Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Pechowy literat i inne opowiadania, nowele, humoreski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pechowy literat i inne opowiadania, nowele, humoreski - ebook

Wybór małych form prozatorskich (i jednej poetycko-dramatycznej) Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, z których znakomita większość po raz pierwszy ukazuje się w wydaniu książkowym, rzuca nowe światło na twórczość najpopularniejszego polskiego pisarza XX wieku. Teksty z lat 1925–1939 nie tylko ukazują rozwój talentu i bardzo świadomą artystyczną drogę pisarza, ale dostarczają znakomitej rozrywki także dzisiejszemu czytelnikowi. Są tu utwory mniej i bardziej frywolne, zawsze pełne humoru, błyskotliwych obserwacji psychologicznych i obyczajowych, a także złośliwych, zaskakująco dziś aktualnych, politycznych aluzji.

Spis treści

 

SPIS RZECZY

Wstęp

Czwarty król

Dublowana etyka

Dziwna kamienica

Fiołki na deszczu

List pana Zagłoby

Maskota drugiego szwadronu

Muzyka gra. Obrazki z nocnej Warszawy

Na patrolu

Ofiara epidemii bakczyszowej

On wie lepiej

Pieśń i dzwony wielkanocne. Dwa wspomnienia

Pechowy literat

Pończocha z lewej nogi

Pończoszki

Proroctwa teatralne

Przygoda na Erato

Przygoda w Połubiczach

Rewanż

Alleluja pani Duszki

Ruch służbowy

Sam wpadłem w manię

Sen pani Tuńci

Syberyjska gościnność

Szalony tramwaj

Szary pan

Szloch

Tajemnica lustra

Taki już zwyczaj. Nowela wigilijna

Takiemu to wesoło

Wasz znajomy Marcel de Péchon

Wielkanoc państwa Pollacków

Wierzę w duchy

Wywiad z nieboszczykiem

Z przedwczoraj. Opowieść o duchu

Zmartwiczka

Rzeczywistość urojona i rozbrojona. Wielka Szopka polityczna i niepolityczna, obyczajowa i nieobyczajowa, odśpiewana i odtańczona przez naszych dobrych znajomych, a napisana przez C. hr. Zana

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1090-3
Rozmiar pliku: 656 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Według obiegowej wiedzy, której pochodzenie niełatwo jest dziś zrekonstruować, Tadeusz Dołęga-Mostowicz był zdolnym zecerem, który objawił swój talent publicystyczny, pisząc kiedyś felieton w zastępstwie za chorego dziennikarza. Karierę twórcy popularnej literatury miał zaś rozpocząć albo dlatego, że po pobiciu przez policyjno-gangsterską bojówkę nie mógł, czy też obawiał się powrócić do pracy dziennikarskiej, a że bardzo chciał się zemścić na oprawcach, zaczął pisać wymierzone w sanacyjne rządy powieści. W wiedzy obiegowej zazwyczaj przemieszane są ze sobą elementy prawdziwe i zmyślone, zniekształcone wieloletnim przekazywaniem z ust do ust jak w zabawie w głuchy telefon. Tak jest i tutaj. Dołęga-Mostowicz nie był zecerem, tylko korektorem (ale cóż to dla jego kolegów-literatów była za różnica? Zecer i korektor podobno coś tam robią przy książce oddanej do druku). Pomysłu pisania literatury nie wbili mu do głowy pałkami jego oprawcy, on myślał o tym od początku współpracy z „Rzeczpospolitą”, a pewnie i dużo wcześniej. Może odkąd w szkole elementarnej w rodzinnym Głębokiem wymyślał przedstawienia wystawiane z kolegami przy okazji legalnych i nielegalnych, religijnych i świeckich uroczystości i improwizował opowiadania dla rówieśników, kiedy jego matka, nauczycielka w tejże szkole, prosiła go o zastępstwo.

Od początku 1925 roku teksty podpisane TM, T.M., TEM zaczęły ukazywać się na łamach prawicowego dziennika „Rzeczpospolita” niemal codziennie, i widać było od razu, że kryjący się za tymi kryptonimami autor ma poważne literackie ambicje, a także spore zdolności. O tych pierwszych wspominał wielokrotnie w swoich tekstach na rozmaite tematy, takich, jak choćby przeprowadzony już w marcu 1925 roku wywiad z nestorem warszawskiego środowiska literackiego, Aleksandrem Krausharem, zakończony słowami: „Uprzejmie pożegnawszy najstarszego, że się tak ośmielę wyrazić, kolegę po piórze, długo jeszcze rozmyślałem: Jaka też będzie moja przyszłość na niwie piśmienniczej? Czy zrobię bodaj dziesiątą część tego, co Aleksander Kraushar, i czy dane mi będzie tak długie lata służyć piórem społeczeństwu?”. Te drugie zobaczyć można było gołym okiem w publicystyce młodego dziennikarza. Tadeusz Dołęga-Mostowicz niemal od początku swojej współpracy z „Rzeczpospolitą” rozsadza dość ciasne ramy ówczesnych dziennikarskich i publicystycznych formatów, wzbogaca swoje teksty o elementy artystyczne: obrazki rodzajowe, epizodziki portretujące spotykane na ulicach typy ludzkie, zasłyszane czy fikcyjne dialogi, językowe naśladownictwa, a nawet niemal liryczne refleksje. Spójrzmy choćby na fragment recenzji teatralnej, z odgrywanej w prowadzonym przez Tadeusza Gozdawę-Wiecheckiego (późniejszego Wiecha) Teatrze, nomen omen Popularnym sztuki Wiera Mircew, czyli tajemnica żony prokuratora, w której młody recenzent wbrew przyjętemu zwyczajowi zwrócił swoją uwagę nie w kierunku sceny, ale widowni:

Trzeci dzwonek. Oglądam widownię. Na 600 miejsc około 200 pustych. Mężczyźni w czapkach. Wszyscy w paltach, bo zimno jak w lodowni. Ale ożywienie, śmiechy, rozmowy, zapach mandarynek. Po dłuższej chwili szanowna publiczność rozpoczyna energiczną kanonadę, wybijając swe zniecierpliwienie obcasami o podłogę. Po pięciominutowej takiej uwerturze kurtyna poszła w górę. Grali... no nieźle. Widownia jednak była zachwycona. Każdy mocniejszy akcent aktora odbijał się na jej nerwach dla uważnego obserwatora prawie dotykalnie. Widzowie przez te kilka (aż cztery) godzin żyli akcją sztuki. Widziało się mandarynki i butersznyty, które w pół drogi do ust się zatrzymywały, a kiedy Wiera zabija kochanka, naraz z kilku miejsc odzywają się głosy aprobaty:

– Tak mu i trzeba, takiemu synowi! – lub:

– To ci morowa baba!

W ogóle publiczność ekspansywna, „wdzięczna”, jak mówią aktorzy. Największe zainteresowanie wzbudziła... kolacja na scenie.

– Te, Antek, czy oni naprawdę ją?

– No nie widzisz – bipsztyk.

W drugim rzędzie tuż za mną przyciszony głos dziewczęcy:

– Ale chlają gorzałę, jak świnie!

– Eee, i panna Felcia tyżby się napiła, co?

– Cheba wiszniaku...

Tekst powstał kilka tygodni po prasowym debiucie przybysza z dalekiego Głębokiego, ale świadczy nie tylko o znakomitym osłuchaniu się z warszawską gwarą, nie tylko o świetnym oku do obyczajowych obserwacji, lecz i o umiejętności skomponowania lakonicznej, a przy tym wyrazistej scenki.

W zbiorze niniejszym znajdzie czytelnik spory wybór wczesnych małych form prozatorskich świadczących zarówno o ambicjach literackich młodego Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, jego sporej świadomości gatunków, jak i o tym, że potrafił on pisać w bardzo rozmaitych tonacjach. Obok opowiadań lirycznych czy wręcz melodramatycznych widzimy frywolne, obok przepełnionych patriotycznym czy moralistycznym patosem – pełne lekkiego dowcipu czy wręcz błazenady. Sprawność w posługiwaniu się ogromną rozmaitością publicystycznych i artystycznych gatunków, umiejętność skomponowania niemal na poczekaniu zgrabnej opowiastki, to był ogromny atut młodego adepta dziennikarstwa, dzięki któremu już kilka miesięcy po debiucie stał się on rozpoznawalnym i popularnym autorem. Publiczność prasowa tamtego czasu, co dziś trudno sobie wyobrazić, wręcz domagała się w swoich ulubionych tytułach literatury. I to nie tylko powieściowych odcinków wymagających systematycznego śledzenia, ale także lekkich opowiadań, nowelek, humoresek, politycznych alegorii, które można było z przyjemnością przeczytać przy śniadaniu i kawie (w gazetach porannych) lub przed snem (w gazetach wieczornych), a potem o nich zapomnieć.

Sęk w tym, że wokół z reguły politycznie afiliowanych gazet pełno było zawsze bardzo poważnych literatów składających redaktorom, pod groźbą śmiertelnego obrażenia się, utwory, o których można było powiedzieć wiele, ale nie to, że były lekkie. Drażliwi autorzy byli gotowi wykłócać się o każde słowo, które wyszło spod ich pióra, i broń Boże nie godzili się na takie powszechne wówczas prasowe praktyki, jak skracanie tekstu, czy jego wydłużanie odredaktorskimi wstawkami. Tymczasem dla redaktora nowela, niezależnie od jej artystycznego poziomu czy pozycji jej autora, to był bardzo często „michałek”, zapchajdziura, którą wyciągało się z szuflady wtedy, gdy zbliżał się czas odesłania szpalt do łamania, a brakowało tekstów „poważniejszych”. Młody korektor-felietonista, Tadeusz Dołęga-Mostowicz miał, jak się okazało, fantastyczną zdolność improwizacji. Jego starsza siostra, Janina, wspominała w rodzinnych rozmowach, że redaktorzy potrafili wydzwonić Tadeusza w kawiarni, że brakuje tekstu, a on ołówkiem na serwetce pisał felieton lub nowelkę, zanim goniec zdążył dobiec z redakcji.

Z pewnością nie raz w podobny sposób ratował sytuację podczas dyżurów korektorskich. Z pożytkiem dla tych czytelników, którzy w gazecie poszukiwali nie solennych artykułów o bieżącej polityce czy gospodarce, ale właśnie tekstów pozwalających rozerwać się, zabawić, zrobić coś z nadmiarem czasu. A może raczej dla czytelniczek niż czytelników. Dołęga-Mostowicz bardzo wcześnie, między innymi dzięki listom, które od czytelniczek dostawał, zorientował się, że gazety codzienne kupowane przeważnie przez mężczyzn czytują także ich domowniczki: żony, córki, nierzadko służące, które mają swoje własne, odmienne potrzeby czytelnicze. Rozumiał też, że zwracanie się ku czytelnicze kobiecej bez protekcjonalnego tonu (jaki lubił to robić choćby starszy kolega z łamów, Kornel Makuszyński), ale z rozpoznaniem ich potrzeb i upodobań w niczym publicyście i literatowi nie uwłacza.

Oprócz felietonów ewoluujących w gatunki artystyczne pisywał też Tadeusz Dołęga-Mostowicz nowele do świątecznych numerów „Rzeczpospolitej”: wielkanocnych, bożonarodzeniowych. Takie utwory, choć niekoniecznie lepsze od tych doraźnych, miały już większą rangę i świadczyły o tym, że redakcja ceni twórczość literacką młodego publicysty, pozwala mu zająć miejsce po uważanych wtedy w tym środowisku niemal za żyjących klasyków Józefie Weysenhoffie, Kornelu Makuszyńskim, Adolfie Nowaczyńskim, Adamie Grzymała-Siedleckim.

Sam Tadeusz Dołęga-Mostowicz traktował małe formy artystyczne, co można wyczytać w jego wczesnej publicystyce, jako rozgrzewkę przed podjęciem zaplanowanego i przemyślanego swojego zasadniczego życiowego celu: pisania powieści. Kiedy już cel ów zaczął realizować, kiedy pracował nad Kiwonami, Ostatnią brygadą, kiedy po ogromnym sukcesie Kariery Nikodema Dyzmy stał się jednym z najpoczytniejszych polskich powieściopisarzy, małych form prozatorskich pisywał znacząco mniej. Pochłaniało go nie tylko pisanie powieści, ale w nie mniejszym stopniu korzystanie z życia. Mostowicz, już jako głośny pisarz, bogacz i król życia, dzielił swój rok na cztery niemal równe części. Dwie z nich to była praca nad – regularnie – dwiema w roku powieściami, ale także recenzjami teatralnymi i kabaretowymi, felietonami, esejami. Trudno tu było znaleźć czas jeszcze na nowele, chyba że pióro poniosło i nowelka wyszła zamiast felietonu. Dwie kolejne części roku, to długie letnie i zimowe wakacje spędzane na podróżach lądowych, własnym samochodem, i morskich, transatlantykami, bywaniu w modnych uzdrowiskach (choć zdrowie dopisywało) i magnackich rezydencjach, ale także na lekturach: czytał Mostowicz mnóstwo, w kilku językach, nie tylko literatury pięknej, ale i filozofii, dzieł historycznych, socjologicznych. Wakacje był to dla Mostowicza czas święty i pracy pisarskiej wtedy nie podejmował.

Wyjątki jednak się zdarzały. Jak choćby ten z maja 1935 roku, kiedy wydawca „Wieczoru Warszawskiego”, pisma, w którym Dołęga-Mostowicz zamieszczał swoje powieściowe odcinki, postanowił wejść na rynek z nowym dziennikiem porannym, „Gońcem Warszawskim”. Drukowana w odcinkach powieść Dołęgi gwarantowałaby dobry start, dla niej samej gazetę kupiłyby, bez przesady!, dziesiątki tysięcy czytelników. Ale lato tego autora zaczynało się akurat w maju i nie było mowy, żeby namówić go na zmianę planów. Udało się uprosić o długą nowelę, którą co prawda można było podzielić nie na sto pięćdziesiąt odcinków (z tylu składała się przeciętna gazetowa powieść), ale zaledwie na trzynaście, jednak pozwoliło to wołami na pierwszej stronie tak zareklamować czytelnikom pierwszy numer: „Już w dzisiejszym numerze zaczynamy drukować pasjonujący utwór znakomitego powieściopisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pt. Przygoda w Połubiczach”.

Do małych form prozatorskich zaczął Dołęga-Mostowicz wracać z większą regularnością od roku 1937, kiedy to „zmienił barwy klubowe”, zakończył współpracę z endeckim „Wieczorem Warszawskim” i zaczął publikować w pismach wydawanych przez największy polski koncern wydawniczy „Dom Prasy”. Tu płacono mu bajecznie, a proszono o teksty nie tylko do wieczornej i porannej mutacji dziennika „Kurier Czerwony” (z nadtytułami „Dobry Wieczór” i „Dzień Dobry”), ale także do tygodnika „Kino”. Zapowiadane wcześniej teksty największej gwiazdy polskiej literatury popularnej gwarantowały zwiększoną sprzedaż numerów, w których się pojawiały. Także i teraz Mostowicz pisał rzeczy lekkie, dowcipne, frywolne, takie właśnie, jakich domagali się czytelnicy, a zwłaszcza czytelniczki codziennej i kolorowej prasy.

W przeprowadzonej na początku 1938 roku ankiecie W pracowniach pisarzy polskich Dołęga-Mostowicz mówił o właśnie wydawanych w postaci książkowej Trzech sercach, o planowanej powieści satyrycznej (prawdopodobnie Pamiętniku pani Hanki) wspominał o wciąż odkładanym na później utworze historycznym i dodawał: „Przygotowuję do druku tom nowel, który ukaże się prawdopodobnie w maju br.”. Tom ów nie ukazał się ani w maju 1938 roku, ani nigdy i dziś już pewnie nie dowiemy się, czy pisarz chciał w nim zebrać nowele już drukowane w prasie, czy też napisane specjalnie na tę okazję. Pierwsza możliwość, być może z pewnym dodatkiem drugiej, jest wielce prawdopodobna. Tadeusz Dołęga-Mostowicz na każdej ze swoich powieści zarabiał wielokrotnie: najpierw drukując w gazetowych odcinkach w piśmie, z którym stale współpracował, potem udzielając licencji gazetom prowincjonalnym, później wydając w postaci książkowej, a często także sprzedając prawa do ekranizacji. Dlaczego w przypadku nowel miałoby być inaczej?

Jednak w roku 1938 i 1939 Dołęga-Mostowicz poświęcał mnóstwo czasu i energii innej swojej pasji – filmowi. Odwiedzał plany filmowe, pisał i czytał scenariusze filmów-adaptacji swoich powieści, organizował szkołę filmową, wykładał. Na zebranie swoich nowel nie znalazł czasu, którego, jak się okazało, zostało mu już bardzo niewiele. Myślę, że w niniejszym zbiorze znajdą czytelnicy część tych utworów, których ponowną, książkową publikację planował sam autor. Bardzo zresztą możliwe, że kiedyś poznamy więcej prasowych próz Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. On w pierwszych latach swojej pisarskiej aktywności posługiwał się wieloma prasowymi pseudonimami i kryptonimami, z których, jak sądzę, nie wszystkie jeszcze poznaliśmy. Nowel, co do których mam podejrzenie, ale nie mam pewności, że wyszły spod pióra autora Profesora Wilczura, nieco nazbierałem, a wiem, że niedługo cyfrowe analizatory stylu osiągną taką doskonałość, że nie będę musiał polegać wyłącznie na swojej intuicji.

Na końcu tomu znajdą czytelnicy jeszcze jedną smakowitą ciekawostkę. Rymowaną, komiczną szopkę pióra Tadeusza Dołęgi-Mostowicza posługującego się pseudonimem C. hr. Zan z bożonarodzeniowego numeru dziennika „ABC” z 1928 roku. Szopki, będące niejako ripostami na te tworzone przez prosanacyjnych skamandrytów: Jana Lechonia, Antoniego Słonimskiego, Mariana Hemara i uwielbianego przez Mostowicza Juliana Tuwima, tworzył Mostowicz już w „Rzeczpospolitej”, ale tę z „ABC” wybrałem jako najbardziej błyskotliwą, najbardziej wobec polityków sanacji złośliwą, zadającą kłam twierdzeniom, jakoby po pobiciu przez policyjno-gangsterską bojówkę we wrześniu 1927 roku pisarz bał się otwarcie występować przeciwko panującemu obozowi i jego dygnitarzom. A jednocześnie jako świadectwo lekkości pióra i szerokości pisarskich potencjałów przyszłego autora Kariery Nikodema Dyzmy. Dobrze czytać tę szopkę przy wtórze popularnych piosenek, których słowa autor parafrazował.

Życzę miłej lektury!

Jarosław GórskiCzwarty król

Wszyscy trzej siedzieliśmy źli i skwaszeni. Trudno o dobry humor wtedy, gdy się przyjechało po piekielnej zadymce, by zagrać w brydża i okazało się, że brakuje czwartego partnera. Można oczywiście grać z „dziadkiemˮ, ale nie jest to zajęcie godne prawdziwego brydżysty. Nawet dobra kolacja i wyśmienite trunki, którymi gospodarz chciał nam wynagrodzić zawód, nie poprawiły nastroju. Wstaliśmy od stołu i przeszliśmy do obszernej sieni, gdzie na wielkim kominie jaskrawo buchał ogień. Za oknami wyła śnieżyca, wicher był tak silny, że raz po raz trzeszczały wiązadła dachu starego dworu. Oczywiście ani ja, ani pan Paweł nie myśleliśmy o powrocie. Konie już od dawna były wyprzężone. Gospodarz zresztą nie puściłby nas na pewno.

Pani i panna domu ulotniły się zaraz po kawie. Rozmowa się rwała. Kwaśny nastrój znikł dopiero, gdy pan Paweł powiedział:

– Ostatecznie nie możemy potępiać Karola. Mógł przecież zabłądzić. Może gdzieś teraz biedak siedzi w jakiejś chłopskiej chałupie o Bóg wie ile kilometrów od Poratyniec.

– Straszliwa zadymka – zauważył gospodarz. – Boję się, czy nie spotkało go coś gorszego.

Paweł potrząsnął głową:

– Nie obawiajmy się. Karola nigdy nic złego nie spotka. To urodzony szczęściarz. Właściwie mówiąc, powinniśmy być mu wdzięczni, że nie przyjechał. Ograłby nas z całą pewnością.

Uśmiechnęliśmy się, a Paweł zapytał:

– Czy znacie jego historię z królewską czwórką?

Potrząsnąłem przecząco głową, a gospodarz powiedział:

– Wiem, że kiedyś był namiętnym pokerzystą.

– O tak – potwierdził Paweł. – Namiętnym i wyjątkowo szczęśliwym. Było to jeszcze w owych czasach, gdyśmy razem studiowali na Moskiewskim Uniwersytecie. Podziwiałem tego chłopca. Całe noce spędzał w klubie, a z rana był zawsze świeży, wesoły i wypoczęty. Wiecie jak świetnie był sytuowany. Pani szambelanowa nigdy nie żałowała mu pieniędzy. Zdaje się, że miała ten snobizm, by jej syn najbardziej błyszczał w towarzystwie. Jak wiecie w Moskwie w owych czasach nie było to rzeczą łatwą. Złota młodzież z arystokracji rosyjskiej, synalkowie bogatych kupców szastali tysiącami.

– W niezbyt wybredny sposób – zauważyłem.

– Tak – przyznał Paweł. – Jednak taki wówczas styl panował w Moskwie. Taka moda. Należało mieć swoje rysaki, abonamentową lożę, znaną aktorkę na utrzymaniu, no i drogo grać w klubie. Ja osobiście nigdy nie miałem upodobania do hazardu. I jeżeli chodziłem do klubu z Karolem, to tylko dlatego, że po prostu mnie do tego zmuszał. I owego wieczoru, a raczej owej nocy nie brałem udziału w grze. Zresztą gra była tak gruba, że nie mógłbym sobie na to pozwolić. Oprócz Karola przy stoliku siedzieli trzej starzy, wytrawni gracze. Bank raz po raz dochodził do dziesięciu, a nawet piętnastu tysięcy rubli. Szczęście szło zmiennie. Raczej jednak nie dopisywało Karolowi. Grał niespokojnie i jakby mniej pewnie niż zwykle. Zdawało mi się, że nawet nerwowo. Drgała mu powieka, gdy z pozorną niedbałością „filowałˮ karty, zwyczajem pokerzystów – prawie ich nie rozsuwając. Przyglądałem mu się nie z niepokojem, bo mógł przecież pozwolić sobie nawet na znaczną przegraną, ale z niesmakiem. I właśnie chciałem zaproponować mu, by skończył grę, gdy spostrzegłem, że świeżo rozdane karty jakby go podnieciły. Zresztą jeżeli nie na twarzach grających, to w sposobie ich licytacji uwydatniło się to, że bodaj wszyscy dostali dobre karty. Jeszcze przed przykupem bank się zaokrąglił do dziesięciu tysięcy. Wokół stolika zaczęli się gromadzić ludzie od stołów sąsiednich. Panowie w milczeniu przysłuchiwali się licytacji, panie szeptały między sobą podniecone i z wypiekami na twarzy. Każdy z czterech graczy zmienił tylko po jednej karcie.

– To istotnie emocjonujący moment! – zawołał gospodarz.

– O tak – potwierdził pan Paweł. – Pierwszy głos należał do kupca Iwancewa i ten otworzył z pięciu tysięcy. Następny przebił poczwórnie. Jako trzeci, pułkownik Gromow niedbale powiedział:

– Te dwadzieścia pięć i siedemdziesiąt pięć.

Biedny Karolek poczerwieniał. To już, oczywiście, było wariactwem. Taką sumą nie rozporządzał. Wszystkie oczy wpatrzone były w niego. Zajrzał do portfelu i uśmiechnął się z przymusem:

– Panowie wybaczą – powiedział. – Chciałbym zagrać o to, ale przy sobie nie mam pieniędzy. – A trzeba panom wiedzieć, że regulamin klubowy najsurowiej w świecie zakazywał gry nie na gotówkę. Kupiec Iwancew zrobił uprzejmą minę:

– No cóż? Niech pan pojedzie po pieniądze. Zaczekamy.

Wśród ogromnego napięcia dyżurny członek zarządu przystąpił do opakowania i zalakowania kart poszczególnych graczy. Nie chodziło przecież o drobiazg. W banku było 110 tysięcy. A 110 tysięcy rubli w owych czasach stanowiło niezłą fortunkę. Wybiegliśmy z klubu z Karolem i gdyśmy wsiadali do sanek, zauważyłem sceptycznie, że wątpię, by szambelanowa zechciała mu dać sto tysięcy.

– Mama musi mi dać. Ona mnie zrozumie. Sama jest pokerzystką, a wiesz, co ja mam w karcie?...

Pochylił się do mego ucha, jakby bał się, że stangret nas podsłucha i dodał:

– Cztery króle! Cztery króle i asa! Czyż nie rozumiesz, że to jest pewna wygrana?!

– No, niezupełnie pewna – mruknąłem. – Możesz trafić na pokera. Pułkownik Gromow przebił bardzo wysoko.

– Ach. To blaga. Jestem przekonany, że to blaga. Głowę dam za to!

Była godzina trzecia w nocy. W pałacyku szambelanowej wszyscy spali. Po długim dzwonieniu otworzył zaspany Michał i z wielkim zgorszeniem patrzył na młodego pana, gdy ten, nie zdejmując futra ani czapki, pędem wbiegł na górę, gdzie była sypialnia jego matki. Nie wszedłem do sypialni, lecz przez drzwi słyszałem dokładnie, jak w podnieceniu tłumaczył szambelanowej swoje niezwykłe szanse. Wysłuchała go uważnie, a gdy skończył, powiedziała:

– Wyjdź i zaczekaj.

Zawsze była taka lakoniczna. W przyległym do sypialni buduarze oczekiwaliśmy niecierpliwie. Po upływie dwudziestu minut ukazała się w drzwiach. Zdziwiliśmy się, że była całkowicie ubrana. Wychyliła się na schody i krzyknęła:

– Michale! Moje futro!

– Mama nie ma tych pieniędzy w domu? – z rozczarowaniem zapytał Karol.

– Owszem, mam – odpowiedziała spokojnie.

– Więc co? Mama chce jechać do klubu?

– Tak – skinęła głową. – Jesteś trzpiot i wolę to sama rozegrać.

Po kwadransie byliśmy w klubie – ciągnął pan Paweł. – Partnerzy Karola, którzy posilali się w bufecie, na wiadomość o jego powrocie natychmiast przyszli do stolika. Karty zostały odpieczętowane. Szambelanowa, jak zwykle poważna i lodowato uprzejma, zajęła miejsce syna, wypytała jeszcze raz o przebieg licytacji, na pozór obojętnie przyjrzała się swoim kartom i wśród ogólnej ciszy wyskandowała:

– Więc dobrze. Te sto i jeszcze pięćdziesiąt tysięcy.

Pan Paweł powiódł po nas triumfującym wzrokiem i zrobił dłuższą pauzę. Obaj jednak wytrzymaliśmy ją jak należało, chociaż paliła nas ciekawość.

– Kupiec Iwancew wlepił wzrok w żyrandol jakby czekał odeń rady i wreszcie mruknął:

– Pas.

Drugi partner powtórzył to po nim jak echo. Pułkownik bez słowa zmieszał swoje karty z talią. Wszyscy wstali. O dalszej grze już oczywiście nie mogło być mowy. Tłum otaczający stolik zaczął się rozchodzić, żywo komentując przebieg faktów. Karol śmiał się nerwowo i zacierał ręce:

– Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że tak będzie... – powtarzał.

Przeszliśmy do sali restauracyjnej i gdy już siedzieliśmy przy stoliku, szambelanowa chłodno spojrzała na syna.

– A jednak wygranej nie dostaniesz, boś na nią nie zasłużył. Gracz, który nie umie odróżnić waleta od króla nie powinien siadać do pokera.

Karol wytrzeszczył oczy:

– Co mama przez to chce powiedzieć?

– Że nie miałeś czwórki królewskiej, lecz tylko trzy króle i waleta pik.

W sieni zapanowało milczenie.

– To była dzielna baba – z przekonaniem zawyrokował nasz gospodarz.

„Dobry Wieczór! Kurier Czerwonyˮ 1938, nr 355 (24 XII)

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: