- promocja
Panie z Cranford - ebook
Panie z Cranford - ebook
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Powieść jednej z najsłynniejszych angielskich pisarek z czasów wiktoriańskich przypomina zbiór scenek rodzajowych. Urok dawno minionego świata, niespieszna narracja, świetnie uchwycone charaktery, snobizmy, śmiesznostki i cnoty bohaterek wzruszają, denerwują i wywołują niepohamowaną wesołość. Na podstawie tej powieści telewizja BBC nakręciła przebojowy serial z Judi Dench w roli głównej.
Koniec XIX wieku, Cranford – miasteczko w hrabstwie Cheshire w Anglii. Mieszkają tu głównie kobiety; przeważnie ekscentryczne bezdzietne wdowy i stare panny. Ich zachowanie jest podporządkowane temu, co wypada lub nie wypada osobie o danej pozycji w tym małomiasteczkowym środowisku. Damy skrzętnie ukrywają niedostatki finansowe, nie skarżą się na brak pieniędzy, to bowiem nie uchodzi, w zaciszu domowym natomiast czynią drobne oszczędności - na świecach i ulubionych przysmakach. Należą do klasy średniej, ale za wszelką cenę chcą uchodzić za przedstawicielki klasy wyższej. Żyją tak, jakby od czasów ich młodości nic się nie zmieniło, starannie ignorując fakt, iż świat wokół gwałtownie przyspiesza.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8031-419-1 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Nasza społeczność
A więc przede wszystkim Cranford jest we władaniu Amazonek; kobiety rządzą we wszystkich domach o nieco wyższym czynszu. Jeżeli jakaś małżeńska para przybędzie do miasta na stałe, dżentelmen – w ten czy inny sposób – znika. Albo wypłasza go fakt, że na wieczornych przyjęciach on jeden reprezentuje płeć brzydką, albo tłumaczy jego nieobecność służba w pułku lub na okręcie czy też zaangażowanie sprawami hand-lowymi, zmuszające do spędzania wszystkich dni tygodnia w wielkim handlowym mieście Drumble, położonym przy linii kolejowej i odległym od Cranford zaledwie o dwadzieścia mil. Jednym słowem, cokolwiek dzieje się z panami – tu ich nie ma. Bo i cóż by tu mogli robić, gdyby pozostali? Nasz doktor objeżdża pacjentów w promieniu trzydziestu mil i sypia w Cranford, ale nie każdy może być doktorem. Aby utrzymać strzyżone ogrody, pełne wspaniałych kwiatów, bez jednego chwastu; aby odstraszać małych chłopców, zawistnie spoglądających przez sztachety na rzeczone kwiaty; aby przepędzać gęsi wpadające czasem przez niedomkniętą furtkę do tych ogrodów; aby rozstrzygać wszystkie problemy literatury i polityki bez zamęczania się zbędnym rozumowaniem czy argumentacją; aby posiąść dokładną i nieomylną znajomość spraw każdego w naszej parafii; aby utrzymać schludne pokojóweczki w podziwu godnym rygorze; aby okazywać biednym dobroć (nieco po dyktatorsku), a sobie nawzajem świadczyć w złej godzinie rzeczywiste przysługi – na to w Cranford zupełnie wystarczą panie. „Mężczyzna – jak jedna z nich zauważyła w rozmowie ze mną – tak zawadza w domu!”. Panie kranfordzkie wiedzą o każdym swym kroku, jednak żadna nie przejmuje się tym, co myśli druga. Każda z nich odznacza się silną indywidualnością – by nie rzec: dziwactwami – wszelkie słowne utarczki byłyby więc rzeczą naturalną, a jednak wśród pań wciąż panuje wielka życzliwość.
Jedynie od czasu do czasu zdarza się jakaś drobna sprzeczka, wypalająca się w paru ostrych słowach, w paru gniewnych ruchach głowy: wystarcza tego, by równy bieg ich życia nie stał się monotonny. Stroje pań cechuje całkowita niezależność od mody. Powiadają: „Cóż to ma za znaczenie, jak się ubieramy tutaj, gdzie nas każdy zna?”. A kiedy wyjeżdżają z domu, ich rozumowanie jest równie logiczne: „Cóż to ma za znaczenie, jak się ubierzemy tam, gdzie nas nikt nie zna?”. Suknie ich są, na ogół biorąc, z materiałów dobrych, choć niepięknych, ale zaręczam, ostatni rękaw wydęty jak udziec barani, ostatnią obcisłą i skąpą spódnicę, noszoną w Anglii, oglądano właśnie w Cranford i spoglądano na nią bez uśmieszków.
Sama widywałam w słotne dni wspaniały parasol rodzinny z czerwonego jedwabiu, rozpostarty nad spieszącą do kościoła łagodną, drobniutką starą panną – jedyną dziś z licznego ongiś rodzeństwa. Czy macie w Londynie choć jeden czerwony parasol?
Żywe jest wspomnienie pierwszego, jaki kiedykolwiek oglądano w Cranford, czerwonego parasola. Mali chłopcy otoczyli go tłumnie, nazywając „kijem w spódnicy”. Mógł to być ten właśnie, który opisałam, trzymany silną ręką ojca nad gromadką dziatwy. Drobna pani, która przeżyła ich wszystkich, zaledwie dawała radę go utrzymać.
Istniały w Cranford zasady i przepisy dotyczące wizyt i odwiedzin. Obwieszczano je każdej młodej osobie, która bawiła w miasteczku, tak uroczyście, jak uroczyście odczytuje się co roku na górze Tynwald stare prawa wyspy Man.
– Moja droga, przyjaciółki nasze zapytują, jak się czujesz po wczorajszej podróży (piętnaście mil, w wygodnym powozie). Jutro pozwolą ci wypocząć, ale pojutrze, bez wątpienia, odwiedzą nas. Bądź więc wolna po dwunastej – godziny składania wizyt są między dwunastą a trzecią.
A gdy wizyta już się odbyła:
– Dziś jest trzeci dzień. Myślę, że twoja mama pouczyła cię, moja droga, że należy oddać wizytę nie później niż po trzech dniach i że nie powinna ona trwać dłużej niż kwadrans.
– Ale czy mam zerkać na zegarek? Bo skąd będę wiedziała, kiedy minie kwadrans?
– Musisz pamiętać o czasie, moja droga, nie wolno ci zapominać o tym w rozmowie.
Tak więc skoro każdy miał tę zasadę w pamięci, czy to przyjmując gości, czy składając wizytę, oczywiście nie poruszałyśmy nigdy absorbujących tematów, ograniczając się do zdawkowej potocznej rozmowy. I byłyśmy punktualne.
Myślę, że część dystyngowanych mieszkanek Cranford była niezamożna i z trudem wiązała koniec z końcem, ale podobne do Spartan uśmiechem pokrywały ból. Nigdy nie mówiło się o pieniądzach, gdyż pachniałoby to handlem i rzemiosłem, a choć niektóre z nas zubożały, wszystkie należałyśmy przecież do wyższych sfer. Panie z Cranford odznaczały się owym życzliwym _esprit de corps_, który pozwalał im nie dostrzegać wszelkich niepowodzeń w próbach ukrywania niedostatku. Kiedy pani Forrester, na przykład, wydawała przyjęcie w swym maleńkim jak dla lalki mieszkanku i mała pokojóweczka przepraszała panie siedzące na sofie, prosząc, by pozwoliły jej wydobyć spod spodu tacę z filiżankami, każda z nas przyjęła ową nowość w postępowaniu jako rzecz najzwyklejszą w świecie, nie przerywając rozmowy o sposobie prowadzenia gospodarstwa i formach towarzyskich, tak jakbyśmy były wszystkie przekonane, że nasza gospodyni ma całe zastępy służby, gospodynię i klucznicę, a nie tę jedną, wziętą z przytułku dziewczyninę, której drobne, ogorzałe ręce nie miały siły przydźwigać na górę tacy bez ukradkowej pomocy pani, która teraz siedziała godnie, udając, że nie wie, jakie ciasto przysłano, chociaż wiedziała, i my wiedziałyśmy, i ona wiedziała, że my wiemy, i my wiedziałyśmy, że ona wie, że my wiemy, że cały ranek przygotowywała kanapki i ciasto biszkoptowe.
Z tego ogólnego, choć ukrywanego niedostatku i bynajmniej nieukrywanego dobrego urodzenia wypływało parę konsekwencji obyczajowych, całkiem rozsądnych, które można by z wielką korzyścią przyjąć w niejednym kręgu towarzyskim. I tak na przykład mieszkanki Cranford przestrzegały wczesnych godzin i już o dziewiątej, postukując drewnianymi patynkami, wracały do domu pod opieką latarnika, o wpół do jedenastej zaś całe miasteczko pogrążone było we śnie. Co więcej, uważano za rzecz wulgarną (a to słowo wielkiej wagi w Cranford) podawać na wieczornych przyjęciach kosztowne smakołyki czy napoje. Cieniutkie kromki chleba z masłem i ciasto biszkoptowe – to wszystko, czym podejmowała gości czcigodna pani Jamieson; była ona szwagierką świętej pamięci lorda Glenmire, a przecież łączyła „oszczędność z elegancją”.
„Oszczędność z elegancją”! Jak łatwo wpaść znowu w ton Cranford! Tam oszczędzanie było zawsze eleganckie, a wydawanie pieniędzy zawsze „wulgarną ostentacją”. Ta filozofia kwaśnych winogron sprawiała, że byłyśmy spokojne i zadowolone.
Nigdy nie zapomnę, jaki niesmak odczuwano, kiedy do Cranford przybył niejaki kapitan Brown i otwarcie mówił, że jest biedny – nie zwierzał się z tego szeptem zaufanemu przyjacielowi, zamknąwszy przedtem drzwi i okna, ale na ulicy miasta, donośnym głosem wojskowego podawał swój brak pieniędzy jako przyczynę niewynajęcia pewnego domu. Panie kranfordzkie już jęczały z powodu najazdu, jakiego dokonał na ich tereny mężczyzna, i to w dodatku dżentelmen! Był on spensjonowanym kapitanem i dostał posadę na pobliskiej kolei, przeciw doprowadzeniu której do Cranford całe miasteczko niedawno protestowało. Jakby więc nie dość już tego, że był rodzaju męskiego, że związał się z tą obrzydłą koleją, posiadał jeszcze tyle bezczelności, że mówił o swej biedzie! Doprawdy, należałoby zerwać z nim wszelkie stosunki! Śmierć jest równie prawdziwa i powszechna jak ubóstwo, a przecież nie rozprawia się o niej głośno na ulicy. Było to słowo, którego nie wymawiało się w towarzystwie. Po cichu zgodziłyśmy się ignorować fakt, że kogoś, z kim utrzymujemy stosunki towarzyskie, ubóstwo mogłoby powstrzymać od uczynienia czegoś, na co miałby ochotę. Jeśli szłyśmy na przyjęcie lub wracałyśmy z niego na piechotę, to dlatego, że wieczór był piękny lub powietrze orzeźwiające, a nie dlatego, że lektyka kosztowała drogo. Jeśli chodziłyśmy w perkalu, a nie w jedwabiach, to dlatego, że wolałyśmy materiał do prania; i tak dalej. W końcu zaczęłyśmy zupełnie nie dostrzegać pospolitego faktu, że należymy, my wszystkie, do ludzi o bardzo ograniczonych możliwościach finansowych. Naturalne było zatem, że nie wiedziałyśmy, co począć z człowiekiem, który mówił o ubóstwie tak, jakby to nie była hańba. Jednakże kapitan Brown zdobył w jakiś sposób szacunek Cranford i składano mu wizyty po mimo odmiennych postanowień. Kiedy w rok po jego zamieszkaniu w Cranford przyjechałam tu w odwiedziny, zdumiałam się, słysząc, że przytaczano jego zdanie czy opinię i powoływano się na nie. Zaledwie przed dwunastu miesiącami moje przyjaciółki były najbardziej zagorzałymi przeciwniczkami składania mu wizyt; a teraz wpuszczano go do domu nawet w godzinach przedpołudniowych. Prawda, że zrobiono to w tym celu, by przed rozpaleniem ognia wykrył, dlaczego piec dymi, ale nie zmienia to faktu, że kapitan Brown poszedł na górę, zupełnie nieonieśmielony, mówił głosem zbyt donośnym jak na tak mały pokój i żartował zupełnie jak bywalec tego domu. Nie dostrzegał żadnych drobnych uchybień grzeczności ani zlekceważenia etykiety w sposobie przyjmowania go. Był przyjazny, gdy panie kranfordzkie okazywały mu chłód, w dobrej wierze przyjmował ironiczne komplementy i męską otwartością przezwyciężył niechęć, z jaką traktowano człowieka niewstydzącego się swego ubóstwa. I wierzcie, jego wspaniały męski zdrowy rozsądek i łatwość wynajdywania środków zaradczych na różnorakie domowe kłopoty zapewniły mu niezwykłą pozycję: stał się autorytetem w społeczeństwie pań kranfordzkich. On sam kroczył dalej własną drogą, równie nieświadom swej obecnej popularności jak poprzednio odwrotnego stanu rzeczy. Zaskoczyło go zupełnie, gdy pewnego dnia przekonał się, że rady jego są wysoko cenione, a to, co powiedział w żarcie, przyjęte zostało na serio, z całą powagą.
Dotyczyło to następującej sprawy. Jedna starsza pani miała holenderską krowę, którą traktowała niemal jak córkę. Nie można tam było złożyć nawet krótkiej, pięciominutowej wizyty, by nie usłyszeć o cudownym mleku lub cudownej inteligencji tego zwierzęcia. Całe miasto znało holenderkę panny Betsy Barker i lubiło ją, toteż odczuwano współczucie i żal, gdy w chwili nieuwagi biedna krówka stoczyła się do dołu z wapnem. Stękała tak okropnie, że ją wkrótce usłyszano i pośpieszono z pomocą, ale biedne zwierzę zdążyło utracić większość sierści i gdy je wyciągnięto, było łyse, zziębnięte, żałosne, z zupełnie wyleniałą skórą. Każdy współczuł krówce, ale nie każdy umiał powstrzymać uśmiech na jej widok. Panna Betsy zapłakiwała się z żalu i zgrozy. Mówiono, że zamierza próbować kąpieli w oliwie. Tę kurację zapewne zalecił ktoś, kogo pytano o radę, ale propozycja ta – o ile w ogóle istniała taka propozycja – została nieodwołalnie odrzucona na skutek zdecydowanych słów kapitana Browna: „Jeśli pani chce, żeby krówka żyła, niech jej pani uszyje flanelowy kaftanik i pantalony. Jednakże ja doradzałbym natychmiastowe jej zabicie”.
Panna Betsy Barker otarła oczy i serdecznie podziękowała kapitanowi. Zabrała się do pracy i wkrótce całe miasto wyległo, chcąc zobaczyć, jak krówka, odziana w ciemnoszarą flanelę, spokojnie podąża na pastwisko. Przyglądałam się temu wiele razy. Czy widzieliście kiedy w Londynie krowę ubraną w ciemnoszarą flanelę?
Kapitan Brown wynajął niewielki dom na skraju miasteczka i zamieszkał tam z dwiema córkami. Musiał już dźwigać szósty krzyżyk, gdy po wyjeździe z Cranford na stałe po raz pierwszy przyjechałam tam z wizytą. Ale jego prężna, wygimnastykowana postać, elastyczny krok, głowa po wojskowemu odrzucona do góry nadawały mu wygląd znacznie młodszego. Starsza córka wydawała się równa mu wiekiem, zdradzając tym fakt, że jest starszy, niż wygląda. Panna Brown musiała już dochodzić do czterdziestki, twarz miała schorowaną, pooraną troskami i cierpieniem, jakby od dawna nie rozjaśniła jej radość młodości. Chyba i za młodych lat twarz ta miała surowe rysy i nie odznaczała się urodą. Panna Jessie Brown natomiast była z dziesięć lat młodsza od siostry i dwakroć od niej ładniejsza. Miała twarz okrągłą, z dołeczkami. Kiedyś panna Jenkyns, zagniewana na kapitana (przyczynę tego gniewu zaraz wyjaśnię), powiedziała: „Czas już, by panna Jessie wyrosła z tych swoich dołeczków na twarzy i nie starała się ciągle wyglądać jak dziecko”. Bo rzeczywiście było w jej twarzy coś dziecinnego i myślę, że nawet żyjąc do stu lat, nie wyzbyłaby się tego. Jej duże, ruchliwe, błękitne oczy spoglądały wprost na rozmówcę; miała krótki, zadarty nosek, wargi czerwone, wilgotne, włosy czesała w drobne loczki, co jeszcze podkreślało ten wyraz. Nie wiem, czy była ładna, czy nie, ale podobała mi się jej twarz, mnie i wszystkim innym, i sądzę, że na dołeczki nie mogła nic poradzić. Miała w sobie coś z ojcowskiej sprężystości postawy i ruchów i każdej kobiecie rzucała się w oczy pewna różnica w strojach tych dwóch sióstr – suknie panny Jessie musiały kosztować o dwa funty rocznie więcej niż jej siostry. Dwa funty – to duża pozycja w rocznych rozchodach kapitana Browna.
Takie wrażenie uczyniła na mnie rodzina kapitana Browna, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich razem w kranfordzkim kościele. Kapitana już poznałam poprzednio z racji dymiącego pieca, który doprowadził do porządku przez jakąś drobną zmianę w przewodzie kominowym. W kościele w czasie porannego hymnu trzymał przy oczach binokle, a później uniósł głowę i śpiewał donośnie i wesoło, odpowiadał głośniej niż pastor, starzec o wysokim słabym głosie, którego, jak mi się zdawało, bas kapitana napełniał smutkiem i przyprawiał o jeszcze większe drżenie głosu.
Wyszedłszy z kościoła, dziarski kapitan zajął się swymi córkami z największą galanterią. Skinieniem głowy i uśmiechem witał znajomych, ale nim podał komukolwiek rękę, pomógł starszej córce rozpostrzeć parasolkę, wziął od niej modlitewnik, poczekał cierpliwie, aż jej drżące nerwowe palce uniosły rąbek sukni i ruszyła przez mokre ulice.
Zastanawiałam się, co kranfordzkie panie robią z kapitanem Brownem na swych przyjęciach. Dawniej zawsze cieszyłyśmy się, że nie bywa na nich żaden dżentelmen, którego trzeba by obsługiwać i wynajdywać dla niego tematy do rozmów. Gratulowałyśmy sobie naszych przyjemnych wieczorów towarzyskich, a kochając wszystko, co wytworne i delikatne, i w pogardzie mając mężczyzn, niemalże przekonałyśmy same siebie, że być mężczyzną, to znaczy być „wulgarnym”; kiedy zatem zobaczyłam, że panna Jenkyns, przyjaciółka, u której gościłam, chce wydać przyjęcie dla mnie w swoim domu i że zaprosiła kapitana i panny Brown, poczęłam się zastanawiać, jaki będzie przebieg wieczoru. Stoliki do gry, pokryte zielonym suknem, rozstawiono, jak zwykle, przy świetle dziennym; był to trzeci tydzień listopada, więc wieczór zapadał koło czwartej. Na każdym stoliku przygotowano świece i talie kart. Rozpalono ogień; schludna pokojóweczka otrzymała ostatnie wskazówki i oto stałyśmy w naszych najlepszych sukniach, każda z fidybusem w ręku, by rzucić się ku świecom na pierwsze stukanie do drzwi. Przyjęcia w Cranford to były uroczyste chwile, a siedząca w swych najlepszych strojach grupka pań przeżywała wzniosły i poważny nastrój. Skoro zjawiły się trzy panie, natychmiast zasiadłyśmy do preferansa, a ja byłam ową nieszczęsną czwartą. Następna czwórka gości została natychmiast usadowiona przy drugim stoliku, wkrótce zaś tace z herbatą, które widziałam w spiżarni, gdy przechodziłam koło niej rano, porozstawiano pośrodku każdego stolika. Porcelana była delikatna jak skorupka jajka, staroświeckie srebro wyczyszczone do połysku, ale jedzenie niewarte wzmianki. Kiedy tace znajdowały się już na miejscu, zjawił się kapitan i panny Brown, a ja spostrzegłam, że w jakiś niepojęty sposób stał się ulubieńcem wszystkich pań. Zmarszczone czoła rozchmurzały się, ostre głosy łagodniały z jego przybyciem. Panna Brown wyglądała na chorą i ogromnie przygnębioną. Panna Jessie uśmiechała się jak zwykle i zdawała się wzbudzać niemal taką sympatię jak jej ojciec. On zaś natychmiast przejął rolę mężczyzny w tym pokoju i dbał, by żadnej z pań niczego nie brakowało, pomagał pokojóweczce, napełniając puste filiżanki i podsuwając kanapki. Robił to wszystko w ten sposób, jak gdyby było sprawą oczywistą, że silni usługują słabym, tak po prostu i z taką godnością, że nie przestał ani na chwilę być prawdziwym mężczyzną. Grał o trzy pensy za punkt z takim zainteresowaniem i powagą, jak gdyby chodziło o funty, a jednak, będąc uprzejmym dla obcych, ani na moment nie spuszczał oka ze swej cierpiącej córki – bo cierpiąca była z pewnością, choć wielu mogła się wydawać tylko zdenerwowana. Panna Jessie nie umiała grać w karty, ale rozmawiała z niegrającymi paniami, które przed jej przybyciem były trochę chmurne. Poza tym śpiewała przy dźwiękach rozstrojonego fortepianu, który, jak sądzę, w swej młodości był szpinetem. Panna Jessie śpiewała _Jock o’Hazeldean_ nieco niezgodnie z melodią, ale żadne z nas nie było osobą muzykalną, chociaż panna Jenkyns, aby okazać, że nią jest, wybijała takt – wcale nie do taktu. Było to jednak bardzo ładnie ze strony panny Jenkyns, bo chwilę przedtem zauważyłam, że z dużym niesmakiem przyjęła nierozważne wyznanie panny Jessie (à propos wełny szetlandzkiej), że jej wujek prowadzi sklep w Edynburgu. Panna Jenkyns próbowała zagłuszyć to wyznanie kaskadą straszliwego kaszlu – wszak czcigodna pani Jamieson siedziała przy najbliższym karcianym stoliku, a cóż by ona powiedziała lub pomyślała, zorientowawszy się, że w tym samym pokoju znajduje się siostrzenica sklepikarza! Ale panna Jessie Brown (całkowicie pozbawiona taktu, jak zgodnie uznałyśmy następnego rana) powtórzyła tę informację i jeszcze zapewniła pannę Pole, że z łatwością zdobędzie dla niej wełnę szetlandzką, identycznie taką, jakiej ona potrzebuje, „przez swojego wujka, który ma najbogatszy w całym Edynburgu asortyment szetlandzkich wełen”. Aby zatrzeć wrażenie tych słów, panna Jenkyns zaproponowała muzykę: a więc, powtarzam, było to bardzo ładnie z jej strony, że wybijała takt.
Kiedy, punktualnie za kwadrans dziewiąta, tace pojawiły się znowu, tym razem z herbatnikami i winem, toczyła się konwersacja: omawiano, jakie kto miał karty i sposoby gry, a po chwili kapitan Brown poruszył temat literacki.
– Czy czytały panie któryś z odcinków _Klubu Pickwicka_? – zapytał. – Kapitalna rzecz.
Panna Jenkyns była córką nieżyjącego już tutejszego pastora i ponieważ posiadała pewną liczbę rękopisów kazań oraz pokaźną biblioteczkę książek religijnych, uważała siebie za znawcę literatury, a konwersację na temat książek traktowała jako rzucone sobie wyzwanie. Więc podjęła je, mówiąc:
– Tak, czytałam, a nawet mogę powiedzieć, że czytałam je wszystkie.
– A co pani o nich sądzi? – wykrzyknął kapitan Brown. – Czyż nie są wspaniałe?
A więc panna Jenkyns musiała zabrać głos.
– Muszę przyznać, że nie sądzę, aby pod jakimkolwiek względem dorównywały dziełom doktora Johnsona. Jednakże autor jest zapewne młody. Jeśli okaże wytrwałość, któż może przewidzieć, jak daleko zajdzie, byle wziął wielkiego doktora za wzór.
Tego już widać kapitan nie mógł znieść spokojnie. Nim jeszcze panna Jenkyns skończyła zdanie, widziałam sformułowaną na jego wargach odpowiedź.
– To zupełnie inny rodzaj twórczości, droga pani – zaczął.
– Jestem tego świadoma – odparła. – I biorę różne względy pod uwagę.
– Proszę pozwolić mi odczytać scenę z ostatniego numeru – prosił. – Otrzymałem go dopiero dziś rano i nie sądzę, by panie zdążyły już przeczytać.
– Jak pan sobie życzy – odparła, przybierając pozę pełną rezygnacji.
Odczytał scenę w Bath z Samem Wellerem. Niektóre z pań śmiały się serdecznie. Ja się nie ośmieliłam. Gościłam w tym domu na dłużej. Panna Jenkyns słuchała z cierpliwą powagą. Gdy kapitan skończył, zwróciła się do mnie i powiedziała łagodnie i z godnością:
– Przynieś mi, moja droga, _Rasselasa_¹ z biblioteki.
Kiedy przyniosłam książkę, zwróciła się do kapitana:
– A teraz, pozwoli pan, ja odczytam pewną scenę, a potem niech całe towarzystwo wybierze między pańskim ulubieńcem, panem Bozem², a doktorem Johnsonem.
Wysokim, pompatycznym głosem odczytała jedną z rozmów między Rasselasem a Imlakiem, a skończywszy, rzekła:
– Sądzę, że zrozumiałe jest teraz, dlaczego wolę doktora Johnsona jako powieściopisarza.
Kapitan ściągnął usta i bębnił palcami po stole, ale nic nie odpowiedział. Zdecydowała się zadać jeszcze parę druzgocących ciosów.
– Uważam za rzecz wulgarną, niegodną prawdziwej literatury, aby drukować w odcinkach.
– A jak był drukowany „Rambler”³, proszę pani? – zapytał kapitan tak cicho, że jak myślę, panna Jenkyns nie mogła go usłyszeć.
– Styl doktora Johnsona powinien być wzorem dla początkujących pisarzy. Mój ojciec zalecił mi go, kiedy zaczynałam prowadzić korespondencję, i uformowałam według niego mój własny styl. Polecam go pana wybrańcowi.
– Wielka byłaby szkoda, gdyby zamienił swój styl na tak pompatyczną pisaninę – odparł kapitan Brown.
Nie wyobrażał sobie nawet, jak głęboko dotknie tym pannę Jenkyns, która odczuła te słowa jako afront osobisty. Ona sama i jej przyjaciółki uważały pisanie listów za jej forte. Widziałam wiele razy, jak pisała na tabliczce i poprawiała list, nim „znalazła pół godzinki właśnie przed odejściem poczty, by zapewnić” swoje przyjaciółki o tym lub owym. A – jak powiedziała – doktor Johnson był jej wzorem w ich komponowaniu. Wyprostowała się z godnością i na ostatnią uwagę kapitana Browna odpowiedziała krótko, silnie akcentując każde słowo:
– Przedkładam doktora Johnsona nad pana Boza.
Mówiono – nie przysięgnę na to! – że kapitan rzekł sotto voce: „Do diabła z doktorem Johnsonem!”. Jeśli powiedział, to zaraz się zreflektował, co okazał, podchodząc do krzesła panny Jenkyns i próbując nawiązać z nią rozmowę na przyjemniejszy temat. Lecz ona była nieugięta. Następnego dnia uczyniła wspomnianą już uwagę o dołkach na twarzy panny Jessie.ROZDZIAŁ II. KAPITAN
ROZDZIAŁ II
Kapitan
Niepodobna było przeżyć miesiąca w Cranford i nie poznać codziennych zwyczajów każdego mieszkańca, toteż na długo przed końcem mojej wizyty wiedziałam już wiele o całej trójce Brownów. Nie musiałam nic wykrywać, jeżeli chodzi o ich stan majątkowy, bo od początku mówili o tym prosto i otwarcie i nie robili żadnej tajemnicy z faktu, że muszą żyć oszczędnie. Ale co wykryłam, to wielką dobroć serca kapitana i różne sposoby, w jakie ją okazywał, sam tego nieświadom. W miasteczku coraz to krążyły o nim anegdotki. Nie czytywałyśmy wiele, wszystkie panie miały dobre służące, więc nieraz panowała posucha na tematy do rozmów. Omawiałyśmy zatem szczegółowo, jak to pewnej niedzieli, kiedy było bardzo ślisko na dworze, kapitan niósł garnek z obiadem ubogiej staruszce. Wracając z kościoła, zobaczył ją przy sklepie piekarza idącą niepewnie, więc z powagą i godnością, jakie go zawsze cechowały, wyjął z jej rąk ciężar i szedł obok niej ulicą, aż doniósł bezpiecznie do jej domu pieczoną baraninę z kartoflami. Uznałyśmy to postępowanie za wielce ekscentryczne i oczekiwałyśmy, że w poniedziałkowe przedpołudnie złoży wizytę w szeregu domów, żeby się wytłumaczyć i przeprosić za pogwałcenie kranfordzkiego poczucia tego, co wypada, ale on nic takiego nie zrobił. Wtedy doszłyśmy do wniosku, że wstydzi się i nie śmie nikomu pokazać na oczy. W szlachetnym współczuciu dla niego mówiłyśmy: „No cóż, w gruncie rzeczy niedzielne wydarzenie świadczy o wielkiej dobroci serca”, i zdecydowałyśmy, że należy go pocieszyć, gdy się zjawi wśród nas. Ale on przyszedł bez najmniejszego śladu zawstydzenia, rozprawiając głośnym basem jak zwykle, z głową podniesioną, peruką równie dobrze ułożoną jak zwykle. No i nie pozostało nam nic innego, jak uznać, że zapomniał z kretesem o niedzieli.
Panna Pole i panna Jessie Brown zawarły bliską znajomość dzięki włóczce szetlandzkiej i nowym ściegom robót na drutach, tak więc się składało, że odwiedzając pannę Pole, częściej spotykałam Brownów, niż przebywając u panny Jenkyns, która nie mogła przejść do porządku dziennego nad, wedle jej określenia, uwłaczającymi uwagami kapitana Browna o doktorze Johnsonie jako o twórcy lekkich, przyjemnych w czytaniu powieści. Przekonałam się, że panna Brown dotkliwie cierpiała na skutek jakiejś chronicznej, nieuleczalnej choroby i że bóle nią wywołane nadały jej twarzy ów wyraz niezadowolenia, który przypisywałam zgryźliwości. Zgryźliwa co prawda bywała czasami, kiedy nerwowe rozdrażnienie chorobą stawało się nie do zniesienia. Panna Jessie okazywała jej wówczas bardzo wiele zrozumienia, więcej nawet niż podczas gwałtownego przypływu samooskarżeń, co zawsze potem następowało. Panna Brown wyrzucała sobie nie tylko porywczość, ale i to, że z jej przyczyny ojciec i siostra cierpią niedostatek, bo chcą jej zapewnić drobne luksusy, konieczne w tej sytuacji. Ona sama tak by chciała ponosić dla nich wyrzeczenia i rozpędzić ich troski, że ta wrodzona szczodrość doprowadziła ją do jeszcze większego zgorzknienia. Ojciec i siostra znosili wszystko pogodnie, a nawet więcej: z ogromną serdecznością i czułością. Wybaczyłam pannie Jessie i usterki jej śpiewu, i trochę zbyt dziewczęce stroje, kiedy przyjrzałam jej się w domu. Zrozumiałam, że ciemna peruka, jaką nosi kapitan Brown, i jego wywatowany surdut (niestety, tak już wyszarzały!) to pozostałość wojskowego sznytu z lat jego młodości, który zachowuje bezwiednie i teraz. Z doświadczeń w koszarach wyniósł ogromną zaradność. Kiedyś powiedział, że nikt oprócz niego samego nie dogodzi mu w czyszczeniu butów; ale z drugiej strony nie uważał, by go poniżało, jeśli zaoszczędzi trudu pokojówce, a musiał przecież wiedzieć, że służba u niego, z powodu choroby córki, nie była łatwa.
Wkrótce po opisanym przeze mnie pamiętnym sporze starał się pojednać z panną Jenkyns i ofiarował jej drewnianą szuflę do węgla własnej roboty, bo słyszał, jak mówiła, że zgrzyt żelaznej szufli irytuje ją w najwyższym stopniu. Przyjęła prezent z chłodną uprzejmością i podziękowała mu oficjalnie. Po jego odejściu poleciła mi złożyć szuflę w graciarni. Zapewne uważała, że łatwiej jej przyjdzie znieść zgrzyt żelaznej szufli, aniżeli cieszyć się prezentem od człowieka, który przedkłada pana Boza nad doktora Johnsona.
Taki był stan rzeczy, kiedy wyjeżdżałam z Cranford do Drumble. Jednakże kilka pań korespondowało ze mną i dzięki temu byłam _au fait_ wszystkiego, co działo się w miasteczku. Pisywała do mnie panna Pole, którą szydełkowanie zaczynało tak absorbować jak poprzednio robota na drutach, i w każdym jej liście powtarzało się coś na kształt refrenu ze starej piosenki: „Nie zapomnij o białej włóczce od Flinta”, po każdej nowinie z miasteczka pojawiała się świeża wskazówka dotycząca jakiegoś zlecenia na zakup włóczki do robót szydełkowych. Panna Matylda Jenkyns (która, jeśli jej starsza siostra była nieobecna, nie miała nic przeciw temu, żeby nazywać ją panną Matty) pisywała przyjemne, życzliwe listy i czasami odważała się wypowiadać na jakiś temat własne zdanie, lecz potem zwykle opamiętywała się nagle i albo prosiła, żebym nie wspominała o tym, bo Debora sądzi na ten temat co innego, a ona przecież wie lepiej, albo też dodawała postscriptum w tym sensie, że po napisaniu powyższego omawiała tę sprawę z Deborą i jest przekonana, że… (Tu następowało zazwyczaj odwołanie każdego sądu, zawartego w liście). Potem szła panna Jenkyns – Debora, jak chciała, by ją siostra nazywała, ponieważ ojciec rzekł kiedyś, że jej hebrajskie imię powinno być tak wymawiane. Myślę, że obrała tę surową żydowską prorokinię za wzór postępowania i, wierzcie mi, pod pewnymi względami nie różniła się od niej – wziąwszy oczywiście pod uwagę odmienność współczesnych obyczajów i stroju. Panna Jenkyns nosiła krawat i mały kapelusz na kształt czapeczki dżokeja i w ogóle wyglądała na kobietę o silnym charakterze, chociaż z pogardą odrzuciłaby nowoczesny pogląd, że kobiety są równe mężczyznom. Równe, doprawdy! Wiedziała dobrze, że ich przewyższają. Ale wracajmy do listów. Wszystko w nich było dostojne i wspaniałe, jak ona sama:
„Przed chwilą zaledwie wyszła czcigodna pani Jamieson. W czasie rozmowy przekazała mi wiadomość, że poprzedniego wieczoru złożył jej wizytę dawny przyjaciel jej szanownego męża, lord Mauleverer. Nie odgadłabyś, co sprowadziło jego lordowską mość do naszego miasteczka. Przyjechał zobaczyć się z kapitanem Brownem, z którym, jak wnoszę, jego lordowska mość zapoznał się w czasie «dawnych wojen» i który miał zaszczyt ocalić od zagłady jego lordowską mość, gdy nad jego głową zawisło groźne niebezpieczeństwo w pobliżu przylądka, błędnie zwanego przylądkiem Dobrej Nadziei. Wiesz, jak nasza czcigodna pani Jamieson pozbawiona jest ducha niewinnej ciekawości, zatem nie zaskoczy cię zbytnio, kiedy powiem, że nie była w stanie wyjaśnić mi istoty owego niebezpieczeństwa. Wyznaję, że pragnęłam się dowiedzieć, w jaki sposób kapitan Brown, mając tak ograniczone możliwości, zdoła przyjąć czcigodnego gościa. Wykryłam, że jego lordowska mość udał się na spoczynek i, miejmy nadzieję, na pokrzepiający sen do hotelu Pod Aniołem, ale dzielił z kapitanem posiłki podczas tych dwóch dni, kiedy to zaszczycał Cranford swą dostojną obecnością. Pani Johnson, żona naszego rzeźnika, poinformowała mnie, że panna Jessie nabyła udziec barani, ale poza tym nie doszło do mych uszu nic więcej na temat jakichkolwiek przygotowań podjętych dla przyjęcia tak dostojnego gościa. Może raczyli go tylko ucztą duchową? Dla nas, którzy znamy pożałowania godny brak upodobania do «czystych źródeł nieskalanej angielszczyzny», jakim odznacza się kapitan Brown, może być pewną pociechą myśl, że miał on sposobność naprawienia swego smaku przez konwersację z tak wytwornym i wykształconym przedstawicielem arystokracji brytyjskiej. Ale któż jest całkowicie wolny od ziemskich niedoskonałości?”.
Listy panny Pole i panny Matty przyszły do mnie tą samą pocztą. Taka nowina, jak przyjazd lorda Mauleverera, była wprost bezcenna dla korespondentek z Cranford, toteż starały się wykorzystać ją w pełni. Panna Matty z pokorą przepraszała, że pisze jednocześnie ze swą siostrą, która o tyle lepiej potrafi przedstawić to wydarzenie stanowiące taki zaszczyt dla Cranford. Jednakże mimo paru błędów ortograficznych sprawozdanie panny Matty dało mi najlepszy obraz poruszenia wywołanego wizytą jego lordowskiej mości już po jej zakończeniu; bo poza ludźmi w hotelu, państwem Brownami, panią Jamieson i małym chłopaczkiem, którego jego lordowska mość sklął za potoczenie brudnego kółka na jego arystokratyczne nogi – nie słyszałam o nikim, z kim jego lordowska mość rozmawiał.
Moje następne odwiedziny w Cranford wypadły w lecie. Od mojego ostatniego pobytu nikt się nie urodził, nikt nie umarł, nie zawarto żadnego małżeństwa. Nikt nie zmienił miejsca zamieszkania, niemal każda z pań nosiła te same, staromodne, dobrze zachowane suknie. Zdarzeniem największej wagi było to, że panna Jenkyns kupiła nowy dywan do salonu. Och, jakże się namęczyłyśmy, walcząc z promieniami słońca, które po południu, przez okno pozbawione żaluzji, padały wprost na dywan! Rozpościerałyśmy w tych miejscach gazety i zasiadałyśmy do książki lub robótki, lecz po kwadransie okazywało się, że słońce już się przesunęło i promienie jego palą inne miejsce, więc znowu padałyśmy na kolana i przesuwałyśmy papiery. Kiedyś też, owego dnia, kiedy panna Jenkyns wydawała przyjęcie, byłyśmy bardzo zajęte przez cały ranek, gdyż stosownie do jej instrukcji cięłyśmy gazety na paski, potem zszywałyśmy je, tworząc ścieżynki prowadzące do krzeseł rozstawionych dla gości, aby z ich trzewików nie padł kurz na niepokalanej czystości dywan. Czy w Londynie układa się też na przyjście gości takie papierowe ścieżki?
Stosunki między kapitanem Brownem i panną Jenkyns były nie nazbyt serdeczne. Kłótnia literacka, jak niezagojona rana, jątrzyła się za lada dotknięciem. Raz tylko doszło między nimi do wymiany zdań, ale to wystarczyło. Panna Jenkyns nie mogła się powstrzymać od dogadywania kapitanowi Brownowi, a on, chociaż nie odpowiadał, bębnił palcami po stole, co panna Jenkyns odczuwała jako obelgę dla doktora Johnsona. Kapitan lubił manifestować swe upodobanie do twórczości pana Boza; chodził ulicami tak zaabsorbowany czytaniem, że raz omal nie wpadł na pannę Jenkyns, a choć przeprosił zaraz szczerze i uroczyście, i w gruncie rzeczy tylko ją trochę zaskoczył i przestraszył, a i sam się trochę przestraszył, panna Jenkyns wyznała mi, że wolałaby, żeby ją nawet przewrócił, ale pochłonięty wyższym rodzajem literatury. Biedny, dzielny kapitan! Postarzał się, wydawał się bardziej zmęczony, a jego ubranie bardziej wytarte. Lecz był jak zawsze pogodny i wesół, chyba że ktoś go zapytał o zdrowie córki.
– Bardzo cierpi i będzie jeszcze więcej cierpieć. Robimy, co jest w naszej mocy, by jej ulżyć. Bądź wola Twoja, Panie. – Przy tych ostatnich słowach zdjął kapelusz. Przekonałam się, na podstawie tego, co mówiła panna Matty, że rzeczywiście zrobili wszystko. Posłali po lekarza, cieszącego się wielką sławą w tej okolicy, i stosowali się do wszystkich jego zaleceń, nie zważając na koszta. Panna Matty była przekonana, że odmawiali sobie wielu rzeczy, aby życie chorej uczynić znośniejszym, ale nigdy o tym nie mówili. A co się tyczy panny Jessie… – Ona jest aniołem – mawiała biedna panna Matty z wielkim wzruszeniem. – Gdy się widzi, jak znosi złe humory panny Brown, jak pogodną okazuje twarz po nocy czuwania przy chorej, która ją przez pół nocy łajała, to ogarnia podziw. A przy śniadaniu wygląda tak świeżo i tak serdecznie wita kapitana, jak gdyby całą noc spała na królewskim łożu. Moja droga, gdybyś to widziała, jak ja widziałam, nigdy już nie mogłabyś się śmiać z jej wymuskanych drobnych loczków i różowych kokard.
Poczułam skruchę i kiedy spotkałam pannę Jessie, powitałam ją z większym niż dawniej szacunkiem. Była wymizerowana, pobladła, a kiedy mówiła o siostrze, wargi jej drżały jak w wielkim osłabieniu. Ale rozpogodziła się, powstrzymała łzy, lśniące w jej pięknych oczach, mówiąc:
– Och, Cranford jest niezrównane w okazywaniu dobroci. Wydaje mi się, że gdy tylko ktoś ze znajomych ma coś specjalnie dobrego na obiad, wtedy zawsze najlepsze kąski w ciepło zawiniętym naczyniu przysyła mojej siostrze. A ludzie biedni zostawiają dla niej u drzwi naszego domu najwcześniejsze warzywa ze swych ogródków. Rzucą burkliwie parę słów, jakby się wstydzili, ale zapewniam panie, że ich troskliwość przejmuje mnie do głębi duszy. – Łzy napłynęły do jej oczu i potoczyły się po policzkach, ale już po chwili zaczęła fukać na samą siebie i w końcu odeszła pogodna jak zawsze.
– Ale dlaczego lord Mauleverer nic nie zrobił dla człowieka, który uratował mu życie? – zapytałam.
– No cóż, rozumiesz, kapitan Brown, jeśli nie ma specjalnego powodu, nigdy nie mówi o tym, że jest biedny, więc chodził u boku jego lordowskiej mości wesoły i pogodny jak poranek, a ponieważ nie mają zwyczaju zwracać uwagi na obiad, przepraszając za jego skromność, a panna Brown czuła się lepiej tego dnia i wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku, ośmielam się twierdzić, że jego lordowska mość nie miał pojęcia, ile trosk się za tym kryło. W zimie często przysyłał zwierzynę, ale teraz pojechał za granicę.
Często miałam okazję zauważyć, jak w Cranford umiano wykorzystywać wszystkie drobiazgi i możliwości: jak zbierano płatki róż, nim spadły, aby uczynić z nich potpourri w szklanych słoiczkach dla kogoś pozbawionego ogrodu: małe bukieciki kwiatów lawendy posyłano znajomym z miasta, aby trzymali je w szufladach albo na trociczki w pokoju chorego. W Cranford dbano o rzeczy, którymi gdzie indziej pogardzano, i troszczono się o sprawy, którym gdzie indziej nie chciano by poświęcić chwili czasu. Panna Jenkyns nabiła jabłko goździkami, aby ogrzane napełniło miłym zapachem pokój panny Brown, wbijając zaś każdy goździk, wypowiadała jakieś zdanie doktora Johnsona. Doprawdy, nie umiała już myśleć o Brownach bez cytowania Johnsona; ponieważ zaś wówczas rzadko kiedy o nich nie myślała, słyszałam wiele potoczystych, długich zdań.
Pewnego dnia kapitan Brown złożył wizytę pannie Jenkyns, żeby jej podziękować za liczne dowody jej dobroci, o których do tej pory nie wiedziałam. Zobaczyłam nagle, że wyglądał jakby postarzały i w jego basowym głosie słychać było drżenie, oczy zdawały się zamglone, zmarszczki na twarzy pogłębiły się. Tego dnia nie mówił z optymizmem o stanie zdrowia swej córki – to było niemożliwe – ale te parę zdań, jakie wypowiedział, cechowała męska, pobożna rezygnacja. Dwukrotnie powtórzył: „Bóg tylko wie, czym Jessie jest dla nas” – a powiedziawszy to po raz drugi, powstał pośpiesznie, bez słowa podał wszystkim rękę i wyszedł z pokoju.
Tego popołudnia dostrzegłyśmy grupkę ludzi na ulicy, słuchających czegoś z przygnębionymi twarzami. Panna Jenkyns przez pewien czas zastanawiała się, co to może znaczyć, zanim zdecydowała się na tak niedystyngowany krok jak posłanie Jenny z zapytaniem.
Jenny wróciła przerażona i pobladła.
– Och, proszę pani, och, panno Jenkyns, och, proszę pani! Kapitana Browna zabiła ta wstrętna, okrutna kolej! – i wybuchnęła płaczem. I ona, podobnie jak inni, doświadczyła dobroci biednego kapitana.
– Jak? Gdzie? Gdzie? Dobry Boże! Jenny, nie trać czasu na płacze, mówże! – Panna Matty wypadła na ulicę od razu i złapała za klapy człowieka opowiadającego coś innym.
– Proszę wejść, proszę natychmiast przyjść do mojej siostry… panny Jenkyns, córki pastora. Och, człowieku, człowieku… powiedz, że to nieprawda! – wołała, gładząc włosy przerażonego furmana i wprowadzając go do salonu, gdzie stanął zabłoconymi butami na nowym dywanie, a nikt nie zwracał na to uwagi.
– Proszę paniusi, to jest prawda. Sam widziałem – i aż wzdrygnął się cały na wspomnienie tego. – Kiedy kapitan czekał na pociąg, miał jakąś nową książkę i całkiem w niej się zaczytał. I była tam mała dziewczynka, co chciała iść do swojej mamy, i wyrwała się siostrze, i przebiegała przez tor. A on nagle podniósł głowę, bo usłyszał, że pociąg nadchodzi, a jak zobaczył dziecko, to skoczył na tory i podniósł dzieciaka, i noga mu się pośliznęła, i pociąg przejechał po nim w okamgnieniu. O mój Boże! Paniusiu, to jest prawda, i przyjechali teraz powiedzieć to jego córkom. Ale dziecko całe, tylko ma guza na ramieniu, bo je rzucił do matki. Biedny kapitan cieszyłby się z tego, prawda, proszę paniusi? Niech go Bóg błogosławi!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. _Rasselas_, a właściwie _Dzieje Rasselasa, księcia abisyńskiego_ – dydaktyczne rozważania Samuela Johnsona (1709–1784) lekko powiązane nicią akcji, na którą składają się przygody i doświadczenia z podróży młodego księcia, jego siostry Nekai i starego filozofa Imlaka.
2. Boz – pseudonim młodego Dickensa debiutującego powieścią _Klub Pickwicka_, która ukazywała się w zeszytach co miesiąc od kwietnia 1836 do listopada 1837.
3. „Rambler” – założone przez Samuela Johnsona w 1750 i wychodzące przez dwa lata pismo literackie, którego celem było umacnianie czytelników w mądrości i cnocie, a także doskonalenie języka. Prawie wszystkie teksty – eseje, alegorie, krytyki – wychodziły spod pióra samego doktora Johnsona; poza nim pisywali dla „Ramblera” tylko Samuel Richardson, Elizabeth Carter, Hester Chapone i Catherine Talbot.