Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pani K. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Ebook
36,99 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pani K. - ebook

Pani K. co noc wybudza się ze snu o trzeciej trzydzieści trzy. Pan K. martwi się stanem jej zdrowia. Oboje, tak jak inni mieszkańcy wieżowca, nie opuszczają swojego lokum. Rytm ich życia wyznaczają cykle pracy oraz dostawy żywności.

Świat wydaje się Pani K. miejscem przerażającym. Czuje się uwięziona, a informacje, które do niej docierają, uważa za nieprawdziwe. Ma wrażenie, że gdyby przestała brać leki przepisane przez psychiatrę, byłoby jej łatwiej zrozumieć rzeczywistość.

Tak rozpoczyna podróż do wnętrza własnej pamięci.

Okazuje się ona drogą w nieznane... 
Czy bohaterka dowie się, dlaczego tak naprawdę tkwi we własnym mieszkaniu? Czy uda jej się wydostać? Czy jeszcze będzie po co?

„Pani K.” to piękna powieść Marty Knopik o zagmatwanych ścieżkach umysłu, które mogą prowadzić na manowce, oraz o poszukiwaniu prawdy o świecie i o sobie. To historia niejednoznaczna, z niepokojącą wizją świata i ludzkiej samotności.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67388-44-3
Rozmiar pliku: 834 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TRZECIA TRZYDZIEŚCI TRZY

Budzę się co noc o tej samej godzinie. Za każdym razem ze snu wyrywa mnie silne szarpnięcie. Brak mi tchu, serce wali jak szalone, a ciało jest gotowe do walki – lub do ucieczki. Elektroniczny zegar wyświetla trzy trójki.

Początkowo wybudzenia miały bardziej dramatyczny przebieg. Wyskakiwałam z łóżka, jakbym była pajacykiem na sprężynie, i rozglądałam się nerwowo w poszukiwaniu źródła zagrożenia. Podbiegałam do okna i skanowałam wzrokiem okolicę, wypatrując ognia, dymu, wozów strażackich, karetek, czołgów – jednym słowem czegoś, co wyrwało mnie ze snu. Gdy niczego takiego nie znajdowałam, podchodziłam do drzwi i z największą ostrożnością przykładałam oko do wizjera, przekonana, że musiał mnie w takim razie obudzić jakiś hałas z korytarza. Jednak każdej nocy zarówno w budynku, jak i na zewnątrz było ciemno, cicho i spokojnie.

W końcu zrozumiałam, że źródło wybudzeń nie pochodzi z zewnątrz.

To ja sama siebie wyszarpuję ze snu.

Jest to osobliwe uczucie, jakby gdzieś we mnie żyła inna istota, niespokojna, zawsze czujna, nieznosząca bezwładu ciała i mojej sennej bezbronności. Ta druga ja (jak stwierdziłam w okresie, gdy przeniosłam swoje obserwacje spod drzwi do własnego wnętrza), ulepiona z lęku, zawsze gotowa jest do ucieczki. Uwięziona w ciemności mojego snu, wpada w panikę, zaczyna wierzgać, kopać i gryźć. Uspokaja się dopiero, gdy otworzę oczy, gdy może się przekonać, że nic złego się nie dzieje. Gdy to pojęłam, gdy poznałam ją nieco (pobieżnie, bo ukryta jest głęboko w podziemiach świadomości, za grubymi, pancernymi drzwiami), przestałam wyskakiwać z łóżka.

Teraz po prostu leżę i próbuję uspokoić oddech, wpatrując się w trzy trójki jaśniejące na zegarze. Kładę rękę na klatce piersiowej i przemawiam do oszalałego ze strachu serca, do owej grzechoczącej we mnie kulki lęku, która urosła do rozmiarów osobnego bytu. Pan K. cicho pochrapuje; wieżowiec wzdycha przez sen. Upewniwszy się, że nic się nie dzieje, w końcu i ja odpływam. Obie zasypiamy – i ja, i ta druga we mnie.

Dzisiaj w nocy również zaczyna się od szarpnięcia, nagłego wynurzenia z czarnej studni, dezorientacji i łomotu serca. Przeczekuję ten nieprzyjemny etap, leżąc bez ruchu i starając się uspokoić oddech. Wreszcie mi się udaje i gdy już mam zamiar przeciągnąć się i przytulić do Pana K., którego zapach działa na mnie uspokajająco, jakiś dźwięk zwraca moją uwagę. Przez chwilę nasłuchuję. Dobiega mnie jednostajne buczenie, którego nie potrafię do niczego dopasować. W końcu się orientuję, co to. Winda!

Chociaż mieszkamy na ostatnim piętrze i niemal sąsiadujemy z jej mechanizmem, bardzo rzadko słyszę ten odgłos, w zasadzie wyłącznie w dzień dostaw żywności, ale nawet wtedy wieżowiec wydaje z siebie tyle dźwięków, że basowa, miarowa melodia windy ginie wśród nich. Windy właściwie się nie słyszy.

Teraz, w nocy, jej odgłos jest dojmujący i ponury, przypomina ostrzegawcze warczenie wielkiego zwierzęcia. Kabina się zatrzymuje, a w budynku zapada cisza. Nim zdążę odetchnąć i ułożyć się do snu, winda znowu rusza.

Słucham jej z rosnącym napięciem, dość niewytłumaczalnym, pomijając może moją generalną awersję do wind, która jednak dotyczy korzystania z nich, a nie tego, że jeździ nimi ktoś inny. No bo co mnie to właściwie obchodzi, że ktoś porusza się między piętrami w środku nocy? Kiedy żyje się w wieżowcu takim jak ten, lepiej nie wtrącać się w niczyje sprawy, z nikim nie nawiązywać kontaktów i w ogóle nie interesować się, co się dzieje u innych lokatorów.

Winda w końcu się zatrzymuje. Nasłuchuję, spodziewając się odgłosu kroków, może dzwonienia kluczy czy jakiejś rozmowy. Na korytarzu panuje jednak idealna cisza, nie słyszę nawet otwierania drzwi do szybu ani ich zamykania, a jest to dźwięk, który nawet pośród hałasów dnia wybija się czasem na pierwszy plan, bo, zdaje się, nie sposób zamknąć tej windy bezgłośnie. A jednak ten, kto nią jechał przed chwilą, musiał wyjść z niej bezszelestnie.

Wzdycham i przytulam się do Pana K. Po mniej więcej kwadransie zaczynam zapadać w sen. I wtedy winda ponownie rusza.

Tajemnicze nocne jazdy trwają i trwają. Nikt nie wysiada i nikt nie wsiada, przynajmniej ja nie słyszę dźwięków, które by na to wskazywały, choć nasłuchuję tak, że aż wstrzymuję oddech.

Cóż, wygląda na to, że któryś z mieszkańców postanowił po prostu pojeździć w górę i w dół w środku nocy, nic takiego. Mało to jest wariatów? Ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy.

W zeszłym tygodniu jeden z sąsiadów zaczął wyrzucać przez okno rozmaite sprzęty: najpierw ubrania, buty, potem książki, szklanki, talerze i tak dalej. Wydawało się, że postanowił pozbyć się wszystkiego z domu i nawet przez chwilę się zastanawialiśmy, czy na końcu sam nie wyfrunie przez okno. Jakiś czas temu zaś jedna z sąsiadek po kilka razy na dzień zaczynała wrzeszczeć: „Zagłada! Apokalipsa! Nadchodzi Antychryst!”, i tak w kółko, coraz donioślejszym tonem, który z czasem przechodził w potężny ryk, w żaden sposób nieprzypominjący głosu kobiety. Wrażenie było piorunujące, wszyscy drętwieliśmy ze strachu. Nikt z nas oczywiście nie reagował, udawaliśmy, że nic się nie dzieje, i w końcu sąsiadka zamilkła. Może jej wreszcie przeszło, a może gdzieś ją zabrano?

Tak to jest z naszym wieżowcem, nie sprzyja zdrowiu psychicznemu i chyba każdy mieszkaniec miewa gorsze chwile. Bo czy można zachować pełnię sił, gdy nie wierzy się w odmianę losu, gdy na nic się już nie czeka? Czy można cieszyć się czymkolwiek, gdy nie ma się innego celu ponad to, żeby wysłać zlecenia, zjeść obiad i pogapić się na niebo, kiedy każdy dzień wygląda tak samo?

Ostatnio jednak jest tu stosunkowo spokojnie, zrobiło się też jakby ciszej. Owszem, czasem jakiś zabłąkany sąsiad w szlafroku włóczy się po korytarzu i gada do siebie, słychać kłótnie, tłuczenie szkła albo inny rumor, ale coraz rzadziej. Można powiedzieć: sielski spokój.

Kiedyś, jakoś na początku, w zasadzie nie było tygodnia bez samobójstwa. Działo się to mniej więcej w okresie, gdy minęło już poczucie „momentu dziejowego”, jakiegoś wielkiego sprawdzianu dla ludzkości. Stan czujności i mobilizacji wszystkich sił organizmu zaczynał już słabnąć, bo ileż można tak żyć. Jedni zaczynali się niecierpliwić, inni nudzić, a jeszcze inni postanowili wypisać się z tego wariatkowa, w którym się znaleźliśmy. Wobec braku ciekawszych opcji i w obliczu niemożności opuszczenia wieżowca samobójstwo okazywało się dla niektórych jedynym rozwiązaniem.

Teraz jednak wszystko się uspokoiło. Ci, którzy przeżyli tamten czas, trwają, choć miewają ciężkie chwile. Dobrze to znam.

Najwyraźniej dzisiaj kogoś wzięło na nocne wojaże windą, nic takiego. Doprawdy, gdyby nie to, że nie znoszę wind i już sam ich odgłos sprawia, że zimne ciarki chodzą mi po plecach, zupełnie nie zwróciłabym na to uwagi. Pewnie wszyscy poza mną śpią spokojnie, jak Pan K.

Wyobrażam sobie tę nieszczęsną postać, bladą, z podkrążonymi oczami, jak stoi zamyślona, może na chwilę przysypia oparta o ścianę kabiny, a potem się przebudza, rozgląda zaskoczona, zastanawiając się, co, u licha, robi w windzie, naciska guzik i rusza dalej. I tak w kółko.

W końcu przyzwyczajam się do odgłosu windy i zasypiam. Budzi mnie dopiero alarm w telefonie Pana K.

DUSZA PLANETY

Pan K. jak co rano dziarsko wyskakuje z łóżka i rozsuwa zasłony. Maszeruje w stronę aneksu kuchennego. Ja przez dłuższą chwilę wpatruję się w matowe, szare niebo za oknem, a potem naciągam kołdrę na głowę. Nie mam ochoty wstawać, nie mam po co. Po chwili terkocze ekspres i rozlega się najmilszy na świecie zapach kawy. To zawsze działa! Wyplątuję się z pościeli i wstaję.

Zastanawiam się, czy opowiedzieć Panu K. o windzie.

Jest jednak co najmniej kilka powodów, żeby mu niczego nie mówić. Po pierwsze, musiałabym przyznać, że nadal wybudzam się o trzeciej trzydzieści trzy. Dla świętego spokoju jakiś czas temu powiedziałam mu, że to się już nie zdarza. Pan K. by się martwił, jak to on, pewnie by naciskał, żebym zadzwoniła do lekarza, aby zwiększył mi dawkę leków, a tego nie chcę robić. Mogłabym oczywiście powiedzieć, że obudziłam się właśnie z powodu windy, że trzasnęły drzwi lub coś w tym rodzaju, problem polegał jednak na tym – i był to drugi powód, który mnie powstrzymywał – że Pan K. od jakiegoś czasu, choć zabrzmi to może trochę komicznie, zachowuje się jakoś inaczej.

Zaczęło się to... Kiedy właściwie? Może już wtedy, jeszcze przed wysiedleniem.

*

Zostaliśmy zatrzymani w pół kroku, w niedopiętych koszulach, w jednym bucie, z filiżanką kawy w dłoni. Teczka z dokumentami i drugim śniadaniem czekała w przedpokoju, kluczyki od samochodu niecierpliwiły się w kieszeniach płaszczy, zegar tykał, a my staliśmy skonsternowani, jeszcze bowiem przed chwilą świat czekał na nas, irytował się, gdy spóźnialiśmy się choć minutę na wyznaczone spotkanie, a tu nagle – stop. Wojna. Do tego wojna dziwna i niezrozumiała, jakiej wcześniej w dziejach ludzkości nie było.

*

Przez pierwsze tygodnie po prostu zakazano wychodzenia z domów. Po ulicach przemieszczały się wozy opancerzone i nadawały komunikaty przez głośniki. Potraktowaliśmy to poważnie, tym bardziej że kilka razy słyszeliśmy odgłosy strzelaniny.

Zupełnie nie byliśmy na to wszystko przygotowani – i nie chodzi tylko o nasz stan psychiczny. Nie byliśmy gotowi organizacyjnie: po dwóch dniach nie mieliśmy co jeść! Żadnego zapasu makaronu, ryżu, dżemu, cukru – nic! Nie mieliśmy świec, wody, żadnych lekarstw. Pamiętam, że kiedy wyłączano prąd i wodę, siedzieliśmy w ciemności pod kocami, zmarznięci i przerażeni, z przeświadczeniem, że to koniec.

Pomimo zakazu opuszczania mieszkań musieliśmy znaleźć coś do jedzenia – nie mieliśmy wyboru. Pan K. zrobił więc obchód po naszej kamienicy. Nikt z sąsiadów nie otworzył mu drzwi, chociaż Pan K. tłumaczył, że od trzech dni nic nie jadł i prosi o cokolwiek. W końcu włamał się do jednego z mieszkań, którego właściciel od kilku tygodni przebywał za granicą. Przyniósł stamtąd puszki z owocami, paczkowane pieczywo, masło orzechowe, soki i całą masę innych rzeczy. Było tego tyle, że kursował kilka razy. Byliśmy uratowani, przynajmniej na jakiś czas. Kiedy po kilku dniach zaczął do nas pukać jeden z sąsiadów z prośbą o jedzenie, nie otworzyliśmy mu drzwi.

Na mieście rozpoczęły się zamieszki. Głodni ludzie domagali się dostępu do żywności, włamywali się do sklepów i domów. Wnet dołączyli do nich rozmaitej maści awanturnicy i pomimo ostrej reakcji wojska przez kilka dni było naprawdę niebezpiecznie. Przetrwaliśmy ten okres zabarykadowani w naszym mieszkaniu.

Wstrząsnęło mną to wszystko. Nie spodziewałam się, że to już. Dałam się zaskoczyć.

*

Zbliża się do nas coś nieznanego, przerażającego, dusza planety się rozpęka, a jej obrotom od dłuższego czasu towarzyszy pewne wahanie, coś w rodzaju zniechęcenia lub zmęczenia.

*

Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Nawet nie było jak tych odpowiedzi szukać. Trwała Pierwsza Wojna Informacyjna, choć jeszcze wtedy tak jej nie nazywano, i nie sposób było ustalić niczego pewnego.

Pamiętam, że przed snem wyznawałam Panu K. do ucha, że przez lata słuchałam z g r z y t ó w ź l e n a o l i w i o n y c h g w i a z d o z b i o r ó w i c h r o b o t a n i a p e ł z n ą c e j k u n a m ż a r ł o c z n e j s z a r a ń c z y a n t y m a t e r i i.

Takich właśnie używałam słów, choć pewna jestem, że nie są moje, że ktoś mi je wsadził do głowy, ale gdzie i kiedy je usłyszałam lub przeczytałam, nie potrafiłam powiedzieć. Zapadły we mnie tak głęboko, że stały się moje.

– W zbyt energicznie nakręconym zegarze wszechświata wykruszyły się zębatki – szeptałam trochę do Pana K., trochę do siebie samej, cytując, zdaje się, posłyszane gdzieś zdanie. – Przekrzywiły się cyfry na chromowanej tarczy, a wskazówka minutowa przyspieszyła, rozpruwając worki odległych galaktyk, tnąc ścięgna grawitacji i gubiąc kolejne planety, kolejne światy, sypiące się w niebyt niczym złoty piach. Czujesz? Coś jest nie tak ze światem, z czasem, ze wszystkim! Musisz to czuć!

Biadoliłam, że dałam się oszukać chemicznym zapewnieniom o cudownym działaniu pigułek zapisanych przez lekarza, tym żółtym, branym rano, łagodzącym i zamazującym przeczucia, tym drugim, małym, branym doraźnie, w razie ataku paniki, i tym wieczornym, podłużnym, na bezsenność i nadmiar śnienia jednocześnie. Nie mogłam sobie wybaczyć zaniedbania. Wydawało mi się, że ucichło zgrzytanie świata, podczas gdy to ja ogłuchłam. Pigułki uśpiły moją czujność. Czy gdybym była ostrożniejsza, byłoby inaczej?

Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy zaczęłam się odgrażać, że przestanę brać leki.

Pan K. był przerażony moim stanem i bzdurami, które wygadywałam.

– Co ty opowiadasz? Czegoś ty się naczytała? – utyskiwał. – Jaka szarańcza antymaterii? – Łapał się za głowę.

Przekonywał, że nie powinnam przerywać leczenia (używał tego słowa, choć co to niby za leczenie?). Ponownie przestudiował medyczne ulotki (to jedna z tych nielicznych osób czytających wszelkie instrukcje, składy produktów na opakowaniach i zapiski drobnym drukiem w umowach, co zawsze mnie jednakowo wzrusza i bawi), przejrzał też katalogi rozmaitych przypadków oraz statystyki domów wariatów, samobójstw i paranoi.

– Musisz to brać! – zadecydował, stukając palcem w rzędy cyfr.

Tak bardzo ufał cyfrom.

Obiecałam, że będę rozsądna. Uwierzył, ale do dzisiaj jest w tej kwestii czujny. Od tamtego czasu obserwuje mnie uważniej. I delikatnie mówiąc, reaguje dość nerwowo na niektóre moje opowieści.

Można by powiedzieć, że jestem anty-Szeherezadą: ona opowiadała, by przeżyć, by udobruchać okrutnego wezyra, ja zaś, aby udobruchać Pana K., zaprzestałam opowiadania. Za opowiadanie mogły mnie spotkać rozliczne przykrości. Niestety nie wiedziałam tego jeszcze w tym pierwszym okresie i gadałam niemal bez przerwy.

KAJUTA

Ach, kiedy przypomnę sobie nas z tamtego czasu, z początków wojny, jacy byliśmy wtedy naiwni, pełni oczekiwań i niecierpliwi, pewni, że wszystko to jest chwilowym nieporozumieniem, awanturą rozeźlonych potentatów informacyjnych władających światem. Wtedy jeszcze każdego dnia uważnie nasłuchiwałam głosu z nieba, wyczekiwałam jakiegoś znaku od tego czegoś, co miało nad nami czuwać. Śmiać mi się chce, gdy o tym dziś myślę.

*

Nocami czuję pocieszające i czułe kołysanie. Nasz blok chwieje się niepewnie, po czym odrywa od błotnistej przystani osiedla i rusza przed siebie. A potem opuszcza bezpieczny port – najpierw marinę osiedla, potem kanały starego miasta – i kieruje się na szerokie wody, po których płyną również inne wieżowce pełne ludzi, sunąc bezgłośnie w lepkiej ciemności, mrugając do siebie oczami bezsennych okien. Czasem słyszałam pomruki wielorybich stad lub obco brzmiące dialogi dobiegające zza okna, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że wszyscy jesteśmy w podróży, że żeglujemy ku nowemu światu, nawet o tym nie wiedząc, nie przeczuwając, że za kilka tygodni postawimy stopy na nowej ziemi, że nasze blade, niemal przezroczyste ciała ozłoci nowe, nieznane słońce. Przemówimy nowymi językami, a w naszych głowach narodzą się nowe idee.

*

Każdego poranka uważnie badałam stopami podłogę, jej twardość i stabilność, jakbym się obawiała, że natrafię na grząskie bajoro rozmiękającej codzienności. Potem szłam na chwiejnych nogach do okna, spoglądałam na linię horyzontu, upewniając się, że o brzasku bezpiecznie zacumowaliśmy w rzeczywistości, że świat na powrót przybrał swoją poprzednią formę, budynki trzymają pion i poziom, że na powrót stoją zakopane w brudnym piachu. Sprawdzałam, czy wieżowce stoją w tych samych miejscach, w tej samej odległości i pod tym samym kątem, a wreszcie – czy to na pewno te same budynki. Przyglądałam się balkonom, pstrokatej mozaice zaciągniętych rolet, mapie suszarek na pranie, złowieszczych sztucznych ptaków i masztów złożonych na noc parasoli. Obserwowałam okolicę, żeby przyłapać świat na przemianie, bojąc się jej i pragnąc jednocześnie.

Dopiero po odprawieniu tego porannego rytuału prostowałam i rozciągałam zdrętwiałe, zesztywniałe ciało i szłam na czekającą na mnie w kuchni kawę. No i opowiadałam o moich rosnących z dnia na dzień podejrzeniach Panu K. O nocnych potajemnych wojażach wieżowców, o falowaniu i zbliżającym się po cichu przełomie, o moim przekonaniu, że wszystko będzie jak dawniej. Starałam się mówić rzeczowo, przybierając poważny, naukowy ton, unikać metafor – wszystko po to, by nie rozmiękczać konturów moich obaw.

Pan K. patrzył na mnie w takich momentach w osłupieniu, może czasem nawet z fascynacją i zachwytem, jakby obserwował nowy gatunek owada, który wyewoluował z materii snu i stał przed nim, wachlując jego kawę misternie utkanymi, kruchymi skrzydełkami. Potem, wysłuchawszy mnie, kiwał głową, mrucząc: „Ach, artyści, kolorowe ptaki” lub coś podobnego, zupełnie nieadekwatnego i w ogóle nie na temat, po czym pochylał się na monitorem, po którym pełzły długie szeregi zmutowanych mrówek, ciągnąc kalekie kończyny cyfr przez nieskończone arkusze ewidencji przemijającego świata. Udawał, że nic sobie nie robi z mojego dziwnego stanu, ale jak się potem okazało, obserwował, zapamiętywał, notował.

Ja w odpowiedzi na jego słowa mruczałam coś w rodzaju:

– Nie znasz prawd żywych, nie zobaczysz cudu.

Jednak on zazwyczaj już nie słuchał, zanurzony w zimnym blasku danych, sunąc bezgłośnie po serpentynach makr.

CZARNY NOTES

Mieszkanie, w którym nas ulokowano, ma dwadzieścia osiem metrów kwadratowych powierzchni. Na całe wyposażenie składają się prostokątny szklany stół i stojące wokół niego krzesła, rozkładana kanapa, regał z książkami i szafa. Są to rzeczy uratowane z poprzedniego mieszkania, tego w centrum, które nam zabrano podczas wysiedlenia.

Nasza sytuacja i tak była lepsza niż wielu innych, którzy mieli mniej szczęścia, ponieważ przesiedlenie nastąpiło w obrębie jednego miasta i byliśmy w stanie zabrać trochę swoich rzeczy, mogliśmy więc zachować książki, płyty z muzyką i filmami i inne przedmioty.

Za każdym razem, gdy czuję żal po utracie dawnego życia, staram się pamiętać, że i tak nam się udało. Nic tak nie pociesza jak myśl, że inni mają jeszcze gorzej. Dostaliśmy w miarę normalne lokum w budynku mieszkalnym, z drzwiami, które zapewniają prywatność, i oknem, przez które można spojrzeć na świat. Można było skończyć gorzej, na przykład w boksie w podziemnym mieście albo wraz z dziesiątkami innych ludzi.

Mamy tu wszelkie wygody: aneks kuchenny i maleńką łazienkę, najprawdopodobniej mniejszą niż łazienki na statkach pasażerskich, ale własną. W schowku w przedpokoju składujemy uratowane z dawnego życia sprzęty. Jest nawet balkon, na tyle duży, żeby można usiąść na krześle i wystawić twarz do słońca.

W dodatku chyba wszyscy w wieżowcu mamy stałe dostawy prądu, bez przerw nocnych, a to może oznaczać, że zgromadzono tu przede wszystkim osoby pracujące dla sprawy, dla rządu, jeśli oczywiście taki jest. Ani ja, ani Pan K. nie wiemy, dla kogo dokładnie pracujemy, a w dodatku mamy zakaz rozmawiania o zleceniach nawet ze sobą nawzajem. W zasadzie wiemy tylko tyle, że ja pracuję w literkach, a on w cyferkach.

Staram się nie zastanawiać, co i dla kogo piszę, nie myśleć o tym, jak mój tekst zostanie przerobiony, jak wykorzystany.

*

Mój świat się skurczył.

Skurczył się do prostokątnej lunety monitora, przez którą próbuję dojrzeć rzeczywistość niczym odległy ląd, do regału, na którym tłumnie tłoczą się książki, pamiątki, segregatory z dokumentami, albumy ze zdjęciami, mapy, przewodniki i wspomnienia, a także do zimnej tafli stołu i ekspresu do kawy.

*

Jeśli chodzi o tę windę, moje wybudzenia i o to, że nie chcę o niczym mówić Panu K., to sprawa jest złożona. Z każdym dniem, z każdą moją opowieścią we wzroku Pana K. mniej było zachwytu, a więcej troski – może dlatego, że ogłaszano coraz więcej zakazów dotyczących dzielenia się uwagami, nawet w prywatnych konwersacjach. Podobno to tylko pogłębia kryzys informacyjny i niepokoje – podkreślano. „Dbajmy o siebie nawzajem i nie powielajmy kłamstw, nie siejmy niepokoju i paniki” – apelowano.

W spojrzeniu słuchającego moich wywodów Pana K. zaczął pojawiać się jakiś mrok, jakby cień, smutek, może niepokój, tak to w każdym razie na początku odczytywałam. Przynajmniej do czasu. Później pojawiły się w mojej głowie inne przypuszczenia.

Któregoś dnia poszłam pod prysznic. Mieszkamy na dziesiątym piętrze i niekiedy coś jest nie tak z ciśnieniem wody, dlatego długo stałam i kręciłam kurkami, nim uzyskałam odpowiednią temperaturę. Już miałam wejść do kabiny, gdy się zorientowałam, że nie wzięłam ze sobą ubrań na zmianę. Pomyślałam, że zostawiłam je na krześle w kuchni, gdzie się zatrzymałam w drodze do łazienki, żeby napić się wody. Nie chciałam zakręcać strumienia pod prysznicem, bo musiałabym na nowo manewrować kurkami, co zajęłoby kolejne kilka minut. Jednym susem znalazłam się w kuchni. W naszym mikroskopijnym mieszkaniu naprawdę oznacza to jeden krok.

Przy blacie kuchennym stał Pan K. Drgnął, gdy mnie zobaczył, a potem wykonał ruch, jakby chciał coś zasłonić. Było jasne, że nie spodziewał się mnie ujrzeć. Szum prysznica uśpił jego czujność. Gdyby nie to jego drgnięcie i ten późniejszy nieznaczny gest, nie zwróciłabym w ogóle na to uwagi.

– Co robisz? – zapytałam i podeszłam do blatu, na którym Pan K. porozkładał moje leki. Dostrzegłam, że wsunął coś do tylnej kieszeni spodni.

– Nic takiego – wyjąkał. Najwyraźniej było mu głupio. – Przeliczam twoje leki – wydusił z siebie, kiedy zrobiłam krok do przodu i już nie mógł udawać, że robi coś innego.

– Ale po co? – Byłam zaskoczona.

– Chciałem sprawdzić, czy wszystko masz – powiedział pośpiesznie. – Wiesz, jak teraz jest ciężko z wizytami lekarskimi.

Wiem, jak jest z wizytami. Gdyby nie jego ton i cała ta sytuacja, gdyby przeliczał te leki przy mnie, jawnie, nie miałabym nic przeciwko.

Przyglądałam mu się przez chwilę.

– I jak wypadła kontrola? – spytałam zimno.

Zesztywniał, gdy usłyszał brzmienie mojego głosu.

– Dobrze. Masz zapas na trzy miesiące.

– Świetnie – odparłam i chwyciłam moje ubrania, które leżały na krześle, tak jak przypuszczałam.

Nim znów weszłam do łazienki, zerknęłam jeszcze raz na Pana K. Z tylnej kieszeni spodni wystawał róg jego czarnego notesika.

Weszłam pod prysznic. Woda była idealna, na granicy ciepłej i gorącej, tak jak lubię. Zrobiło mi się błogo.

Ach, ten Pan K. – pomyślałam nieco uspokojona – wiecznie zatroskany. Co też wpadło mu do głowy, żeby przeliczać moje leki? On i ta jego ufność w cyfry. Tak, wiadomo, cyfry go uspokajają, to żadna tajemnica, bez nich czuje się zagubiony, niespokojny. Lubi dane statystyczne, daty, konkrety, a przynajmniej pozory konkretów. Pewnie prowadzi notatki w tym swoim czarnym notesiku, zapisuje, ile mamy fasoli, cukru, mąki, kawy. Zachichotałam, bo wydało mi się to zabawne.

Woda zrobiła się odrobinę chłodniejsza. Westchnęłam i próbowałam przez chwilę przywrócić jej poprzednią temperaturę. Na próżno, nic nie dało się zrobić.

Sięgnęłam po żel pod prysznic i nalałam trochę na gąbkę. Zawsze mycie zaczynam od stóp i przesuwam się do głowy, takie przyzwyczajenie. Najpierw prawa stopa, potem lewa. W okolicy kolan przemknęło mi przez myśl, że to przeliczanie moich leków przez Pana K. jednak mi się nie podoba. Czy on uważa, że nie potrafię zadbać o własne sprawy? Ta jego troskliwość wymknęła się już chyba spod kontroli.

Kiedyś, w dawnych czasach, widywaliśmy się tylko wieczorami, przy kolacji, a nawet przy lampce wina. Czasami, choć bardzo rzadko, oglądaliśmy razem jakiś film. Niespecjalnie dużo ze sobą rozmawialiśmy. Pan K. nie miał wtedy pojęcia, jakie biorę leki i w jakich ilościach. Nie miał pojęcia o wielu sprawach, w które się angażowałam, a ja nie miałam pojęcia o jego sprawach. Każde z nas miało swoje terytorium i własne ścieżki. Było właściwie tak, jakby Pana K. wcale nie było. Odkąd wylądowaliśmy w tej naszej kajucie i spędzamy ze sobą całe dnie, wszystko się zmieniło.

Gdy namydlałam brzuch, zaczęłam się zastanawiać, jaka jest różnica pomiędzy martwieniem się o kogoś a chęcią kontrolowania go. Czy to na pewno troska kieruje poczynaniami Pana K.? Mógł przecież zapytać, jak stoję z lekami, zamiast myszkować i przeliczać tabletki za moimi plecami. To drgnięcie, ten ruch zasłaniający blat...

Zaczęłam się trząść i dygotać. Zorientowałam się, że strumień wody, pod którym stoję, jest całkowicie zimny. Zmiana temperatury była tak stopniowa, że z początku w ogóle jej nie zauważyłam. Stałam tak, skostniała i sina, nie mogąc zrobić ruchu.

Czy i u nas nastąpił powolny i niedostrzegalny spadek temperatury uczuć, tak powolny, że niczego nie zauważyłam?

Chwilę później otrząsnęłam się z tych myśli, tak jak otrząsa się z wody, i zaczęłam wycierać się energicznie ręcznikiem, aby się osuszyć i przy okazji rozgrzać.

Jednak nieufność, która wykiełkowała we mnie tamtego dnia, już nie znikła – przeciwnie: rosła we mnie wbrew mojej woli. Była jak pełznący perz, który rozprzestrzenił się na całej połaci naszej relacji, wychylał swoją rozczochraną dziką głowę spomiędzy naszych rozmów, oplatał mnie coraz ciaśniej, że aż czasem brakowało mi tchu. Nie potrafiłam go wyplewić, pozbyć się go. Czułam, jak blade kłącza drążą we mnie kolejne korytarze.

To właśnie wtedy, w okresie, w którym przyłapałam Pana K. na odprawianiu nad moimi lekami sobie tylko znanych rytuałów, gdy się zorientowałam, że woda, w której się myję, jest zimna, a ja skostniała i przemarznięta do szpiku kości, zaczęły się moje wybudzenia.

Nie może zatem dziwić, że niechętnie opowiadam o sobie, o swoich myślach, wrażeniach oraz o tym, że noc w noc budzę się o trzeciej trzydzieści trzy.

Pan K. podaje mi kubek z kawą. Upijam łyk i wzdycham ukontentowana. Kawa jak zwykle wspaniała. Ten pierwszy łyk pierwszej porannej kawy to najmilszy moment każdego dnia. Potem biorę przygotowaną przez Pana K. tabletkę i popijam ją wodą.

– Jak się spało? – pyta Pan K. i zajmuje się smarowaniem tostów masłem, a potem dżemem.

– Świetnie – odpowiadam automatycznie, jak co rano. – Dobra kawa – dodaję i włączam komputer.

Postanawiam, że mu nie powiem.

Zresztą, co tu właściwie jest do opowiadania? Że ktoś jeździł nocą windą? Teraz, w świetle dnia, nie wydaje się to właściwie specjalnie istotną wiadomością.

RYTUAŁY

Mijają dwie godziny, podczas których siedzimy oboje przy stole, wpatrzeni w ekrany naszych laptopów. Brzęczyk w telefonie ogłasza przerwę, wstajemy więc i robimy porządne śniadanie.

Tygodniową rozpiskę posiłków mamy zawieszoną na lodówce. Dziś, jak co czwartek, będą jajka, pomidory (niestety z puszki, bo od jakiegoś czasu nie dostarczają nam świeżych, choć za każdym razem wpisujemy je na listę z zamówieniem), tosty, sok pomarańczowy i kawa. W poniedziałki, środy, piątki i niedziele jemy owsiankę, we wtorki naleśniki, a w soboty improwizujemy.

Przeciągam się i zabieram do gotowania, bo w czwartki to mój obowiązek. Pan K. w tym czasie ścieli łóżko i sprząta naszą kajutę. To uporządkowanie, ten stały, uspokajający rytm codzienności zawdzięczam Panu K.

Nie od razu tak było. Pamiętam, że na początku, już po okresie strachu, rebelii, przesiedlenia, gdy mieliśmy zapewnione bezpieczne lokum i dostawy żywności, gdy emocje opadły, rozpoczął się dla nas dziwny czas. Chodziliśmy z Panem K. w piżamach, podgryzaliśmy krówki, zapominając zupełnie o normalnych posiłkach. Urządzaliśmy maratony filmowe i przerzucaliśmy się dowcipami. Pracowaliśmy wprawdzie – zgodnie z zawartą umową codziennie włączaliśmy komputery, meldowaliśmy naszą obecność, a potem spędzaliśmy przepisowe godziny w łunie laptopów – ale było to trochę na niby.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: