- W empik go
Parasol Świętego Piotra - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Parasol Świętego Piotra - ebook
Powieść wydana w 1974 roku na Węgrzech. Interpretacja starej legendy. Książka pełna błyskotliwego humoru i baśniowego charakteru. Napisana lekko, napawająca optymizmem. Autor przekazuje czytelnikowi pozytywną energii, radość i nadzieję.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-031-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Część pierwsza
Legenda
Zabierają małą Veronkę
Glogova przed laty
Nowy proboszcz w Glogovie
Święty Piotr i parasol
Część druga
Gregoricsowie
Część trzecia
Tropy
Wyłania się parasol
Nasza Rozalia
Nici, jak do kłębka, wiodą do Glogovy
Kolczyk
Część czwarta
Bábaszécka inteligencja
Kolacja u Mravucsánów
Noc przynosi radę
Część piąta
Trzeci diabeł
Róża Marii Cobor, przepaść i grusza
Trzy węgielki
Zabierają małą VeronkęCzęść pierwsza
Legenda
Zabierają małą Veronkę
W Halápie sen wieczny stulił oczy nauczycielowej wdowy.
Gdy zemrze pedagog nie mają się czym pokrzepić grabarze; cóż zaś dopiero, jeżeli jeszcze i wdowa po nim na tamten świat się przeniesie. Nieboga zostawiła po sobie tylko kozę, gęś, którą dopiero podkarmiać zaczęła, i dwuletnią dziecinę, córeczkę. Gęś powinna była jeszcze przynajmniej tydzień być tuczona: ale widocznie i na ten tydzień życia nie zdołała się już zdobyć biedna nauczycielowa. Dla gęsi stanowczo za wcześnie umarła jej pani, o wiele jednak za późno – dla dziecka. Dziecku w ogóle nie należało się wcale rodzić. Czemuż Bóg jej nie zabrał do siebie jednocześnie z mężem! (Boże, jakiż cudny głos miał ten człowiek!...) Maleństwo przyszło na świat już po śmierci ojca; ale nie za późno, coś najwyżej w miesiąc czy w dwa miesiące. Niechby mi język ucięto, gdybym co złego o tym powiedział. Toteż ani mówię, ani nawet myślę.
Dobre i uczciwe było to kobiecisko, ta nauczycielowa, ale czy potrzebny jej był ten szczeniak? Na pewno lżej byłoby jej wywędrować na tamten świat razem z tym ciężarem, niżeli go pozostawiać tutaj.
I wreszcie to nawet nie uchodziło, na karę boską mogło wyglądać...
Przecież nauczycielstwo mieli już dużego dorosłego chłopca, księdza. Dzielny był to chłopak, szkoda tylko, że nie mógł dopomagać matce, gdyż był dopiero wikarym przy bardzo ubogim plebanie, gdzieś u Słowaków. Chociaż teraz właśnie, coś ze dwa tygodnie temu zaczęły krążyć pogłoski, iż został świeżo mianowany na samodzielnego proboszcza w wiosce zwanej Glogova, wśród gór Bystrzyckich. Jest nawet jeden gospodarz, tu, we wsi, niejaki pan Jan Kapiczány który tam jeździł kiedyś z wołami; powiada że jest to wstrętna dziura. Bądź jak bądź, choć trochę byłby chyba mógł teraz dopomagać matce młody ksiądz – i oto trzeba, żeby właśnie zmarła.
Ale trudno, nie wskrzesimy jej lamentami, więc tylko to chcę powiedzieć – na chwałę gminy Haláp – że wyprawiono biedactwu uczciwy pogrzeb. Zebranych pieniędzy, co prawda, nie starczyło na pokrycie kosztów ostatniej posługi, przyszło sprzedać kozę – ale gęś została. Że jednak zbrakło dla niej kukurydzy, więc schudła nieboraczka; zamiast z trudem i powoli sapać odzyskała normalny, lekki oddech; zamiast się toczyć na krótkich nogach, nieledwie pełzając na wielkim brzuchu – na powrót stała się powiewną i zwinną, tak iż udało jej się uciec przed z bliska już czyhającą na nią przedtem śmiercią. Słowem, rozstanie się z życiem jednej istoty zabezpieczyło na czas jakiś doczesne bytowanie drugiej. Mądre są wyroki boskie nawet wtedy, gdy gaszą jedno życie – tym samym ochraniają inne – albowiem, wierzajcie mi, że w regestrach niebiańskich równie ściśle są pozapisywane zwierzęta bezrozumne, jak obdarzone rozumem, i może nie mniejszą opieką są otoczone, niż królowie i książęta.
Święty Majestat Boski jest bez wątpienia pełen dobroci, rozumu i potęgi – ale i pan wójt nie byle co. Zarządził on zaraz po pogrzebie, żeby mała sierotka (Veronka było jej na imię) po kolei od gospodarza do gospodarza przechodziła na opiekę. Dziesiętnik co dzień do innej furtki ma z nią kołatać.
– I długo tak będzie, panie wójcie? – spytali panowie radni, nie tając frasunku.
– Dopóki nie raczę inaczej rozporządzić – odparł Michał Nagy węzłowato.
Więc trwał taki stan rzeczy coś około dni dziesięciu, kiedy naraz wieść się rozeszła, iż panowie Maciej Billeghi i Franciszek Koczka jadą z kukurydzą do Bystrzycy (ponieważ Żydzi podobno nie zmądrzeli tam jeszcze tak bardzo, jak tutaj).
Michał Nagy w lot uchwycił sposobność.
– No, skoro wieziecie zboże, zabierzcież i dziecko, oddać je bratu starszemu w Glogovie. To w tamtych stronach musi gdzieś być ta Glogova.
– Ależ Glogova leży zupełnie gdzie indziej! – żywo przeczyli gospodarze, zaskoczeni kłopotliwą propozycją.
– Musi tam leżeć i basta – krótko przeciął dyskusję wójt gminy.
Wypraszali się, wykręcali ichmoście, że to im dużo drogi doda, że muszą Bóg wie jak okrążać i bieda w drodze z dzieckiem, ale nie było rady. Co rozkaz to rozkaz. Pewnej środy przeto spiętrzone worki na wozie pana Billeghiego ukoronowane zostały koszem wypełnionym przez małą Veronkę wraz z gęsią, gdyż tej, jako dziedzictwu sierotki, sądzone było towarzyszyć swej młodocianej pani. Gospodynie z całej wsi napiekły maleństwu ciastek, obwarzanków na drogę w straszny obcy świat i dołożyły jeszcze worek śliwek i gruszek, a gdy ruszył ciężki pojazd, nawet rzewnie zapłakały nad dzieciną, która ani wie, gdzie ją wiozą, po co ją wiozą, widzi tylko, że koniki szparko idą, że wszystko ucieka: domy, ogrody, pola i drzewa, a ona sobie wraz ze swoją gęsią siedzi spokojnie w koszu na workach i patrzy, patrzy, patrzy...Glogova przed laty
Glogovę widział nie tylko pan Kapiczány; autor słów powyższych sam znał ją także. Mizerny był to kąt, zapadły, nędzna wiosczyna, jak gdyby wgnieciona w ciasną kotlinę, między nagie, skaliste wzgórza.
Daleko, daleko dokoła nie było tu wcale traktu porządnego, nie mówiąc już o kolei żelaznej. Teraz podobno chodzi od niedawna pomiędzy Bystrzycą a Selmecbányą maszynka jakaś (takiej wielkości właśnie jak maszynka do kawy) lecz Glogovę nawet i ona omija. Z pięćset lat jeszcze trzeba na to, aby Glogova dosięgła poziomu, na jakim stoją dziś wsie cywilizowane.
Grunt jest tu dziwnie gliniasty, nieurodzajny i uparty. Jak gdyby się uznawał stworzonym jedynie do wydawania niektórych tylko gatunków roślin, jako to: grochu i kartofli – innych rodzić ani myśli. Ale nawet i te, które raczy wydawać, trzeba iście przemocą wydobywać mu z łona.
Bo też ziemia ta właściwie nie jest matką, lecz prędzej świekrą czy teściową... Wnętrze jej pełne kamieni a powierzchnia poprzecinana mnóstwem brzydkich rozpadlin i wąwozów najeżonych u brzegów karłowatymi, spłowiałymi porostami, niby szczęka starej czarownicy siwymi kosmykami u brodawek. Czyżby grunt ten tak bardzo był stary? Przecież starszy być nie może niż wszystek inny na Ziemi. Raczej rzec można, że się prędzej przeżył, wyczerpał. Niżej złotokłosiasta równina wydawała od wielu tysięcy lat tylko źdźbła trawy, tutaj zaś rosły olbrzymie dęby i buki; nie dziwota, że się tu ziemia prędzej zmęczyła.
Ubóstwo i nędza wyziera tu zewsząd naokół, a jednak jest w tym jakaś nieuchwytna a głęboka poezja, jakiś słodki czar. Brzydkie porosty dziwnie upiększają tło wyniosłych skał, piętrzących się ponad nimi, a tak fantastycznie powyginanych, iż żadne blanki zamczysk nie dodałyby tu nic malowniczości.
Zapach jałowca i macierzanki przesyca powietrze. Innych kwiatów tu nie ma; co najwyżej gdzieniegdzie w ogródku kwitną malwy białe lub różowe, starannie pielęgnowane przez jakieś płowowłose dziewczę słowackie.
Dotychczas mi żywo przed oczami stoi ta mała wieś słowacka, jaką była wówczas, długi szereg lat temu. Widzę chaty, ogrody, obsiane lucerną, wysadzone kukurydzą, spośród której wyrastały wysoko śliwy i grusze popodpierane drągami. Albowiem drzewa owocowe wypełniały swoją powinność. Jak gdyby się umówiły: Żywmy biednych Słowaków!
Jeździłem tam z okazji śmierci miejscowego księdza, dla sporządzenia rejentalnego spisu inwentarza pozostałej po nim puścizny. Nie wiele mieliśmy nad tym roboty; nieboszczyk zostawił tylko trochę połamanych mebli i wyniszczonych sutann.
Mieszkańcy wioski żałowali zmarłego.
– Zacności był człowiek. Tylko wcale nie umiał się rządzić. Prawda, że nie miał tak dalece na czym.
– Czemuż nie płaciliście mu lepiej? – zarzucił mój pryncypał.
– Nie nam służy ksiądz, jeno Panu Bogu; niechaj każdy sam swoją służbę opłaca.
Po załatwieniu spraw urzędowych, które nas tu sprowadziły, przeszliśmy na chwilę – na czas zaprzęgania koni – zwiedzić szkolę miejscową; mój rejent przepada za rolą mecenasa nauk.
Nader skromnie przedstawiała się szkółka: niziutka chata, naturalnie słomą kryta. Jeden tylko Bóg posiadał w Glogovie dom pod dachówką, ale nawet i dla niego nie zdobyto się już na dzwonnicę; zastępowała ją zwyczajna sygnatura na słupie.
Nauczyciel oczekiwał nas na podwórzu. Jeśli mnie pamięć nie myli, nazwisko jego brzmiało Jerzy Majzik. Był to chłop jak na schwał, dzielnie zbudowany, w pełni lat męskich, o żywej, inteligentnej twarzy i miłej prostocie w ruchach i słowach. Od razu uczuwało się do niego sympatię.
Zaprowadził nas do dzieci. Uczennice siedziały po lewej stronie, chłopcy po prawej: wszystko wypucowane i wymuskane, jak się patrzy. Gdy weszliśmy, cała dzieciarnia z owacyjnym rwetesem zerwała się na równe nogi, wołając śpiewnie:
– Witajtie, pany, witajtie!
Rejent zaszczycił kilku pytaniami miłych malców, przyglądających nam się z nietajonym podziwem ogromnymi, piwnymi oczyma. Wszystkie miały jednakowe piwne oczy. Pytania nie były wymyślne: ilu jest bogów? Jak się nazywa kraj, gdzie mieszkamy? – itp., ale dzieci i nad tym łamały sobie trochę głowiny.
Pryncypał mój wszelako nie był zbyt srogim egzaminatorem i przyjacielsko poklepał nauczyciela po ramieniu.
– Nader zadowolony z was jestem, amice.
Nauczyciel skłonił się uszczęśliwiony i z odkrytą głową odprowadził nas na podwórze.
– Ładne smyki, aż miło – uprzejmie chwalił rejent już na dworze – wytłumacz mi jednak, domine frater, jakim sposobem wszystkie są do siebie tak zadziwiająco podobne?
Mistrz z Glogovy popadł w lekkie zmieszanie; po chwili jednak zdrowe, rumiane jego oblicze rozjaśniło się szczerym zadowoleniem.
– To stąd pochodzi, jaśnie wielmożny panie – odparł – że latem cala męska połowa tutejszej ludności wywędrowuje w dalsze okolice na zarobek... i ja zostaję sam na placu. (W oczach zamigotały mu figlarne iskierki). Jaśnie wielmożny pan raczy rozumieć?...
– A od ilu lat obejmujesz pan tu posadę? – spytał żywo rejent.
– Od czternastu lat proszę łaski pańskiej. Uważam, że szanowny pan pojmuje...
Krótki, ale wymowny ten dialog po dziś dzień został mi w pamięci i jest nierozłączny ze wspomnieniem o Glogovie. W powozie ciągle powtarzaliśmy słowa nauczyciela, śmiejąc się do rozpuku. Rejent jeszcze długi czas potem, wszędzie, w domu, w kancelarii, na wizycie lubił to opowiadać jako ulubioną łakoć humorystyki.
Coś w dwa tygodnie potem dowiedzieliśmy się, że do Glogovy mianowany został na proboszcza młody zupełnie kapłan, Jan Bélyi.
Mój rejent gorąco temu przyklasnął.
– No, przynajmniej nauczyciel będzie miał z kim dzielić letnie tryumfy i trudy!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
Część pierwsza
Legenda
Zabierają małą Veronkę
Glogova przed laty
Nowy proboszcz w Glogovie
Święty Piotr i parasol
Część druga
Gregoricsowie
Część trzecia
Tropy
Wyłania się parasol
Nasza Rozalia
Nici, jak do kłębka, wiodą do Glogovy
Kolczyk
Część czwarta
Bábaszécka inteligencja
Kolacja u Mravucsánów
Noc przynosi radę
Część piąta
Trzeci diabeł
Róża Marii Cobor, przepaść i grusza
Trzy węgielki
Zabierają małą VeronkęCzęść pierwsza
Legenda
Zabierają małą Veronkę
W Halápie sen wieczny stulił oczy nauczycielowej wdowy.
Gdy zemrze pedagog nie mają się czym pokrzepić grabarze; cóż zaś dopiero, jeżeli jeszcze i wdowa po nim na tamten świat się przeniesie. Nieboga zostawiła po sobie tylko kozę, gęś, którą dopiero podkarmiać zaczęła, i dwuletnią dziecinę, córeczkę. Gęś powinna była jeszcze przynajmniej tydzień być tuczona: ale widocznie i na ten tydzień życia nie zdołała się już zdobyć biedna nauczycielowa. Dla gęsi stanowczo za wcześnie umarła jej pani, o wiele jednak za późno – dla dziecka. Dziecku w ogóle nie należało się wcale rodzić. Czemuż Bóg jej nie zabrał do siebie jednocześnie z mężem! (Boże, jakiż cudny głos miał ten człowiek!...) Maleństwo przyszło na świat już po śmierci ojca; ale nie za późno, coś najwyżej w miesiąc czy w dwa miesiące. Niechby mi język ucięto, gdybym co złego o tym powiedział. Toteż ani mówię, ani nawet myślę.
Dobre i uczciwe było to kobiecisko, ta nauczycielowa, ale czy potrzebny jej był ten szczeniak? Na pewno lżej byłoby jej wywędrować na tamten świat razem z tym ciężarem, niżeli go pozostawiać tutaj.
I wreszcie to nawet nie uchodziło, na karę boską mogło wyglądać...
Przecież nauczycielstwo mieli już dużego dorosłego chłopca, księdza. Dzielny był to chłopak, szkoda tylko, że nie mógł dopomagać matce, gdyż był dopiero wikarym przy bardzo ubogim plebanie, gdzieś u Słowaków. Chociaż teraz właśnie, coś ze dwa tygodnie temu zaczęły krążyć pogłoski, iż został świeżo mianowany na samodzielnego proboszcza w wiosce zwanej Glogova, wśród gór Bystrzyckich. Jest nawet jeden gospodarz, tu, we wsi, niejaki pan Jan Kapiczány który tam jeździł kiedyś z wołami; powiada że jest to wstrętna dziura. Bądź jak bądź, choć trochę byłby chyba mógł teraz dopomagać matce młody ksiądz – i oto trzeba, żeby właśnie zmarła.
Ale trudno, nie wskrzesimy jej lamentami, więc tylko to chcę powiedzieć – na chwałę gminy Haláp – że wyprawiono biedactwu uczciwy pogrzeb. Zebranych pieniędzy, co prawda, nie starczyło na pokrycie kosztów ostatniej posługi, przyszło sprzedać kozę – ale gęś została. Że jednak zbrakło dla niej kukurydzy, więc schudła nieboraczka; zamiast z trudem i powoli sapać odzyskała normalny, lekki oddech; zamiast się toczyć na krótkich nogach, nieledwie pełzając na wielkim brzuchu – na powrót stała się powiewną i zwinną, tak iż udało jej się uciec przed z bliska już czyhającą na nią przedtem śmiercią. Słowem, rozstanie się z życiem jednej istoty zabezpieczyło na czas jakiś doczesne bytowanie drugiej. Mądre są wyroki boskie nawet wtedy, gdy gaszą jedno życie – tym samym ochraniają inne – albowiem, wierzajcie mi, że w regestrach niebiańskich równie ściśle są pozapisywane zwierzęta bezrozumne, jak obdarzone rozumem, i może nie mniejszą opieką są otoczone, niż królowie i książęta.
Święty Majestat Boski jest bez wątpienia pełen dobroci, rozumu i potęgi – ale i pan wójt nie byle co. Zarządził on zaraz po pogrzebie, żeby mała sierotka (Veronka było jej na imię) po kolei od gospodarza do gospodarza przechodziła na opiekę. Dziesiętnik co dzień do innej furtki ma z nią kołatać.
– I długo tak będzie, panie wójcie? – spytali panowie radni, nie tając frasunku.
– Dopóki nie raczę inaczej rozporządzić – odparł Michał Nagy węzłowato.
Więc trwał taki stan rzeczy coś około dni dziesięciu, kiedy naraz wieść się rozeszła, iż panowie Maciej Billeghi i Franciszek Koczka jadą z kukurydzą do Bystrzycy (ponieważ Żydzi podobno nie zmądrzeli tam jeszcze tak bardzo, jak tutaj).
Michał Nagy w lot uchwycił sposobność.
– No, skoro wieziecie zboże, zabierzcież i dziecko, oddać je bratu starszemu w Glogovie. To w tamtych stronach musi gdzieś być ta Glogova.
– Ależ Glogova leży zupełnie gdzie indziej! – żywo przeczyli gospodarze, zaskoczeni kłopotliwą propozycją.
– Musi tam leżeć i basta – krótko przeciął dyskusję wójt gminy.
Wypraszali się, wykręcali ichmoście, że to im dużo drogi doda, że muszą Bóg wie jak okrążać i bieda w drodze z dzieckiem, ale nie było rady. Co rozkaz to rozkaz. Pewnej środy przeto spiętrzone worki na wozie pana Billeghiego ukoronowane zostały koszem wypełnionym przez małą Veronkę wraz z gęsią, gdyż tej, jako dziedzictwu sierotki, sądzone było towarzyszyć swej młodocianej pani. Gospodynie z całej wsi napiekły maleństwu ciastek, obwarzanków na drogę w straszny obcy świat i dołożyły jeszcze worek śliwek i gruszek, a gdy ruszył ciężki pojazd, nawet rzewnie zapłakały nad dzieciną, która ani wie, gdzie ją wiozą, po co ją wiozą, widzi tylko, że koniki szparko idą, że wszystko ucieka: domy, ogrody, pola i drzewa, a ona sobie wraz ze swoją gęsią siedzi spokojnie w koszu na workach i patrzy, patrzy, patrzy...Glogova przed laty
Glogovę widział nie tylko pan Kapiczány; autor słów powyższych sam znał ją także. Mizerny był to kąt, zapadły, nędzna wiosczyna, jak gdyby wgnieciona w ciasną kotlinę, między nagie, skaliste wzgórza.
Daleko, daleko dokoła nie było tu wcale traktu porządnego, nie mówiąc już o kolei żelaznej. Teraz podobno chodzi od niedawna pomiędzy Bystrzycą a Selmecbányą maszynka jakaś (takiej wielkości właśnie jak maszynka do kawy) lecz Glogovę nawet i ona omija. Z pięćset lat jeszcze trzeba na to, aby Glogova dosięgła poziomu, na jakim stoją dziś wsie cywilizowane.
Grunt jest tu dziwnie gliniasty, nieurodzajny i uparty. Jak gdyby się uznawał stworzonym jedynie do wydawania niektórych tylko gatunków roślin, jako to: grochu i kartofli – innych rodzić ani myśli. Ale nawet i te, które raczy wydawać, trzeba iście przemocą wydobywać mu z łona.
Bo też ziemia ta właściwie nie jest matką, lecz prędzej świekrą czy teściową... Wnętrze jej pełne kamieni a powierzchnia poprzecinana mnóstwem brzydkich rozpadlin i wąwozów najeżonych u brzegów karłowatymi, spłowiałymi porostami, niby szczęka starej czarownicy siwymi kosmykami u brodawek. Czyżby grunt ten tak bardzo był stary? Przecież starszy być nie może niż wszystek inny na Ziemi. Raczej rzec można, że się prędzej przeżył, wyczerpał. Niżej złotokłosiasta równina wydawała od wielu tysięcy lat tylko źdźbła trawy, tutaj zaś rosły olbrzymie dęby i buki; nie dziwota, że się tu ziemia prędzej zmęczyła.
Ubóstwo i nędza wyziera tu zewsząd naokół, a jednak jest w tym jakaś nieuchwytna a głęboka poezja, jakiś słodki czar. Brzydkie porosty dziwnie upiększają tło wyniosłych skał, piętrzących się ponad nimi, a tak fantastycznie powyginanych, iż żadne blanki zamczysk nie dodałyby tu nic malowniczości.
Zapach jałowca i macierzanki przesyca powietrze. Innych kwiatów tu nie ma; co najwyżej gdzieniegdzie w ogródku kwitną malwy białe lub różowe, starannie pielęgnowane przez jakieś płowowłose dziewczę słowackie.
Dotychczas mi żywo przed oczami stoi ta mała wieś słowacka, jaką była wówczas, długi szereg lat temu. Widzę chaty, ogrody, obsiane lucerną, wysadzone kukurydzą, spośród której wyrastały wysoko śliwy i grusze popodpierane drągami. Albowiem drzewa owocowe wypełniały swoją powinność. Jak gdyby się umówiły: Żywmy biednych Słowaków!
Jeździłem tam z okazji śmierci miejscowego księdza, dla sporządzenia rejentalnego spisu inwentarza pozostałej po nim puścizny. Nie wiele mieliśmy nad tym roboty; nieboszczyk zostawił tylko trochę połamanych mebli i wyniszczonych sutann.
Mieszkańcy wioski żałowali zmarłego.
– Zacności był człowiek. Tylko wcale nie umiał się rządzić. Prawda, że nie miał tak dalece na czym.
– Czemuż nie płaciliście mu lepiej? – zarzucił mój pryncypał.
– Nie nam służy ksiądz, jeno Panu Bogu; niechaj każdy sam swoją służbę opłaca.
Po załatwieniu spraw urzędowych, które nas tu sprowadziły, przeszliśmy na chwilę – na czas zaprzęgania koni – zwiedzić szkolę miejscową; mój rejent przepada za rolą mecenasa nauk.
Nader skromnie przedstawiała się szkółka: niziutka chata, naturalnie słomą kryta. Jeden tylko Bóg posiadał w Glogovie dom pod dachówką, ale nawet i dla niego nie zdobyto się już na dzwonnicę; zastępowała ją zwyczajna sygnatura na słupie.
Nauczyciel oczekiwał nas na podwórzu. Jeśli mnie pamięć nie myli, nazwisko jego brzmiało Jerzy Majzik. Był to chłop jak na schwał, dzielnie zbudowany, w pełni lat męskich, o żywej, inteligentnej twarzy i miłej prostocie w ruchach i słowach. Od razu uczuwało się do niego sympatię.
Zaprowadził nas do dzieci. Uczennice siedziały po lewej stronie, chłopcy po prawej: wszystko wypucowane i wymuskane, jak się patrzy. Gdy weszliśmy, cała dzieciarnia z owacyjnym rwetesem zerwała się na równe nogi, wołając śpiewnie:
– Witajtie, pany, witajtie!
Rejent zaszczycił kilku pytaniami miłych malców, przyglądających nam się z nietajonym podziwem ogromnymi, piwnymi oczyma. Wszystkie miały jednakowe piwne oczy. Pytania nie były wymyślne: ilu jest bogów? Jak się nazywa kraj, gdzie mieszkamy? – itp., ale dzieci i nad tym łamały sobie trochę głowiny.
Pryncypał mój wszelako nie był zbyt srogim egzaminatorem i przyjacielsko poklepał nauczyciela po ramieniu.
– Nader zadowolony z was jestem, amice.
Nauczyciel skłonił się uszczęśliwiony i z odkrytą głową odprowadził nas na podwórze.
– Ładne smyki, aż miło – uprzejmie chwalił rejent już na dworze – wytłumacz mi jednak, domine frater, jakim sposobem wszystkie są do siebie tak zadziwiająco podobne?
Mistrz z Glogovy popadł w lekkie zmieszanie; po chwili jednak zdrowe, rumiane jego oblicze rozjaśniło się szczerym zadowoleniem.
– To stąd pochodzi, jaśnie wielmożny panie – odparł – że latem cala męska połowa tutejszej ludności wywędrowuje w dalsze okolice na zarobek... i ja zostaję sam na placu. (W oczach zamigotały mu figlarne iskierki). Jaśnie wielmożny pan raczy rozumieć?...
– A od ilu lat obejmujesz pan tu posadę? – spytał żywo rejent.
– Od czternastu lat proszę łaski pańskiej. Uważam, że szanowny pan pojmuje...
Krótki, ale wymowny ten dialog po dziś dzień został mi w pamięci i jest nierozłączny ze wspomnieniem o Glogovie. W powozie ciągle powtarzaliśmy słowa nauczyciela, śmiejąc się do rozpuku. Rejent jeszcze długi czas potem, wszędzie, w domu, w kancelarii, na wizycie lubił to opowiadać jako ulubioną łakoć humorystyki.
Coś w dwa tygodnie potem dowiedzieliśmy się, że do Glogovy mianowany został na proboszcza młody zupełnie kapłan, Jan Bélyi.
Mój rejent gorąco temu przyklasnął.
– No, przynajmniej nauczyciel będzie miał z kim dzielić letnie tryumfy i trudy!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
więcej..