kroku. Kiedy przechodziliśmy obok mojej bramy, znienacka otworzyły się drzwi sąsiedniej klatki schodowej i wychynęła z ich czeluści głowa p. Lenki. Cofnęliśmy się przestraszeni. Głowa wytrzeszczała na nas oczy z wiklinowej tacy i nieprzerwanie mrugała powiekami niby wąż lub insza gadzina, jak mówił dozorca Juraś.
W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, co to jest: głowę znaliśmy, ale nie miała tułowia i nie łączyła się z niczym cielesnym, jak jakiś majak senny albo makabryczny żart. „Nigdy bym nie chciał, żeby tak wyglądał mój ojciec” – pomyślałem.
Głowa mrugała do nas wyłupiastymi oczami, ale usta uśmiechały się przyjaźnie, jakby niemo prosiły: „weźcie mnie z tego chodnika, ja też zasługuję na szacunek”.
Pierwszy podszedł do niej Rudek, jak pamiętam, zawsze był w takich sprawach odważny, może dlatego, że jego pasja poznawania wszystkiego „wyprzedzała go o kilka kroków”, jak mówiła moja matka. Imponował nam też swoją brawurą, nigdy nie bał się wchodzić na drzewa ani przeskakiwać przez kamienny mur zakończony wtopionym w niego ostrym szkłem.
– Przecież to pan Lenka – burknął pod nosem Rudek, nie do końca jeszcze pewny swojego zdania. Oczy zamrugały potakująco, a policzki wydął szeroki uległy uśmiech. Nawet nie wiem, dlaczego wcześniej nie pomyśleliśmy, że p. Lenka tak naprawdę, odkąd zamieszkał na poddaszu, nie odezwał się do nas ani jednym słowem. Uświadomiliśmy sobie, że nigdy nie usłyszeliśmy dźwięku jego głosu.
Rudek podniósł ostrożnie głowę wyżej, i oplótł ją ramieniem, jakby wcale, ale to wcale nic nie ważyła, tworząc przy okazji rodzaj nosidełka. Pan Lenka, mrugając bez przerwy powiekami, przekonał nas, iż jest to najlepszy sposób komunikowania się z nim. Wskazał lewym okiem pobliską mleczarnię. Rudek nie zastanawiając się długo, zupełnie już oswojony z tą niecodzienną sytuacją i pogodzony z głową p. Lenki, poczłapał powoli w kierunku sklepu. Tu położył kartkę na ladzie, i zrobił głowie p. Lenki zakupy: masło, ser żółty, bułki Ułożył wszystko na dnie koszyka. Staliśmy z nosami przy szybie wystawowej, licząc na to, że p. Wdówkowa, którą kochaliśmy jak własną matkę za amerykańskie rozpuszczalne gumy do żucia, narobi hałasu, wpadnie w panikę, w najlepszym wypadku zemdleje pośrodku mleczarni, patrząc w rozbiegane oczy p. Lenki, i na jego dużą kształtną głowę podobną do piłki. W żadnym wypadku, sklepowa wyrzuciła zakupy na ladę, i również jakby nigdy nic, dokładnie je skasowała. Wypisała kwotę na kartce papieru, podała ją p. Lence pod oczy, ten kiwnął akceptująco głową, i tym samym dał znać Rudkowi, że dzisiejsze zakupy uznał za zakończone. Nasz kolega wyszedł z pierwszych zakupów trochę niepewny, co dalej, ale głowa p. Lenki tak umiejętnie nim kierowała, że ponownie znalazł się przed naszą bramą. Włożył głowę p. Lenki do koszyka wraz z zakupami, jakby robił to od zawsze, a gdy ta tylko go dotknęła, wiklinowa winda uniosła się w górę, i szybko zniknęła nam z oczu w promieniach rozgrzanego sierpniowego słońca.
Nie wiedząc jeszcze, co o tym wszystkim sądzić, wracaliśmy, każdy osobno do własnych domów. Wiedzieliśmy z książek, że są na świecie czarodzieje, jak w bajkach, albo w czasie letnich festynów, kiedy na miejscowym stadionie „Pafawagu” występowali aktorzy z teatru lalek. Nieśli wówczas pod pachami kukiełki, i mieli usta pomalowane na biało. Szczerzyli do nas zęby, przewracając przy tym dziwnie oczami. Kiedy byliśmy zmęczeni siedzeniem w szkole, na poczekaniu wymyślaliśmy niestworzone historie. Rodzice nazywali to bujaniem w obłokach, ale ja je uwielbiałem, teraz mogę się wam pochwalić, iż byłem w tym najlepszy. Nieraz udawało mi się wyprowadzić moich kolegów w pole, ale później zwykle to oni dokuczali mi przez najbliższy tydzień, w sumie więc nie opłacało mi się bujać ich w nieskończoność. Robiłem sobie przerwy, dając im pole do popisu, ale mogę tu wspomnieć nie bez dumy, że nie były tak odlotowe i przekonujące jak moje.
Incydent, czy też właściwie scenka z głową p. Lenki otworzyła mi oczy na to, iż w rzeczywistości wszystko, co się dzieje obok nas, lub w międzyczasie, wcale nie jest takie realne, zrozumiałe i codzienne, jak na przykład picie herbaty posłodzonej sześcioma kopiastymi łyżeczkami cukru; sypałem je często, i patrzyłem potem pod światło, jak w wymieszanym intensywnie naparze tańczą dziwne fantasmagoryczne smugi.
Głowa p. Lenki wrosła od tego dnia w nasze jednostajne życie, stając się jego nierozłącznym elementem. Odwiedzała nas też we śnie, przynajmniej ja toczyłem z nią dziwne dyskusje na migi – ścigałem się z nią na mruganie powiekami, krzywiłem usta, wydymałem policzki, ale ona, i tak była szybsza, i nad ranem zwykle uciekała mi z pola widzenia, na niewidoczne z tej strony jawy sennej peryferie.
Wydawało mi się przez moment, że wszystko, to tylko dziwny sen, ale nic podobnego. Następnego dnia rano głowa p. Lenki znowu wygodnie oparta o wiklinową tacę zjechała w dół, i ruszając gwałtownie oczami wymusiła, tym razem na mnie, abym zaniósł ją, jak poprzedniego dnia Rudek, na zakupy. Tym razem naszym celem był sklep państwa Mrozów, w którym za ladą królowały szklanki, talerze, słoiki, a gdy przekroczyło się trzy stopnie niewielkich schodów na półpiętrze, wkraczało się w świat emaliowanych garnków, patelni, kociołków do gotowania bielizny i metalowych wiader. Głowa p. Lenki, o dziwo nie marudziła przy zakupach, jak moja mama, lecz mając jakby zakupy w jednym oku, mruganiem powiek wskazywała na potrzebne jej rzeczy. Mimo że wszystko nie było dla mnie do końca zrozumiałe, to jednak coraz częściej łapałem się na tym, iż oswajałem i przyzwyczajałem się do jej obecności.
Gdzieś pod koniec sierpnia głowa p. Lenki zupełnie wtopiła się w scenerię naszej ulicy, potem dzielnicy, a w końcu i naszego życia, tak więc przestaliśmy zwracać na nią uwagę. Do tego stopnia, że od pewnego czasu zaczęliśmy się zastanawiać, jak wykorzystać głowę p. Lenki do naszych własnych celów. Rudek na przykład myślał, żeby zabrać ją na lekcję chemii do p. Czai, aby podpowiadała nam wzory ruchem ust lub powiek, Olik chętnie przemyciłby ją w tornistrze na klasówkę z ortografii, ale nie był pewny, czy umie pisać, i jakie oceny miała w szkole, i czy na przykład utrzymałaby w ustach pióro. Ja pomyślałem, żeby pokazać ją mamie, gdy przychodzi przeliczać bilans na liczydłach; mogłaby zapamiętywać podsumowania słupków. Najprostszą i najśmieszniejszą historię wmyślił Janek, po prostu marzył, aby wsunąć ją pod poduszkę swoim starszym siostrom bliźniaczkom, które dokuczały mu, nazywając przy wszystkich „siusiumajtkiem”. Wobec takiej sytuacji p. Lenka, jakby przeczuwając, że przestanie grać główną rolę, któregoś dnia tak długo wytrzeszczał oczy, przewracał nimi, nadymając przy tym usta, aż sam uniósł się ponad chodnik, i zawisł na wysokości skrzynki pocztowej jak telegram lub, co najmniej, list polecony. Zużył przy tym tyle energii, że przy nas nigdy już tego nie powtórzył.
Chodziliśmy na wysypisko, mieszczące się za Górką Blacharską, w poszukiwaniu jakichś użytecznych rupieci do naszego szkolnego teatrzyku lub po prostu, by „wywabić” z siebie polekcyjne zmęczenie. Rudek znalazł pod stertą poprutych materaców pajaca z pękniętą twarzą, z której wystawały trociny. Postanowiliśmy zgodnie, rozumiejąc się bez słów, że moglibyśmy sprezentować ją głowie p. Lenki, aby nie czuła się taka samotna.
Zmęczeni sierpniowym upałem, a muszę wspomnieć, że lato tamtego roku było niesamowite; praktycznie pozbawione deszczu, wiatru i porannej mgły, zachowywało się jak afrykańska pustynia, dotarliśmy do bramy przy Przodowników... Przeszło pół godziny czekaliśmy na głowę p. Lenki, która o tej porze wybierała się, już na dobre oswojona z naszą ulicą, na spacer z p. Nierubcem, na pobliską ławkę. Tam obaj, milcząco obserwowali parę szpaków karmiących w gnieździe swoje pisklęta. To było lepsze niż „Dziennik Telewizyjny”, „Wielokropek” czy „Koń, który mówi”. Zaczynał się kolejny kwadrans, ale p. Lenka nie pojawił się na dole, w cieniu bramy. Musieliśmy zatem obejść cały budynek, aby zaglądnąć na poddasze od strony podwórka. Okno na górze było zamknięte, a może lekko uchylone, z tej odległości nie byliśmy tego pewni. Co i tak, samo w sobie, było niecodzienne, gdyż głowa p. Lenki, nigdy nie zamykała okna, ani na noc, ani nawet wówczas, gdy wiał silny wiatr...
Postanowiliśmy jednak rozwiązać tę zagadkę później. Teraz każdy z nas marzył, by wrócić do domu, zrzucić z siebie szkolny mundurek, tornister i ubrać swoje najgorsze podwórkowe łachy, wrzucić na nogi rozczłapane trampki, i upodobnić się, chociaż na chwilę do Tomka Sojera, który był wraz z Czakiem naszym ówczesnym idolem, bez względu na to, co to słowo w tamtych czasach dla nas znaczyło. Wcześniej byli nimi „przeżuwacze kitu” z książki „Chłopcy z placu broni”, ale jednak tylko dotąd, kiedy „Olik” ukradł ojcu kit szklarski, dając go nam do przeżucia. Wszyscy wylądowaliśmy u szkolnego lekarza z objawami lekkiego zatrucia. Nie wiedzieliśmy, że jego ojciec zmieszał go wcześniej z denaturatem, aby kit za szybko nie stwardniał. Zagrożeni płukaniem żołądka, co było dla nas większą karą niż klęczenie na grochu u p. Czai, straciliśmy od tego czasu dla Nemeczka i jego kompanii, wszelką sympatię i uznanie.
Minęło kilka podobnych do siebie dni. Nieraz ukradkiem, przechodząc przez podwórko, patrzyliśmy na trzecie piętro, gdzie do tej pory zawsze królowała głowa p. Lenki.
Początek września, który był również początkiem roku szkolnego porwał nas, z naszymi rodzicami na dokładkę, w wir różnych dziwnych, i niepotrzebnych według nas, zakupów. No bo, po co komu nowe ołówki, kiedy i tak łamały się jak stare, a w czasie walki nimi na miecze wypadały z nich na posadzkę grafity, roztrzaskując się na drobne części, albo temperówki, którymi rzucaliśmy się na przerwach, a potem z popękanych otworów wyjmowaliśmy ostrza, i rzeźbiliśmy nimi patyki, w różne, jak nam się wtedy wydawało, szamańskie wzory.
Chłopaki jakby „odpuścili” sobie głowę p. Lenki, lecz mnie jej kilkudniowa nieobecność, na przemian intrygowała i niepokoiła.
Któregoś dnia, a był to już początek września, zamiast iść z nimi na poligon wojskowy i strzelnicę na łące blacharskiej, wykręcając się bólem nogi, zostałem w domu. Mama miała znów bilans, przychodziła późnym wieczorem, więc całe popołudnie miałem dla siebie.NOTA BIOGRAFICZNA AUTORA
GABRIEL LEONARD KAMIŃSKI (ur. w 1957 r. w Gorzowie Wlkp.) – poeta, prozaik. Mieszka we Wrocławiu. Laureat wielu ogólnopolskich konkursów i turniejów poetyckich. Odznaczony Złotą Odznaką Towarzystwa Miłośników Wrocławia (2019) oraz medalem Zasłużony dla Wrocławia – Merito de Wratislavia (2021). Wydał m.in.: _OPIS RZECZY SZCZEGÓLNIE MARTWYCH_ (1981), _NIE MA MIĘDZY NAMI RÓŻNICY_ (1983), _ULICA PRZODOWNIKÓW PRACY_ (1987), _DÉJÀ VU_ (1999), _WRATISLAVIA CUM FIGURIS_ (2002, 2010), _ROTH – NOWY TESTAMENT_ (2007, 2011), _PAN SWEN (ALBO WROCŁAWSKA ABRAKADABRA)_ (FORMA 2012), _WRATISLAVIA CUM FIGURIS II_ (2013), _MÓJ ROK 1968_ (2013), _BALLADA O DOMU I INNYCH RZECZACH ŚMIERTELNYCH_ (2016), _JESTEM, OCALAŁEM_ (2016), _LISTY DO VAN GOGHA_ (2017), _WILNO ODNALEZIONE_ (2018), _KIEDY ŚPIEWAŁ COHEN_ (2019), _EPITAFIA_ (2022), _NIEME KINO_ (2023), _WIERSZE ZEBRANE_ (2023), _WROCŁAWSKA ABRAKADABRA_ (FORMA 2024) .W SERII _PIĘTNASTKA_ UKAZAŁY SIĘ:
ANDRZEJ BALLO „Albowiem”, „Bodajże”
HENRYK BEREZA „Względy”, „Zgłoski”, „Zgrzyty”
KAZIMIERZ BRAKONIECKI „Dziennik berliński”
MACIEJ CISŁO „Błędnik”
ZBIGNIEW CHOJNOWSKI „Tarcze z pajęczyny”
WOJCIECH CZAPLEWSKI „Książeczka rodzaju”, „Książeczka wyjścia”
MAREK CZUKU „Róbta, co chceta”, „Stany zjednoczone”
JAN DRZEŻDŻON „Łąka wiecznego istnienia”
ANNA FRAJLICH „Czesław Miłosz. Lekcje”, „Laboratorium”
PAWEŁ GORSZEWSKI „Niecierpiące zwłoki” , „Uczulenia”
MAŁGORZATA GWIAZDA-ELMERYCH „Czy Bóg tutaj”
TOMASZ HRYNACZ „Noc czerwi”
LECH M. JAKÓB „Ćwiczenia z nieobecności”, „Do góry nogami”, „Poradnik grafomana”, „Poradnik złych manier”, „Rzeczy”,
PAWEŁ JAKUBOWSKI „Kopuła”
ZBIGNIEW JASINA „Drzewo oliwne”, „Inaczej przemijam”
JOLANTA JONASZKO „Bez dziadka”, „Nietutejsi”, „Portrety”
GABRIEL LEONARD KAMIŃSKI „Pan Swen (albo wrocławska abrakadabra)”, „Wrocławska abrakadabra”
PIOTR KĘPIŃSKI „Po Rzymie. Szkice włoskie”
BOGUSŁAW KIERC „Cię-mność”, „Płomiennie obojętny”
KAZIMIERZ KYRCZ JR „Punk Ogito”, „Punk Ogito w podróży”
ARTUR DANIEL LISKOWACKI „Brzuch Niny Conti”, „Capcarap”, „Cukiernica pani Kirsch”, „Kronika powrotu”, „Ulice Szczecina”, „Ulice Szczecina (ciąg bliższy)”
KRZYSZTOF LISOWSKI „Czarne notesy (o niekonieczności)”, „Motyl Wisławy. I inne podróże”
KRZYSZTOF MACIEJEWSKI „Dziewięćdziesiąt dziewięć”, „Osiem”
TOMASZ MAJZEL „Opowiadania w liczbie pojedynczej”, „Treny Echa Tropy”
PIOTR MICHAŁOWSKI „Cisza na planie”
MIROSŁAW MROZEK „Odpowiedź retoryczna”
EWA ELŻBIETA NOWAKOWSKA „Merton Linneusz Artaud”
HALSZKA OLSIŃSKA „Bliskie spotkania”, „Małostki”, „Złota żyła”
PAWEŁ ORZEŁ „Cudzesłowa”
MIROSŁAWA PIASKOWSKA-MAJZEL „(Po)między”
KAROL SAMSEL „Jonestown”, „Prawdziwie noc”, „Więdnice”
BARTOSZ SAWICKI „Krucha wieczność”
EUGENIUSZ SOBOL „Killer”
EWA SONNENBERG „Wiersze dla jednego człowieka”
WOJCIECH STAMM „Pieśni i dramaty patriotyczne i osobiste”
GRZEGORZ STRUMYK „Re _ le rutki”
LESZEK SZARUGA „Kanibale lubią ludzi”
WIESŁAW SZYMAŃSKI „Skrawki”
MICHAŁ TABACZYŃSKI „Legendy ludu polskiego. Eseje ojczyźniane”
PAWEŁ TAŃSKI „Glinna”, „Kreska”
MARIA TOWIAŃSKA-MICHALSKA „Akrazja”, „Engram”, „Z Ameryką w tle”
ANDRZEJ TURCZYŃSKI „Źródła. Fragmenty, uwagi i komentarze”
MIŁOSZ WALIGÓRSKI „Długopis”
HENRYK WANIEK „Notatnik i modlitewnik drogowy”, „Notatnik i modlitewnik drogowy II”, „Notatnik i modlitewnik drogowy III”
SŁAWOMIR WERNIKOWSKI „Partita”, „Passacaglia”
ALEX WIESELTIER „Krzywe zwierciadło”
LESZEK ŻULIŃSKI „Suche łany”