- promocja
- W empik go
PAPARAZZI - ebook
PAPARAZZI - ebook
Paparazzi to barwna opowieść rozgrywająca się w latach sześćdziesiątych z gwiazdami Hollywood w tle. Na początku bohater rozpoczyna pracę w redakcji. Poznaje kilka osób, które mają wpływ na jego działanie. W międzyczasie spotyka dziewczynę, zakochuje się w niej po uszy, ale po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że pasują do siebie jak olej do jogurtu, więc udaje się do Wietnamu, aby zdać relację z dzielnej działalności żołnierzy. Powraca do domu odmieniony, ale wszystko jest już w porządku, bo w porcie czeka na niego jego ukochana dziewczyna. Zabawna, czasami przerażająca historia jest jak życie – Jefferson Lee poprzez aparat fotograficzny odkrywa samego siebie oraz własny stosunek do świata.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9781735133560 |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno, dawno temu za bezkresnym błękitnym oceanem i wzgórzami Hollywood pewien król, który był tak wyjątkowy, że był jedyny na całą epokę i cały świat, powiedział: „Dla artysty ważne jest zachowanie decydującego wpływu na własne życie i własną twórczość”.
A zatem artysta musi być wystarczająco samodzielny, by pozostać silnym i niezależnym. To fakt. Jestem paparazzo – tak mnie zwą. Działam solo.
Powiem wam jedną rzecz: Nikt mnie nie lubi, ale gówno mnie to obchodzi. Po prostu podoba mi się, gdy coś się dzieje. A wtedy działo się dużo. Był rok 1957. Zanosiło się na początek wojny w Wietnamie.
W owym czasie dręczyły mnie niepokojące sny, które – co tu dużo mówić – były niczym ciężkie sny cukiernika. Pamiętam jeden taki:
Czuję BIEL. Widzę czerń. Z głębi przestrzeni wydobywa się ciemny głęboki brąz, a z niego duży, drewniany, kwadratowy stół. Z lewej pojawia się biblioteka. Szereg regałów zapełnionych jest kolorowymi księgami.
Przez stół idzie MJ, światowa gwiazda muzyki pop. Ubrany jest w białą marynarkę i dzwoniaste spodnie, które w tyle, na łydkach, rozcięte są na całej długości. Ma także biały kapelusz z fikuśnym fioletowym piórkiem. Dziwna rzecz – MJ jest małych rozmiarów, jakby pomniejszony, a stół gigantyczny. Na blacie stoją naprzeciwko siebie dwie okrągłe misy-akwaria, wypełnione po brzegi klarowną turkusową wodą.
MJ nadchodzi. Przechodzi śmiało pomiędzy dwiema misami, gdy NAGLE z jednej z nich wyskakuje fluorescencyjna animowana rybka w technikolorze – Mo! Czym prędzej udaje się do drugiego akwarium po filiżankę cappuccino. Rybka pląsa swym ciałkiem w takt muzyki. W szalony swing idą odnóża, a zwłaszcza mały paluszek od płetwy.
Mo! dociera do celu i wyjmuje swe cappuccino z głębi wody, zaciąga się aromatem i powraca do siebie. Jedną z płetw osadza na talii, a w drugiej trzyma filiżankę. Przechodzi tak tuż przed Jacko. MJ dziwi się na tyle, że rozszczepia się klatkowo – na pół, dalej na trzy części. Jednak za chwilę powraca do swojej pierwotnej postaci i w całości pokonuje swą drogę do końca. Z krawędzi stołu rzuca się w głębię, prosto przed siebie, w stronę biblioteki. Siłą napędu obala ją. Wydobywa się promieniste, przenikliwe, BIAŁE światło.
Okazało się, że przeżywałem to marzenie senne na drzewie w nowojorskim Central Parku. Nagle do uszu dobiegło mi jakieś:
– Przepraszam! Przepraszam pana!
Zacząłem się budzić. Dostrzegłem stojącego pod drzewem natarczywego dzieciaka.
– Ma pan najnowszą gumę do żucia Bradleya? – Smarkacz nie dawał za wygraną.
– Co?! – Chyba jeszcze nadal spałem.
– Pytam, czy ma pan gu…
– Spieprzaj, gówniarzu!! – Już nie spałem.
Dzieciak nawiewał co sił w nogach. Żywiłem głęboką nadzieję, że nie zjawi się za chwilę jego matka. Zeskoczyłem z drzewa. Jak powiadają włosi: tempo rimuovere la guanti bianchi – czas usunąć białe rękawiczki.
Pamiętam, jak cholernie wtedy wiało. Zacząłem podążać najkrótszą uliczką, by jak najszybciej wynieść się stamtąd. Mijałem co kawałek miejscowych. I tak wydostałem się na ulicę.
Wkroczyłem na miasto – Nowy Jork. Szedłem prosto przed siebie. Mimowolnie chłonąłem kolorowy street look ludzi na ulicach – oryginalny, jednak tendencyjnie masowy. Co chwila mijałem podobizny gwiazd – zdjęcia i malunki na murach, ulicznych lampach, betonowych ścianach domów, dosłownie wszędzie.
Lata pięćdziesiąte należały zdecydowanie do MM i MJ. Było ich wszędzie całkiem sporo, a dokładniej wszelakich niewyrobionych kopii gwiazd czy kawałków słabo imitujących Króla Popu. Lata wszędobylskiej muzyki, wszędobylskiej popkultury i kolorowego stylu.
Śmiało pokonywałem obszerną miejską ulicę – po prawej miałem mur w pionowe biało-niebieskie pasy z wielkimi plakatami jednej z gwiazdek: Latakii.
Pracoholicy w przeciwieństwie do alkoholików są dumni ze swego nałogu. Muszę przyznać, iż jestem fanatykiem swojej pracy. Informacja to władza.
Zawsze byłem zainteresowany fotami. Pamiętam jak dziś – jako junior wszedłem do sklepu z aparatami. Wśród wielkich, ciężkich i drogich aparatów przyuważyłem jeden sympatycznie wyglądający. Trochę amatorski – ale był już mój. To była pierwsza miłość. Facet za ladą zapakował go sprawnie. I tak kupiłem swój pierwszy w życiu sprzęt. Taaa... Strzelałem wtedy fotki wszystkiemu, co się rusza… dosłownie wszystkiemu. Motyle, parkowe ławki… i śmieci rynsztokowe...
A teraz – gdy jestem tak stary… gdybyście mnie tylko widzieli – na karku dobra trzydziestka, na celownik obieram piękne damy. PUF! Właśnie ująłem jedną lady i dalej podążałem ulicą.
Zwykły człowiek nie zauważa prawdziwych znanych osobistości, gdy idzie sobie ulicą. Paparazzo dostrzega w tym samym czasie trzy czy cztery. I właśnie zobaczyłem jakąś kobietę za bardzo owiniętą w chustę. SZUS – znowu zawiało nieco mocniej – wiatr porwał chustę, a bożemu światu ukazała się piękna MM. Sprzęt miałem już przygotowany. PUF! PUF! PUF! PUF! PUF! – rzucałem ujęciami prosto w MM. Ludzie na ulicy dopiero co się rozbudzali. Gwiazda próbowała uciekać, jednak była dobrze zablokowana. Raz-dwa opuściłem zbiorowisko, miałem pierwszorzędny materiał.
☆ 2 ☆
Wyciszona BIAŁA ogarniająca zewsząd postacie PRZESTRZEŃ. Ja – junior stoję naprzeciwko Insane'a Knighta. Przyjmuję wszystko to, co dostaję.
– Kim jesteś? – pytam, zdaje się, że mężczyznę ubranego w, zdaje się, niebiesko-różowy kostium-frak.
– Jestem obłędnym rycerzem – odpowiada persona o niebieskiej twarzy.
– Obłąkanym??
– Obłędnym!! Och! Och! Och!... – Krąży. Wtem przybliża się do moich oczu: – Czyż w niebieskim nie jest mi do twarzy?? – Krąży.
Pytam:
– Dlaczego tańczysz?
– Taniec to radość, taniec to śpiew, taniec to życie!! – Znowu krąży i zachęca: – No, łaskawco, zatańcz teraz ze mną! – Porywa mnie w tany.
Tańczymy.
– No cóż, kochaneczku, nie idzie ci to tak dobrze jak mnie. Sam popatrz… – Prezentuje, jak powinienem TO robić dobrze. – No, łaskawco, proszę jeszcze raz!! – namawia i porywa mnie znowu.
Tańczymy.
– Więcej subtelności, więcej delikatności, więcej dokładności!! Och! Och! Och!
Obudziłem się w łóżku, w moim pokoju, konkretnie zlany potem. Te cholerne sny nie opuszczały mnie ani na krok… Co mogły znaczyć?? Odrzuciłem kołdrę i udałem się czym prędzej do łazienki.
☆ 3 ☆
Ślizgałem się pomiędzy ulicami Manhattanu. Dotarłem w końcu do celu, więc przystanąłem. Spojrzałem w górę – dookoła wysokie drapacze chmur. Dostrzegłem modernistyczno-rockowy szyld „CITY JUNGLE”.
Wszedłem do wieżowca z szyldem.
Wyszedłem z windy. Od razu widać, że byłem w redakcji. Pośpiech przenosił się z jednej osoby na drugą. Ogółem panowało jedno wielkie zamieszanie. Podobało mi się tu. Bardzo. Na dodatek po chwili jeszcze bardziej, bo podszedł do mnie mój przyjaciel Mito. Odezwałem się:
– Dzięki, że załatwiłeś mi tę pracę.
– No, jeszcze zobaczymy, co z tego wyniknie. Chodź ze mną! Oprowadzę cię i wdrożę.
Wzięliśmy nogi za pas i popędziliśmy dookoła, zwiedzając redakcję, która wyglądała jak istna klatka ze szkła. Ściany szklane, drzwi szklane. Przepływ informacji był tam szalony i czysty – chyba właśnie przez te szyby.
Mito jak zawsze dał mi kilka dobrych rad:
– Kontakty to podstawa. Musisz mieć dużo znajomych, mniej lub bardziej konkretnych. Ale generalnie licz na siebie. Powinieneś być niezależny.
– Jasne.
– Musisz wiedzieć, gdzie możesz przypadkiem wpaść na ludzi. Dobra rada: opłacaj kelnerki, kwiaciarki i szatniarzy, żeby dostać cynk, gdzie bawi się celebryta. – Przystanął. Pokazał na lewo jakieś okienko. Szklane oczywiście. – Tam jest kasa Władimira. Jeśli masz gorący temat, to znaczy story z pierwszej ręki, uderzasz od razu do niego. On bierze foty, ty kasę.
– A można z tego jakoś wyżyć?
– Żartujesz?? – Uśmiechnął się z politowaniem. – Od razu widać, że jesteś zielony. Kupę szmalu, stary. Jeśli oczywiście jesteś wystarczająco bystry… Chodźmy do konferencyjnej.
Ruszyliśmy. Ciągnął dalej:
– Za wyjątkowy temat i serię zdjęć możesz dostać do dwudziestu tysięcy. Brukowce, takie jak „STYLO” oraz „HOT GIRL”, płacą po półtora do dwóch i pół tysiąca za temat. – Podszedł naprędce do jakiejś tablicy korkowej i przybił kartkę, którą do tej pory trzymał w ręku. Już szliśmy dalej, a on kontynuował: – Troszkę poważniejsze szmatławce, jak „EYE”, „ON TOP” czy właśnie „CITY JUNGLE”, około trzech tysięcy. Natomiast za wyjątkowy temat – dziesięć i w górę.
– Tak naprawdę to chyba wszystko tu zależy od szczęścia. Jak myślisz??
– To nieprawda. Szczęście to jakieś trzydzieści procent, reszta to umiejętności wypracowane przez lata.
– A tematy??
– Proszę bardzo, tematy dla typowych tabloidów to: gwiazda łapiąca gumę, otrzymująca mandat, łamiąca obcas na chodniku albo kupująca torebkę za pięć tysięcy. – Uśmiechnął się radośnie na samą myśl, którą mi za chwilę podrzucił: – A żeby nie było słodko, alkoholowe ekscesy też się sprzedają. Ostatnio na Lubango można liczyć, zawsze zrobi coś fajnego. Poza tym zdjęcia śmieszne, gdy na przykład ktoś zrobi głupią minę.
– A sprawa prywatności tych osób?
– Słuchaj Jeff… Albo chcesz to robić, albo nie. Praca to praca. Trzeba z czegoś wyżyć. Nikt nie zarzuca modelkom, że pokazują całą dupę w skąpych gatkach…
– No jasne, tylko… – Chciałem się bronić, jednak Mito był wyjątkowo silnym dziennikarzem i musiał skończyć swoje:
– …czy pseudoaktorkom, które liżą się w filmach… Ale za to paparazzi to tacy źli ludzie! Słuchaj, jeśli coś jest za bardzo kontrowersyjne, to na dziewięćdziesiąt procent nigdzie się nie ukaże.
– Tak??
– Weźmy na przykład zdrady. Tego tematu nie warto robić, bo i tak najpewniej foty wylądują w szufladzie.
– Dlaczego?
– Proste, ludzie procesy wytaczają, a prawo pozwala im je wygrywać.
– Acha… A co znaczy, że ktoś „zdjął” temat?
– Też proste. To materiał nigdzie nieopublikowany. Leży w redakcyjnej szufladzie. Na przykład sprzedany za piętnaście tysięcy. Kupuje się takie materiały po to, żeby nikt inny ich nie publikował.
– I nie czytał – dodałem.
– Właśnie. Natomiast jeśli na fotach jest jakiś polityk zaprzyjaźniony z naszą redakcją, to chowamy po prostu takie zdjęcia do szuflady. Tyle.
– A jeśli redakcja nie przepada za kimś?
– To naturalnie można go zaszantażować fotami, proponując taki układ, że my ich nie opublikujemy, a on będzie z nami współpracować.
– Fajnie.
– Dwa tygodnie temu byliśmy w posiadaniu zdjęć nowojorskiego senatora, gdy ten całował się z babsztylem i nie była to wcale jego żona.
– I co?!
– Luz, zdjęcia nie poszły do druku, za to w kolejnych numerach pojawiały się newsy, które sprzedawał nam na wyłączność. Mieliśmy go w garści. Ależ był wściekły, ha, ha.
Załadowaliśmy się w końcu do sali konferencyjnej. Rozejrzałem się po przestronnym wnętrzu, na środku którego stał długi drewniany stół. Za nim siedzieli dwaj dziennikarze. Mito zwrócił się do mnie:
– Poznaj, proszę, dwójkę fantastycznych dziennikarzy. – Teraz odezwał się do nich: – Jefferson Lee, nasz nowy paparazzo.
Ci powstali z siedzisk i powędrowali w naszą stronę.
Mito przedstawił mi kolesi.
– Po prawej Exeter.
Był to dziennikarz, który wyglądał zupełnie tak, jak gdyby połknął stojący mikrofon. Wymieniliśmy kleszczowy uścisk dłoni.
– Bardzo mi miło.
Mniej było miło mojej spłaszczonej dłoni…
– Oraz Jinxi.
To głupie imię idealnie pasowało do tego milusińsko wyglądającego faceta.
– Bardzo mi miło.
Dla odmiany jego dłoń nie zmiażdżyła mojej, lecz przekazała dziennikarski, ciepławy pot.
Mito zagadał do sztywniaka:
– I co? W końcu rozwiązała się ta sprawa Kate–Ford?