Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Piąta ofiara - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 sierpnia 2024
Ebook
39,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Piąta ofiara - ebook

Trylogia #4MK

Chicago. Jedna z najsurowszych zim od wielu lat. Pod powierzchnią skutego lodem jeziora znaleziono ciało nastolatki Elli Reynolds. Nikt nie wie, jak to możliwe – dziewczyna zniknęła przed trzema tygodniami, podczas gdy jezioro zamarzło kilka miesięcy wcześniej. Co więcej, Ella ma na sobie ubrania, w których ostatnio widziano inną poszukiwaną nastolatkę. Ale jej zaginięcie zgłoszono dwa dni temu…

Media oznajmiają, że za porwaniem stoi seryjny morderca. Sam Porter próbuje rozwikłać zagadkę, czując, że sprawa może być początkiem czegoś większego. Jednocześnie wbrew poleceniom przełożonych, ogarnięty obsesją, na własną rękę kontynuuje pościg za Zabójcą Czwartej Małpy.

Konstrukcja głównego bohatera porównywalna z kreacją Hannibala Lectera stworzoną przez Thomasa Harrisa.

Daily Mail

Dobrze napisana, trzymająca w napięciu i szalenie uzależniająca... Tak powinien wyglądać thriller. Pomyśl, że Stephen King spotyka Michaela Connelly’ego.

The Real Book Spy

Kunsztowny thriller. Skomplikowana historia, ostro nakreślone postacie, płynny dialog, a zakończenie – jest jak pędzący pociąg uderzający w zbocze góry.

BookList

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-131-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Por­ter

Dzień pierw­szy, 20.23

Ciem­ność.

Ogar­nęła go, głę­boka i gęsta, pochło­nęła świa­tło i zosta­wiła za sobą tylko atra­men­to­wo­czarną pustkę. Mgła dła­wiła jego myśli – słowa pró­bo­wały się łączyć, utwo­rzyć sen­sowne, spójne zda­nie, ale w chwili, gdy zda­wały się już bli­skie osią­gnię­cia celu, prze­pa­dały w mroku, zastę­po­wało je nasi­la­jące się poczu­cie stra­chu, wra­że­nie cięż­ko­ści – a ciało zapa­dało się w mętną toń.

Mokry zapach.

Pleśń.

Wil­goć.

Por­ter chciał otwo­rzyć oczy.

Musiał otwo­rzyć oczy.

One jed­nak się bro­niły, trzy­mały się mocno.

Głowa pękała mu z bólu.

Dokucz­liwe pul­so­wa­nie za pra­wym uchem, a także w skroni.

– Sta­raj się nie ruszać, Sam. Nie chcę, żeby zro­biło ci się nie­do­brze.

Głos dobie­gał z oddali, stłu­miony, ale dobrze znany.

Por­ter leżał.

Zimna stal pod opusz­kami pal­ców.

Wtedy przy­po­mniał sobie zastrzyk. Igła w szyi, szyb­kie ukłu­cie, zimny płyn prze­dzie­ra­jący się przez skórę do mię­śni, a potem…

Por­ter zmu­sił się do otwar­cia oczu, choć cięż­kie powieki nie chciały ustą­pić. Suchość, pie­cze­nie.

Pró­bo­wał potrzeć oczy, wycią­gnął prawą dłoń, ale coś szarp­nęło ją z powro­tem do tyłu: to naprę­żył się łań­cuch na jego nad­garstku.

Zachły­snął się powie­trzem, ale wytę­żył siły i usiadł. Przy zmia­nie pozy­cji zakrę­ciło mu się w gło­wie. Mało bra­ko­wało, a natych­miast upadłby z powro­tem na plecy.

– Hej, Sam, nie sza­lej. Dzia­ła­nie etor­finy powinno wkrótce ustą­pić, skoro już odzy­ska­łeś przy­tom­ność. Pocze­kaj minutkę czy dwie.

Zapa­liło się świa­tło, jasny halo­gen skie­ro­wany wprost na jego twarz. Por­ter się skrzy­wił, ale nie zamie­rzał odwra­cać oczu, upar­cie wbi­jał wzrok w męż­czy­znę sto­ją­cego obok źró­dła świa­tła – ciemny, nie­wy­raźny kształt.

– Bishop? – Por­ter led­wie roz­po­znał wła­sny głos, chra­pliwy jak szu­ra­nie po żwi­rze.

– Co sły­chać, Sam? – Cień zro­bił krok w prawo, odwró­cił pusty dwu­dzie­sto­li­trowy kubeł po far­bie do góry dnem i usiadł.

– Prze­stań mi świe­cić po oczach, do jasnej cho­lery.

Por­ter szarp­nął za łań­cuch przy­mo­co­wany do nad­garstka. Drugi koniec kaj­da­nek zagrze­cho­tał na jakiejś gru­bej rurze – wodo­cią­go­wej, a może od gazu.

– Co to ma, kurwa, być?

Anson Bishop się­gnął do lampy i prze­krę­cił ją nieco w lewo. Jarze­niówka umo­co­wana na jakimś sto­jaku. Świa­tło padło na mur z pusta­ków z boj­le­rem w prze­ciw­le­głym kącie oraz sta­rymi pralką i suszarką usta­wio­nymi pod ścianą.

– Lepiej?

Por­ter znowu szarp­nął łań­cu­chem.

Bishop uśmiech­nął się pod nosem i wzru­szył ramio­nami.

Kiedy Por­ter widział go ostatni raz, Bishop miał ciem­no­brą­zowe, bar­dzo krótko obcięte włosy. Teraz były jaśniej­sze i dłuż­sze, roz­czo­chrane. Twarz pokry­wał mu trzy-, czte­ro­dniowy zarost. Swo­bodny, acz ele­gancki strój został zastą­piony przez dżinsy i ciem­no­szarą bluzę z kap­tu­rem.

– Wyglą­dasz dość podle – stwier­dził Por­ter.

– Cięż­kie czasy.

Nie mógł jed­nak zmie­nić swo­ich oczu, cza­ją­cego się za nimi chłodu.

Jego oczy pozo­stały takie same.

Bishop wycią­gnął z tyl­nej kie­szeni łyżeczkę do jedze­nia grejp­fru­tów i zaczął z roz­tar­gnie­niem obra­cać ją w dłoni. Ząb­ko­wana kra­wędź bły­skała w świe­tle.

Por­ter posta­no­wił zigno­ro­wać łyżeczkę. Spoj­rzał w dół i postu­kał pal­cem wska­zu­ją­cym w meta­lową powierzch­nię, na któ­rej sie­dział.

– To taki sam wózek, do jakiego przy­ku­łeś Emory?

– Mniej wię­cej.

– Nie mia­łeś jakie­goś łóżka polo­wego?

– Mniej wytrzy­małe.

Spod wózka wycie­kała kałuża ciem­no­czer­wo­nego płynu, roz­le­gła plama na brud­nej, beto­no­wej posadzce. Por­ter wolał o nią nie pytać. Kiedy dotknął spodu meta­lo­wych noszy, poczuł na pal­cach coś lep­kiego. O to też nie zapy­tał. Na ścia­nie po jego lewej stro­nie wisiało kilka pó­łek peł­nych roz­ma­itych przy­bo­rów malar­skich: puszek, pędzli, folii ochron­nej. Sufit zbu­do­wano z drew­nia­nych desek o sze­ro­ko­ści mniej wię­cej pięt­na­stu cen­ty­me­trów, roz­miesz­czo­nych co nie­całe pół metra. Prze­strzeń mię­dzy deskami wypeł­niały odsło­nięte kable, rury kana­li­za­cyjne i prze­wody wen­ty­la­cyjne.

– To piw­nica w domu miesz­kal­nym. Nie­du­żym i raczej sta­rym. Ta rura nad twoją głową jest pokryta azbe­stem, więc nie radził­bym jej obgry­zać. Domy­ślam się, że budy­nek jest opusz­czony, bo pod­łą­czy­łeś sobie tę lampkę do prze­dłu­ża­cza, a kabel idzie na górę do… Hm, jakie­goś aku­mu­la­tora? Na pewno nie masz tam gene­ra­tora, byłoby sły­chać. Nie sko­rzy­sta­łeś z gniaz­dek w ścia­nie, więc pew­nie nie ma tu prądu. Poza tym jest zimno jak w psiarni. Para leci mi z ust, czyli nie ma też ogrze­wa­nia. To znowu świad­czy o tym, że dom jest opusz­czony. Nikt by nie ryzy­ko­wał, że zamar­zną mu rury.

Bisho­powi wyraź­nie spra­wiło to przy­jem­ność, na jego ustach igrał wątły uśmie­szek.

Por­ter kon­ty­nu­ował.

– Budy­nek jest raczej wąski, więc to pew­nie jeden z tych tra­dy­cyj­nych domów typu _shot­gun_. Bio­rąc pod uwagę, że raczej nie wybra­łeś mod­nej dziel­nicy ze Star­buck­sami, gdzie miesz­kańcy mają dostęp do inter­netu i zwy­kle od razu zgła­szają poli­cji, że zauwa­żyli ści­ga­nego prze­stępcę, zakła­dam, że wola­łeś się trzy­mać zachod­niej czę­ści mia­sta. Może to na przy­kład Wood Street. Dużo tam pustych domów.

Wolną ręką Por­ter się­gnął pod płaszcz na piersi po broń, ale zna­lazł tylko pustą kaburę. Komórki też nie było.

– Gli­niarz w każ­dym calu.

Wood Street znaj­do­wała się o dobry kwa­drans jazdy samo­cho­dem od jego miesz­ka­nia przy Wabash Ave­nue, nawet przy małym natę­że­niu ruchu, a Por­ter poczuł ukłu­cie w szyję jakąś prze­cznicę od domu. Oczy­wi­ście snuł tylko dzi­kie domy­sły, ale zale­żało mu, żeby Bishop nie prze­sta­wał mówić. Im pory­wacz wię­cej mówił, tym Por­ter mniej myślał o tam­tej łyżeczce.

Pul­su­jący ból sku­pił się w punk­cie za pra­wym okiem Por­tera.

– Nie pró­bu­jesz mnie prze­ko­nać, żebym oddał się w ręce spra­wie­dli­wo­ści? Że jeśli będę współ­pra­co­wał, to pomo­żesz mi unik­nąć kary śmierci?

– Nie.

Tym razem Bishop się uśmiech­nął.

– Hej, chcesz zoba­czyć coś faj­nego?

Por­ter odpo­wie­działby prze­cząco, ale wie­dział, że jego słowa tak naprawdę są bez zna­cze­nia. Ten czło­wiek miał obmy­ślony plan, dzia­łał w kon­kret­nym celu. Upro­wa­dze­nie detek­tywa chi­ca­gow­skiej poli­cji to ryzyko, któ­rego nikt by nie pod­jął bez waż­nego powodu.

W pra­wej przed­niej kie­szeni czuł bre­lo­czek z klu­czami. Bishop mu je zosta­wił, kiedy zabie­rał tele­fon i broń. Miał tam klu­czyk do kaj­da­nek, a do więk­szo­ści paso­wał ten sam. Kiedy zaczy­nał pracę w poli­cji, wyja­śniono mu, że zazwy­czaj to nie ta sama osoba zakuwa zatrzy­ma­nego w kaj­danki i potem go z nich roz­kuwa. Podej­rzany jest czę­sto kil­ka­krot­nie prze­no­szony mię­dzy komi­sa­ria­tami. Dla­tego nauczono ich, żeby pod­czas prze­szu­ka­nia zabie­rać klu­cze, wszyst­kie bez wyjątku. Każdy kry­mi­na­li­sta z praw­dzi­wego zda­rze­nia nosił przy sobie klu­czyk do kaj­da­nek, na wypa­dek gdyby jakiś żół­to­dziób zapo­mniał spraw­dzić. Por­ter musiałby jed­nak wyjąć pęk klu­czy z pra­wej kie­szeni, prze­ło­żyć go jakoś do lewej ręki, otwo­rzyć kaj­danki i uniesz­ko­dli­wić Bishopa, zanim ten zdą­żyłby poko­nać dzie­lącą ich odle­głość pół­tora metra.

Napast­nik chyba nie miał żad­nej broni, tylko łyżeczkę.

– Oczy z przodu, Sam – roz­ka­zał Bishop.

Por­ter zwró­cił się ponow­nie ku niemu.

Bishop wstał i prze­szedł na drugą stronę piw­nicy do sto­lika koło pralki. Wró­cił na miej­sce z małym drew­nia­nym pudeł­kiem, na któ­rym leżał glock Por­tera. Odło­żył broń na pod­łogę koło sie­bie i zwol­nił kciu­kiem zatrzask, otwie­ra­jąc pokrywkę.

Sześć gałek ocznych gapiło się na Por­tera z czer­wo­nej aksa­mit­nej wyściółki.

Dawne ofiary Bishopa.

Por­ter spu­ścił wzrok na pisto­let.

– Oczy z przodu – powtó­rzył Bishop i zachi­cho­tał.

Coś się nie zga­dzało. Bishop zawsze postę­po­wał zgod­nie z tym samym sche­ma­tem. Naj­pierw usu­wał ofie­rze ucho, potem oczy, a na końcu język i wysy­łał je kolejno do bli­skich ofiary wraz z liści­kiem, wszystko w bia­łym pudełku prze­wią­za­nym czar­nym sznur­kiem. Zawsze. Ni­gdy nie odstę­po­wał od tej zasady. Nie zosta­wiał sobie tro­feów. Wie­rzył, że karze rodziny za jakieś złe uczynki. Samo­zwań­czy obrońca wymie­rza­jący spra­wie­dli­wość cho­rymi meto­dami. Nie zosta­wiał sobie oczu. Ni­gdy nie zosta­wiał…

– Lepiej już zacznijmy. – Bishop pogła­skał dło­nią pokrywkę pudełka, gestem peł­nym czu­ło­ści, po czym odsta­wił je na pod­łogę obok pisto­letu i pod­niósł łyżeczkę do świa­tła.

Por­ter stur­lał się z meta­lo­wych noszy na kół­kach, wrzesz­cząc z bólu, kiedy meta­lowa obręcz wpiła się w skórę nad­garstka – rura trzy­mała się mocno. Pró­bu­jąc zigno­ro­wać ból, nie­zgrab­nie wci­snął lewą dłoń do pra­wej kie­szeni spodni, żeby wycią­gnąć klu­cze, a jed­no­cze­śnie kop­nął wózek w kie­runku Bishopa. Już muskał bre­lo­czek czub­kami pal­ców, kiedy Bishop uchy­lił się przed noszami, wierz­gnął nogą do przodu i kop­nął Por­tera w lewą pisz­czel. Por­ter nie zdo­łał ustać i zwa­lił się na zie­mię, ale kaj­danki na jego pra­wej ręce przy­cze­pione do rury szarp­nęły tak mocno, że pra­wie wyrwały mu ramię ze stawu.

Zanim zdą­żył zare­ago­wać, poczuł kolejne ukłu­cie igły, tym razem w udo. Pró­bo­wał spoj­rzeć w dół, ale Bishop szarp­nął go za włosy, odcią­ga­jąc głowę do tyłu.

Świa­do­mość zaczęła powoli odpły­wać. Por­ter z tym wal­czył, wal­czył z całych sił. Wal­czył na tyle długo, żeby zoba­czyć, jak do jego lewego oka zbliża się łyżeczka do grejp­fruta, żeby poczuć, jak ząb­ko­wane ostrze prze­cina tarczkę powieki, kiedy Bishop wci­snął łyżeczkę do jego oczo­dołu, na tyle długo, żeby…

– Nie­zła była?

Por­ter rzu­cił się na sie­dze­niu przy­trzy­my­wany przez pas bez­pie­czeń­stwa. Łapał gwał­tow­nie powie­trze, szar­piąc głową na boki, aż w końcu jego wzrok wylą­do­wał na Nashu sie­dzą­cym w fotelu kie­rowcy.

– Co? Kto?

Nash uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Panienka z two­jego snu. Jęcza­łeś.

„Sześć gałek ocznych”_._

Por­ter, wciąż zdez­o­rien­to­wany, uświa­do­mił sobie, że sie­dzi na miej­scu pasa­żera w che­vro­le­cie Nasha, sta­rej novie rocz­nik 1972, którą ten kupił dwa mie­siące temu, kiedy jego uko­chany ford fie­sta wyzio­nął ducha na dro­dze numer 290 o trze­ciej nad ranem. Musiał wtedy wezwać trans­port z cen­trali, bo nie mógł się dodzwo­nić do Por­tera.

Por­ter wyj­rzał przez okno. Szybę pokry­wała cienka war­stewka brud­nego lodu.

– Gdzie my jeste­śmy?

– Na Hayes, zbli­żamy się do parku – odpo­wie­dział part­ner, włą­cza­jąc kie­run­kow­skaz. – Może powi­nie­neś sobie odpu­ścić tę akcję.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nic mi nie jest.

Nash skrę­cił w lewo do Jack­son Park i poje­chał odśnie­żoną nie­dawno drogą. Czer­wono-nie­bie­skie świa­tła odbi­jały się od ciem­nych drzew wokół.

– To już cztery mie­siące, Sam. Jeśli na­dal masz pro­blemy ze snem, powi­nie­neś z kimś poroz­ma­wiać. Nie­ko­niecz­nie ze mną czy z Clair, ale… z kimś.

– Nic mi nie jest – powtó­rzył Por­ter.

Minęli boisko do bejs­bolu po pra­wej stro­nie, porzu­cone na okres zimy, i zagłę­bili się mię­dzy nagie drzewa. Przed nimi migało jesz­cze wię­cej świa­teł: pół tuzina samo­cho­dów, może wię­cej. Cztery wozy patro­lowe, karetka, wóz stra­żacki. Wzdłuż brzegu zalewu stały wiel­kie reflek­tory ilu­mi­na­cyjne, a na całym tere­nie odgro­dzo­nym żółtą taśmą poli­cyjną roz­siane były ogrze­wa­cze gazowe.

Nash zaha­mo­wał za wozem straży pożar­nej, prze­sta­wił dźwi­gnię skrzyni bie­gów na tryb par­ko­wa­nia i zga­sił sil­nik, który zakrztu­sił się dwu­krot­nie, jakby szy­ko­wał się do spek­ta­ku­lar­nego strzału z rury wyde­cho­wej, ale w końcu ucichł. Por­ter zauwa­żył kilku funk­cjo­na­riu­szy gapią­cych się w ich stronę, kiedy gra­mo­lili się z samo­chodu na mroźne zimowe powie­trze.

– Mogli­śmy przy­je­chać moim – powie­dział Por­ter do Nasha. Pode­szwy jego butów zachrzę­ściły na świe­żym śniegu.

Por­ter miał dodge’a char­gera rocz­nik 2011.

Więk­szość współ­pra­cow­ni­ków nazy­wała samo­chód Por­tera „autem na kry­zys wieku śred­niego” – dwa lata temu, w dniu jego pięć­dzie­sią­tych uro­dzin, dodge zastą­pił toyotę camry. To była nie­spo­dzianka: Heather, świę­tej pamięci żona Por­tera, kupiła mu spor­towy samo­chód po tym, jak ich poprzed­nie auto padło ofiarą wan­dali i wyzio­nęło ducha w jed­nej z nie­zbyt przy­ja­znych poli­cji dziel­nic na połu­dniu mia­sta. Por­ter nie ukry­wał, że sie­dząc za kie­row­nicą tego pojazdu, czuł się o ład­nych kilka lat młod­szy, ale przede wszyst­kim widok samo­chodu wywo­ły­wał uśmiech na jego twa­rzy.

Heather ukryła klu­czyki we wła­sno­ręcz­nie upie­czo­nym tor­cie uro­dzi­no­wym i mało bra­ko­wało, a Por­ter zła­małby sobie na nich ząb.

Potem zawią­zała mu oczy i spro­wa­dziła po scho­dach przed budy­nek, śpie­wa­jąc _Sto lat_, cho­ciaż z takim gło­sem raczej nie mia­łaby szans dostać się do _Idola_.

Por­ter myślał o żonie za każ­dym razem, kiedy wsia­dał do samo­chodu, ale zda­wało się, że z dnia na dzień coraz mniej rze­czy mu o niej przy­po­mina, a rysy jej twa­rzy stop­niowo zacie­rają się w jego pamięci.

– Twój samo­chód jesz­cze pogar­sza sprawę. Cią­gle nim jeź­dzimy, a moja Con­nie gnije na pod­jeź­dzie przed domem. Jeśli będę nią jeź­dził, to nie zapo­mnę, że chcę ją odre­mon­to­wać. Jeśli będę pamię­tał, że chcę ją odre­mon­to­wać, to może w końcu wezmę ją na warsz­tat i zabiorę się do roboty.

– Con­nie?

– Samo­chody powinny mieć imiona.

– Wcale nie. Samo­cho­dom nie powinno się nada­wać imion, a ty nie masz zie­lo­nego poję­cia, jak ją… go wyre­mon­to­wać. Założę się, że jak już dote­le­pa­łeś się tym gru­cho­tem do domu i zaj­rza­łeś pod maskę, to się zorien­to­wa­łeś, że zaj­mie ci to tro­chę wię­cej niż czter­dzie­ści trzy minuty, nie tak jak w odcinku _poTUR­BO­wa­nych_.

– Ten pro­gram to ściema. Powinni mówić, ile fak­tycz­nie trwa taka naprawa.

– Mogło być gorzej. Przy­naj­mniej nie uza­leż­ni­łeś się od HGTV i nie pró­bu­jesz w wol­nym cza­sie dora­biać sobie reno­wa­cją i sprze­dażą domów.

– Racja. Cho­ciaż oni się z tym uwi­jają w dwa­dzie­ścia dwie minuty, a zwrot z inwe­sty­cji mają dużo więk­szy – odparł Nash. – Jak­bym tak opchnął z jeden dom czy dwa, to mógł­bym komuś zapła­cić za naprawę auta. Oho, tam jest Clair…

Prze­szli pod żółtą taśmą poli­cyjną i skie­ro­wali się na brzeg zalewu. Clair stała obok jed­nego z ogrze­wa­czy, do ucha przy­ci­skała tele­fon. Kiedy ich zauwa­żyła, ski­nęła głową w stronę wody, zakryła mikro­fon i powie­działa:

– Wydaje nam się, że to Ella Rey­nolds. – Po czym wró­ciła do roz­mowy.

Por­tera zakłuło w sercu.

Ella Rey­nolds była pięt­na­sto­latką, która trzy tygo­dnie wcze­śniej zagi­nęła po lek­cjach w pobliżu Logan Squ­are. Ostatni raz widziano ją, kiedy wysia­dała z auto­busu dwie prze­cznice od domu. Rodzice natych­miast zgło­sili zagi­nię­cie, w ciągu godziny uru­cho­miono sys­tem alar­mowy. Nie­wiele to jed­nak dało. Nikt nie prze­ka­zał żad­nych uży­tecz­nych infor­ma­cji.

Nash ruszył nad brzeg zbior­nika, Por­ter poszedł w jego ślady.

Zalew był zamar­z­nięty.

Cztery poma­rań­czowe pachołki stały na lodzie kawa­łek od brzegu, a mię­dzy nimi prze­cią­gnięto żółtą taśmę, two­rząc pro­sto­kąt. Śnieg został odgar­nięty.

Por­ter ostroż­nie posta­wił stopę na lodzie, nasłu­chu­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nego trza­sku. Choć taflę pokry­wały liczne ślady butów, zawsze się stre­so­wał, kiedy to on miał wkro­czyć na zamar­z­niętą powierzch­nię.

Postą­pił kilka kro­ków do przodu i zauwa­żył dziew­czynę. Lód był prze­źro­czy­sty jak szkło.

Patrzyła z dołu oczami pozba­wio­nymi wyrazu.

Miała prze­raź­li­wie bladą skórę, zabar­wioną na nie­bie­sko z wyjąt­kiem oko­lic oczu. Tutaj jej skóra była ciem­no­fio­le­towa. Wargi miała roz­chy­lone, jakby chciała coś powie­dzieć, jakieś słowa, które ni­gdy już nie wybrzmią.

Por­ter przy­klęk­nął, żeby dokład­niej się jej przyj­rzeć.

Miała na sobie czer­woną kurtkę, czarne dżinsy, białą weł­nianą czapkę i ręka­wiczki do kom­pletu, a także różowe buty spor­towe. Ramiona zwi­sały jej luźno po bokach, nogi sku­lone pod cia­łem zni­kały w ciem­nej toni. W wodzie zwłoki zwy­kle puchną, ale niska tem­pe­ra­tura kon­ser­wuje. Por­ter wolał spuch­nięte. Zauwa­żył, że kiedy wyglą­dały na mniej ludz­kie, łatwiej mu było przy­swoić sobie ten widok – pod­cho­dził do sprawy mniej emo­cjo­nal­nie.

Dziew­czyna wyglą­dała jak nie­mowlę, opusz­czone i bez­bronne, śpiące pod szkla­nym kocem.

Nash stał za nim i lustro­wał wzro­kiem drzewa na dru­gim brzegu.

– W tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim urzą­dzili tu wystawę świa­tową. Po tam­tej stro­nie zalewu był ogród japoń­ski, zaj­mo­wał cały ten obszar, gdzie teraz jest lasek. Ojciec przy­pro­wa­dzał mnie tutaj jako dzie­ciaka. Mówił, że spie­przyło się dopiero w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Czy­ta­łem gdzieś chyba, że udało się zebrać fun­du­sze, żeby na wio­snę go przy­wró­cić. Widzisz te ozna­ko­wane drzewa? Do wycię­cia.

Por­ter podą­żył za wzro­kiem part­nera. Zalew roz­ga­łę­ział się na dwie czę­ści, wschod­nią i zachod­nią, opły­wa­jące nie­wielką wysepkę. Wiele z pora­sta­ją­cych ją drzew obwią­zano różo­wymi wstąż­kami. Na dru­gim brzegu stało kilka ławek pokry­tych cienką war­stewką szronu.

– Jak myślisz, kiedy ten zbior­nik zama­rza?

Nash zasta­no­wił się chwilę.

– Pod koniec grud­nia, może na początku stycz­nia. A czemu?

– Jeśli to Ella Rey­nolds, to jak dostała się pod lód? Znik­nęła trzy tygo­dnie temu. Zalew powi­nien być już wtedy cał­ko­wi­cie zamar­z­nięty.

Nash zna­lazł w tele­fo­nie zdję­cie Elli Rey­nolds i poka­zał Por­te­rowi.

– Wygląda jak ona, ale może to tylko zbieg oko­licz­no­ści, jakaś inna dziew­czyna, która się uto­piła, kiedy powierzch­nia nie była jesz­cze skuta lodem.

– Może, ale jest do niej bar­dzo podobna.

Poja­wiła się przy nich Clair. Pochu­chała w dło­nie i roz­tarła je mocno.

– Roz­ma­wia­łam z Sophie Rodri­guez z wydziału zagi­nio­nych dzieci. Wysła­łam jej zdję­cie i upiera się, że to Ella Rey­nolds, ale ubra­nie się nie zga­dza. Kiedy Ella znik­nęła, miała na sobie czarną kurtkę. Troje świad­ków zeznało, że widziało ją w auto­bu­sie w czar­nej kurtce. Zadzwo­niła nawet do matki dziew­czyny, ale kobieta twier­dzi, że jej córka nie ma czer­wo­nej kurtki ani bia­łej czapki i ręka­wi­czek.

– Czyli albo to zupeł­nie inna dziew­czyna, albo ktoś ją prze­brał – stwier­dził Por­ter. – Jeste­śmy ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od miej­sca, w któ­rym Ella znik­nęła.

Clair przy­gry­zła wargę.

– Będzie potrzebna iden­ty­fi­ka­cja zwłok.

– Kto ją zna­lazł?

Clair wska­zała na radio­wóz sto­jący na obrze­żach odgro­dzo­nego terenu.

– Jakiś chło­pak z ojcem, dzie­ciak ma dwa­na­ście lat. – Zer­k­nęła na notatki w tele­fo­nie. – Scott Watts. Przy­szli spraw­dzić, czy lód na zale­wie jest wystar­cza­jąco mocny, żeby potre­no­wać jazdę na łyż­wach. Ojciec ma na imię Brian. Podobno chło­pak odgar­nął śnieg i zauwa­żył kawa­łek ręki. Facet kazał synowi się cof­nąć, odśnie­żył tro­chę więk­szy kawa­łek, prze­ko­nał się, że to osoba, i zadzwo­nił pod numer alar­mowy. To było jakąś godzinę temu, zgło­sze­nie przy­jęto o dzie­więt­na­stej dwa­dzie­ścia dzie­więć. Upchnę­łam ich w radio­wo­zie, w razie gdy­by­ście chcieli z nimi poroz­ma­wiać.

Por­ter poskro­bał lód paznok­ciem palca wska­zu­ją­cego i rozej­rzał się dookoła. Po lewej stało dwoje tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych i podejrz­li­wie przy­glą­dało się ich trójce.

– Kto odgar­nął ten śnieg? – zapy­tał.

Młod­sza z tej dwójki, na oko trzy­dzie­sto­let­nia blon­dynka z krót­kimi wło­sami, w oku­la­rach i gru­bej różo­wej kurtce, pod­nio­sła rękę.

– Ja, pro­szę pana.

Jej kolega prze­stą­pił nie­pew­nie z nogi na nogę. Wyglą­dał na star­szego od niej o jakieś pięć lat.

– Ja nad­zo­ro­wa­łem. A o co cho­dzi?

– Nash? Możesz mi to podać? – Por­ter wska­zał na pędzel z dłu­gim, bia­łym wło­siem, który wysta­wał z jed­nego z przy­bor­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych.

Gestem dłoni popro­sił tech­ni­ków, żeby pode­szli bli­żej.

– Spo­koj­nie, zwy­kle nie gryzę.

W listo­pa­dzie Por­ter wró­cił przed cza­sem ze zwol­nie­nia, na które wysłano go po tym, jak jego żona zgi­nęła pod­czas napadu na miej­scowy sklep spo­żyw­czy. Chciał pra­co­wać, głów­nie po to, żeby mieć jakieś zaję­cie, nie myśleć o tym, co się stało.

Zde­cy­do­wa­nie naj­gor­sze były dni bez­po­śred­nio po jej śmierci, kiedy zamknął się sam w miesz­ka­niu. Wszystko przy­po­mi­nało mu o żonie.

Jej twarz patrzyła na niego z foto­gra­fii usta­wio­nych na nie­mal każ­dej półce. W powie­trzu uno­sił się jej zapach – przez pierw­szy tydzień nie mógł zasnąć, jeśli nie roz­ło­żył na łóżku jej ubrań. Sie­dział w domu i obse­syj­nie myślał o tym, co zro­biłby face­towi, który ją zabił. Nie chciał, żeby takie myśli wypeł­niały mu głowę.

W końcu z miesz­ka­nia wycią­gnął go Zabójca Czwar­tej Małpy, zwany 4MK.

To rów­nież 4MK doko­nał zemsty na czło­wieku, który zamor­do­wał żonę Por­tera. I to z jego powodu ludzie zacho­wy­wali się dziw­nie w jego towa­rzy­stwie, tak jak ta dwójka tech­ni­ków. Nie tyle z lękiem, ile z naboż­nym podzi­wem.

To przez niego 4MK pod maską tech­nika kry­mi­na­li­stycz­nego zdo­łał prze­nik­nąć w sze­regi zespołu pro­wa­dzą­cego śledz­two. To jego Zabójca Czwar­tej Małpy dźgnął nożem w jego wła­snym miesz­ka­niu. To on był tym gli­nia­rzem, który zła­pał seryj­nego mor­dercę i pozwo­lił mu się wymknąć.

Cztery mie­siące póź­niej wszy­scy na­dal o tym roz­ma­wiali, tyle że nie przy nim.

Tech­nicy pode­szli bli­żej.

Kobieta kuc­nęła obok niego.

Za pomocą pędzla Por­ter odgar­nął śnieg z obszaru przy­le­ga­ją­cego do linii brze­go­wej oraz wokół oczysz­czo­nego wcze­śniej terenu. Kiedy powięk­szył już krąg o kolejne pół metra, odło­żył pędzel i zaczął prze­cią­gać dło­nią po lodzie, zaczy­na­jąc od środka i powoli prze­su­wa­jąc się ku brze­gom. Zatrzy­mał się około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów od gra­nicy śniegu.

– Tutaj. Pro­szę dotknąć.

Młod­sza tech­niczka zdjęła ręka­wiczkę i z waha­niem wyko­nała pole­ce­nie, opusz­kami pal­ców muska­jąc lodową taflę.

Zatrzy­mała się parę cen­ty­me­trów od jego dłoni.

– Czuje pani?

Ski­nęła głową.

– Deli­katne wgłę­bie­nie. Płyt­kie, ale wyczu­walne.

– Pro­szę obwieść szcze­linę dookoła i zazna­czyć. – Podał jej gruby fla­ma­ster.

Minutę zajęło jej nary­so­wa­nie rów­nego kwa­dratu dokład­nie nad cia­łem. Po bokach przy­le­gały do niego dwa mniej­sze kwa­draty, każdy o kra­wę­dzi około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów.

– No to chyba mamy odpo­wiedź – stwier­dził Por­ter.

Nash zmarsz­czył czoło.

– O co cho­dzi?

Por­ter wstał i pomógł się pod­nieść tech­niczce.

– Jak się pani nazywa?

– Lindsy Rol­fes.

– Rol­fes, pro­szę wytłu­ma­czyć, o co cho­dzi.

Zasta­no­wiła się chwilę, zer­ka­jąc to na Por­tera, to na lód. Nagle do niej dotarło.

– Zalew był zamar­z­nięty, więc ktoś wyciął dziurę w lodzie, praw­do­po­dob­nie przy uży­ciu bez­prze­wo­do­wej piły łań­cu­cho­wej, a potem wrzu­cił ofiarę do wody. Gdyby wpa­dła, zoba­czy­li­by­śmy poszar­pane kra­wę­dzie, a nie ide­alny kwa­drat. Ale to nie ma sensu…

– Co?

Zmarsz­czyła brwi, się­gnęła do przy­bor­nika, wyjęła wier­tarkę bez­prze­wo­dową, przy­mo­co­wała calową koń­cówkę i wywier­ciła dwa otwory, jeden poza obsza­rem wyty­czo­nym przez jej linię, drugi bli­sko ciała. Linijką zmie­rzyła odle­głość do wody w obu miej­scach.

– Nie rozu­miem… Ofiara jest pod linią zama­rza­nia.

– Nie nadą­żam – powie­działa Clair.

– Uzu­peł­nił wodę – stwier­dził Por­ter.

Rol­fes poki­wała głową.

– No tak, ale po co? Mógł po pro­stu wyciąć prze­rę­bel, wepchnąć ciało pod lód i zosta­wić dziurę, żeby natu­ral­nie zamar­zła. Byłoby znacz­nie szyb­ciej i łatwiej. Dziew­czyna by znik­nęła, może nawet na zawsze.

Clair wes­tchnęła.

– Mogli­by­ście wytłu­ma­czyć bar­dziej po ludzku? Nie wszy­scy tu jeste­śmy eks­per­tami od prze­rę­bli.

Por­ter gestem popro­sił o linijkę. Rol­fes podała mu ją.

– Lód ma gru­bość co naj­mniej dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Widać tu linię wody. – Wska­zał na podziałkę linijki. – Gdy­byś wycięła stąd kwa­dra­towy blok lodu, zostałby występ o wyso­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, od powierzchni lodu do wody. Powiedzmy, że potem wrzu­casz ciało do prze­rę­bla, dziew­czyna tonie, a ty chcesz ukryć dziurę. Musia­ła­byś zacze­kać, aż zrobi się nad nią przynaj­mniej cienka war­stwa lodu, a potem zalać dziurę wodą, wypeł­nić aż do gór­nej kra­wę­dzi lodu, żeby wyrów­nać.

– Woda zama­rza­łaby tutaj przy­naj­mniej dwie godziny – oznaj­miła Rol­fes. – Może tro­chę kró­cej, ostat­nio były bar­dzo niskie tem­pe­ra­tury.

Por­ter przy­tak­nął.

– Dole­wał wody tak długo, aż świeży lód osią­gnął gru­bość sta­rego. Nasz sprawca jest cier­pliwy. To musiało być bar­dzo cza­so­chłonne. – Zwró­cił się do star­szego tech­nika: – Ten lód będzie nam potrzebny. Wszystko, co nad nią, i dodat­kowo po kilka cen­ty­me­trów poza tym obsza­rem. Jest spora szansa, że jakieś ślady dostały się do wody, zanim zamar­zła. Podej­rzany długo się tu krę­cił.

Tech­nik przez chwilę spra­wiał wra­że­nie, jakby zamie­rzał pro­te­sto­wać, ale potem nie­chęt­nie poki­wał głową. Wie­dział, że Por­ter ma rację.

Wzrok Por­tera powę­dro­wał ku kępie drzew na dru­gim brzegu.

– Ale nie rozu­miem, dla­czego ten ktoś nie zosta­wił jej po pro­stu tam. Wycią­ga­nie ciała na otwartą prze­strzeń, wyci­na­nie prze­rę­bla, napeł­nia­nie wodą, cze­ka­nie, aż zamar­z­nie… To spore ryzyko. Sprawca mógł ją prze­cież prze­nieść przez mostek i rzu­cić gdzie­kol­wiek w tych chasz­czach, nikt by jej nie zna­lazł przy­naj­mniej do wio­sny, kiedy mają się zacząć roboty. A on poświę­cił dłu­gie godziny na to, żeby upo­zo­wać ją w zbior­niku wod­nym w pobliżu obszaru, gdzie panuje duży ruch. Zary­zy­ko­wał, że ktoś go zła­pie. Po co? Chciał stwo­rzyć ilu­zję, że ofiara była tu znacz­nie dłu­żej niż w rze­czy­wi­sto­ści? Musiał się spo­dzie­wać, że się domy­ślimy.

– Zwłoki nie pły­wają – zauwa­żył Nash. – Przy­naj­mniej przez pierw­sze kilka dni. Popa­trz­cie na nią. Ciało jest w ide­al­nym sta­nie. Cią­gle nie rozu­miem, jakim cudem unosi się na wodzie.

Por­ter prze­cią­gnął pal­cem po kra­wę­dzi kwa­dratu i zatrzy­mał się przy jed­nym z dwóch mniej­szych kwa­dra­tów po bokach. Zbli­żył twarz do tafli lodu i przyj­rzał się ofie­rze z boku.

– A niech mnie.

– Co? – Rol­fes też się pochy­liła.

Por­ter prze­su­nął dło­nią po lodzie nad ramio­nami dziew­czyny. Kiedy zna­lazł to, czego szu­kał, uło­żył w tym miej­scu dłoń Rol­fes. Patrzyła na niego, coraz bar­dziej wytrzesz­cza­jąc oczy, w miarę jak jej palce badały powierzch­nię lodu. Się­gnęła do kwa­dratu po dru­giej stro­nie.

– Nie pozwo­lił jej uto­nąć. Poło­żył coś na dziu­rze, praw­do­po­dob­nie deskę o sze­ro­ko­ści mniej wię­cej dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, sądząc po tych śla­dach, po czym obwią­zał ciało na wyso­ko­ści ramion sznur­kiem albo cienką linką i przy­mo­co­wał do deski na czas zama­rza­nia dola­nej wody. Po wszyst­kim odciął linkę. Cią­gle da się wyczuć lek­kie zgru­bie­nia w lodzie. Został tylko taki kawa­łek linki, żeby utrzy­my­wać ją bli­sko powierzchni. Jeśli spoj­rzeć pod odpo­wied­nim kątem, to widać pod lodem sznu­rek.

– Chciał, żeby ją zna­le­ziono? – spy­tała Clair.

– Chciał zro­bić wra­że­nie, na wypa­dek gdyby ją zna­le­ziono – odparł Por­ter. – Zadał sobie wiele trudu, żeby zaaran­żo­wać wszystko tak, jakby ofiara zamar­zła w zale­wie całe mie­siące temu, mimo że jest tu zapewne od kilku dni, może nawet kró­cej. Musimy usta­lić, dla­czego tak mu na tym zale­żało.

– Facet się z nami bawi – stwier­dziła Rol­fes. – Nakom­bi­no­wał się ze sceną zbrodni, żeby paso­wała do jakiejś nar­ra­cji.

Instynkt samo­za­cho­waw­czy i strach to dwa z naj­sil­niej­szych ludz­kich instynk­tów. Por­ter nie był pewny, czy chce poznać czło­wieka pozba­wio­nego obu z nich.

– Wyj­mij­cie ją – zarzą­dził w końcu.2

Por­ter

Dzień pierw­szy, 23.24

– Mam wejść na górę?

Zapar­ko­wali przed domem Por­tera przy Wabash. Nash trą­cał deli­kat­nie pedał gazu, żeby sil­nik Con­nie nie zgasł. Noc zro­biła się przej­mu­jąco mroźna.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Jedź do domu i się wyśpij. Od rana bie­rzemy się ostro do roboty.

Tech­nicy kry­mi­na­li­styczni piłami łań­cu­cho­wymi wycięli lód znad dziew­czyny w for­mie jed­nego kwa­dra­to­wego bloku, po czym ostroż­nie podzie­lili go na mniej­sze kawałki, zała­do­wali do wia­der i prze­wieźli do labo­ra­to­rium do ana­lizy. Ciało dziew­czyny tra­fiło do kost­nicy, gdzie miało cze­kać na iden­ty­fi­ka­cję. Por­ter zadzwo­nił do Toma Eisleya, który zgo­dził się przyjść wcze­śniej do pracy i poin­for­mo­wać go, gdy tylko uda się ziden­ty­fi­ko­wać zwłoki. Kiedy Por­ter i Nash opusz­czali park, patrol mun­du­ro­wych na­dal prze­szu­ki­wał oko­licę, ale nic nie udało im się zna­leźć. Clair zgo­dziła się zostać dłu­żej i przej­rzeć mate­riał wideo z jedy­nej kamery umiesz­czo­nej przy wej­ściu do parku. Nie była pewna, czego wła­ści­wie szuka, a Por­ter nie potra­fił powie­dzieć jej nic kon­kret­nego – tylko żeby wypa­try­wała cze­go­kol­wiek odbie­ga­ją­cego od normy w okre­sie ostat­nich trzech tygo­dni, zwłasz­cza po godzi­nach otwar­cia. Park zamy­kano o zmroku, potem – nie licząc kilku latarni w naj­bar­dziej uczęsz­cza­nych miej­scach – teren pogrą­żał się w ciem­no­ści. Nad zale­wem nie było żad­nego oświe­tle­nia. Każdy, kto poja­wiłby się tam po zmierz­chu, na pewno by się wyróż­niał.

– A co do tej sprawy wcze­śniej, kiedy jecha­li­śmy do parku… – zaczął Por­ter.

Nash wszedł mu w słowo.

– Nie ma sprawy, nie musisz się tłu­ma­czyć.

Por­ter mach­nął ręką.

– Nie sypiam za dobrze. Mam tak od śmierci Heather. Kiedy wcho­dzę do miesz­ka­nia, wydaje mi się takie puste. Wydaje mi się, że ona lada chwila wyj­dzie z sąsied­niego pokoju albo sta­nie w drzwiach wej­ścio­wych z sia­tami peł­nymi zaku­pów, ale tak się nie dzieje. Nie chcę zer­kać na jej połowę łóżka i widzieć, że jest pusta. Nie chcę patrzeć na jej szczo­teczkę do zębów w łazience, ale nie jestem w sta­nie jej wyrzu­cić. To samo z ubra­niami. Jakiś tydzień temu pra­wie zapa­ko­wa­łem wszystko, żeby oddać bied­nym. Wło­ży­łem już nawet pierw­szą bluzkę do pudła, ale nie dałem rady. Kiedy zaczą­łem grze­bać w tych ubra­niach, powie­trze wypeł­niło się jej zapa­chem i poczu­łem się tak, jakby wró­ciła, choćby na krótką chwilę. Wiem, że powi­nie­nem zamknąć ten roz­dział, ale nie jestem pewny, czy potra­fię. Przy­naj­mniej na razie.

Nash nachy­lił się ku przy­ja­cie­lowi i ści­snął go krze­piąco za ramię.

– Dasz radę. To kwe­stia czasu. Nikt cię nie poga­nia. Pamię­taj tylko, że możesz na nas liczyć. Jeste­śmy przy tobie, gdy­byś cze­go­kol­wiek potrze­bo­wał. – Nash gme­rał ner­wowo przy kie­row­nicy, sku­bał kawa­łek sztucz­nej skóry. – Może dobrze by ci zro­biła prze­pro­wadzka. Zna­la­zł­byś sobie nowe miej­sce, mógł­byś zacząć od początku.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nie mogę. Razem zna­leź­li­śmy to miesz­ka­nie. To mój dom.

– To może jakieś waka­cje? – zasu­ge­ro­wał Nash. – Masz masę zale­głego urlopu.

– No, może. – Por­ter zapa­trzył się na fasadę budynku.

Nie prze­pro­wa­dzi się. Nie w naj­bliż­szej przy­szło­ści.

Drzwi che­vro­leta zaskrzy­piały, kiedy pocią­gnął za klamkę i wysiadł.

– Jasny gwint, ale zimno.

– Pora wyjąć kale­sony z szafy i whi­sky z barku.

Por­ter postu­kał w dach samo­chodu.

– Gdy­byś poświę­cił na to tro­chę czasu, mógł­byś z niej zro­bić nie­złą brykę.

Nash się uśmiech­nął.

– Widzimy się w pokoju narad o siód­mej?

– Tak, o siód­mej będzie w sam raz.

I odje­chał.

Por­ter pocze­kał, aż samo­chód znik­nie w głębi ulicy, po czym wszedł do nie­wiel­kiego holu budynku, ostroż­nie omi­ja­jąc zamar­z­nięte psie odchody na scho­dach. Minął skrzynki na listy i zaczął się wspi­nać na swoje pię­tro. Nie jeź­dził już win­dami, przy­naj­mniej jeśli miał wybór.

Kiedy prze­kro­czył próg miesz­ka­nia, zaata­ko­wała go mie­szanka woni kil­ku­na­stu posił­ków na wynos. Główna wino­waj­czyni, sterta kar­to­nów po pizzy na stole kuchen­nym, wypeł­niała powie­trze odo­rem sta­rego sera i nie­świe­żego pep­pe­roni.

Por­ter powie­sił płaszcz na opar­ciu krze­sła, wszedł do sypialni i zapa­lił świa­tło.

Łóżko zostało odsu­nięte w daleki kąt pokoju, podob­nie jak dwa sto­liki nocne.

Ścianę, pod którą wcze­śniej stało, pokry­wały setki zdjęć, nota­tek, kolo­ro­wych kar­te­czek i wycin­ków pra­so­wych. Nie­które były połą­czone sznur­kiem. Kiedy skoń­czył mu się sznu­rek, zaczął malo­wać linie czar­nym mar­ke­rem.

To wszyst­kie infor­ma­cje, jakie zgro­ma­dził na temat 4MK vel Ansona Bishopa vel Paula Wat­sona – jed­nej osoby w trzech wcie­le­niach. Znał szcze­góły jego daw­nych zbrodni, ale naj­bar­dziej zale­żało mu na usta­le­niu, dokąd Bishop mógł uciec.

Na pod­ło­dze w kącie pokoju leżał lap­top, ekran świe­cił się jasno. Por­ter pod­niósł go i prze­stu­dio­wał wyświe­tlone infor­ma­cje. Usta­wił sobie alerty Google (oka­zało się to zadzi­wia­jąco pro­ste nawet dla osoby pozba­wio­nej choćby pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści kom­pu­te­ro­wych), żeby śle­dziły każdą wzmiankę i każdy arty­kuł w inter­ne­cie doty­czący Bishopa, Wat­sona lub 4MK i prze­sy­łały mu wyniki na pry­watną skrzynkę mej­lową. Cza­sem trwało to godzi­nami, ale zawsze prze­glą­dał każdą wia­do­mość i zazna­czał wspo­mniane loka­li­za­cje na dużej mapie świata wiszą­cej na ścia­nie w samym środku całego zbioru danych. Były wśród nich także inne mapy. Dzie­siątki szcze­gó­ło­wych pla­nów wszyst­kich naj­więk­szych miast.

Dane z czte­rech mie­sięcy.

Mapy były pona­kłu­wane pinez­kami – czer­wo­nymi ozna­czał miej­sca, w któ­rych go zauwa­żono, nie­bie­skimi adresy auto­rów donie­sień pra­so­wych, a żół­tymi domy osób zagi­nio­nych lub zamor­do­wa­nych metodą podobną do tej opra­co­wa­nej przez 4MK. Naśla­dow­ców nie bra­ko­wało. Więk­szość pine­zek sku­piała się w Chi­cago, ale poje­dyn­cze poja­wiały się nawet w Moskwie i Bra­zy­lii.

Por­ter wziął do ręki żółtą pinezkę i poszu­kał zalewu w Jack­son Park na pla­nie Chi­cago.

– Ella Rey­nolds, zagi­niona dwu­dzie­stego dru­giego stycz­nia dwa tysiące pięt­na­stego roku, praw­do­po­dob­nie odna­le­ziona dwu­na­stego lutego dwa tysiące pięt­na­stego – mruk­nął pod nosem. Nie miał powo­dów sądzić, że 4MK miał z tym coś wspól­nego, ale zostawi pinezkę w tym miej­scu, dopóki nie zdo­bę­dzie pew­no­ści.

Powieki miał cięż­kie z nie­wy­spa­nia.

Męczył go okrutny ból głowy.

Usiadł na pod­ło­dze i zaczął prze­glą­dać alerty Google z całego dnia, w sumie pięć­dzie­siąt dzie­więć.

Kiedy dwie godziny póź­niej zadzwo­nił tele­fon, w pierw­szej chwili zamie­rzał go zigno­ro­wać, ale zmie­nił zda­nie. Nikt nie dzwo­nił o wpół do dru­giej nad ranem bez waż­nego powodu.

– Por­ter – ode­brał.

Dla­czego w środku nocy jego głos zawsze zda­wał się gło­śniej­szy?

Z początku odpo­wie­działa mu cisza. Ale potem:

– Panie detek­ty­wie, tu Sophie Rodri­guez ze sto­wa­rzy­sze­nia Zagi­nione Dzieci. Dosta­łam pana numer od Clair Nor­ton.

– Czym mogę słu­żyć?

Kolejna chwila ciszy.

– Mamy następną zagi­nioną dziew­czynę. Muszą pano­wie tutaj przy­je­chać.3

Por­ter

Dzień drugi, 2.21

„Tutaj”, czyli do budynku z sza­rego kamie­nia przy King Drive w dziel­nicy Bron­ze­ville.

Rodri­guez nie podała żad­nych szcze­gó­łów przez tele­fon, powie­działa tylko, że sprawa ma jakiś zwią­zek z cia­łem dziew­czyny zna­le­zio­nej wcze­śniej w parku i że powi­nien tam się zja­wić.

Por­ter zapar­ko­wał char­gera na ulicy, za che­vro­le­tem Nasha, przedarł się przez zaspy na skraju jezdni i dotarł do budynku na rogu. Nie musiał pukać. Umun­du­ro­wany poli­cjant sto­jący przy drzwiach roz­po­znał go i wpu­ścił do środka. W salo­nie po lewej stro­nie od wej­ścia sie­dział Nash z jakąś kobietą. „Pew­nie to ta Rodri­guez”, pomy­ślał Por­ter. Męż­czy­zna pod pięć­dzie­siątkę o szpa­ko­wa­tych wło­sach, wyspor­to­wany, w twe­edo­wej mary­narce i dżin­sach, stał obok Nasha. Inna kobieta, nie­wąt­pli­wie jego żona, też sie­działa na kana­pie, ści­ska­jąc w dłoni chu­s­teczkę higie­niczną.

Sie­dząca obok niej kobieta wstała, kiedy Por­ter wszedł do pokoju.

– Detek­tyw Por­ter? Sophie Rodri­guez z Zagi­nio­nych Dzieci. Dzię­kuję za przyj­ście. Wiem, że jest już późno.

Por­ter uści­snął jej dłoń i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu.

Więk­szość tego typu budyn­ków zbu­do­wano na prze­ło­mie XIX i XX wieku. W tym wypadku ktoś doło­żył sta­rań, żeby przy­wró­cić ory­gi­nalne insta­la­cje i wykoń­cze­nia. Dywany też wyglą­dały na auten­tyczne, ale musiały być pod­rób­kami, sta­ran­nymi kopiami ory­gi­nal­nych. Salon ume­blo­wano anty­kami.

Męż­czy­zna, który wcze­śniej roz­ma­wiał z Nashem, wycią­gnął rękę do Por­tera.

– Dok­tor Ran­dal Davies, to moja żona Grace. Bar­dzo dzię­kuję, że pofa­ty­go­wał się pan o tej porze.

Męż­czy­zna wska­zał fotel obok kanapy. Por­ter odmó­wił.

– To był długi dzień. Lepiej postoję.

– W takim razie może kawy?

– Chęt­nie. Czarną popro­szę.

Dok­tor Davies prze­pro­sił na chwilę i znik­nął w kory­ta­rzu.

Por­ter zer­k­nął na Rodri­guez, która wró­ciła na swoje miej­sce na kana­pie.

– Pani Davies zadzwo­niła do nas po pół­nocy, bo jej córka nie wró­ciła do domu – powie­działa.

Grace Davies unio­sła czer­wone, zapuch­nięte oczy.

– Lili pra­cuje w cen­trum, w gale­rii sztuki. W czwartki idzie tam pro­sto po szkole, a po zamknię­ciu, o jede­na­stej, zama­wia Ubera do domu. Zawsze wraca naj­póź­niej o wpół do dwu­na­stej. Jeśli z jakie­goś powodu ma się spóź­nić, wysyła mi ese­mesa. Wie, że się o nią mar­twimy, więc zawsze pisze. Jest odpo­wie­dzialną dziew­czyną, to jej pierw­sza praca, wie, że się mar­twimy… – Osu­szyła oczy chu­s­teczką. – Do jede­na­stej czter­dzie­ści pięć się nie ode­zwała, więc zadzwo­ni­łam, ale od razu włą­czyła się poczta. Potem zadzwo­ni­łam do gale­rii, roz­ma­wia­łam z jej prze­ło­żoną, panią Edwins. Powie­działa, że Lili nie poja­wiła się w pracy. Pró­bo­wała się z nią skon­tak­to­wać, ale za każ­dym razem to samo: poczta gło­sowa. Ani jed­nego sygnału, od razu poczta. To zna­czy, że tele­fon jest wyłą­czony, a to bar­dzo nie w jej stylu. Ni­gdy nie wyłą­cza komórki. Wie, że się o nią mar­twię. Potem zadzwo­ni­łam do Gabby, jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki…

– Jak Gabby ma na nazwi­sko? – wtrą­cił się Por­ter.

– Deegan. Gabrielle Deegan. Poda­łam już namiary pań­skiej part­nerce. – Mówiąc to, zer­k­nęła na Rodri­guez. Por­ter jej nie popra­wił.

Pani Davies kon­ty­nu­owała rela­cję:

– Gabby powie­działa, że w ogóle jej dziś nie widziała. Nie przy­szła do szkoły, nie odpi­sy­wała na wia­do­mo­ści. To zupeł­nie nie w stylu Lili, pro­szę zro­zu­mieć. To wzo­rowa uczen­nica, ma świetne stop­nie. Nie opu­ściła ani jed­nego dnia szkoły od czwar­tej klasy, kiedy cho­ro­wała na ospę. – Pani Davies przez chwilę w mil­cze­niu przy­glą­dała się twa­rzy Por­tera. – To pan jest tym detek­ty­wem, który… Boże, sądzi pan, że to Zabójca Czwar­tej Małpy porwał naszą córkę? Dla­tego pan tu przy­je­chał? – Sze­roko otwo­rzyła oczy i zalała się łzami.

– To nie on – zapew­nił Por­ter, choć sam wcale nie był tego taki pewny. – Na tym eta­pie nie mamy powo­dów sądzić, że kto­kol­wiek porwał pani córkę.

– Nie znik­nę­łaby tak po pro­stu.

Por­ter spró­bo­wał zmie­nić temat.

– Do któ­rej szkoły cho­dzi?

– Wil­cox Aca­demy.

Dok­tor Davies wró­cił z kub­kiem paru­ją­cej kawy, który wrę­czył Por­te­rowi, po czym znowu sta­nął obok żony.

– Wiem, co pan sobie myśli, ale jak już powie­dzie­li­śmy pań­skim part­ne­rom, Lili nie ma chło­paka. Nie zerwa­łaby się ze szkoły, a już na pewno nie opu­ści­łaby zmiany w gale­rii, kocha tę pracę. Coś jest nie tak. Ma włą­czoną opcję znaj­do­wa­nia tele­fonu, ale z naszego konta nic nie widzimy. Dzwo­ni­łem do Apple, powie­dzieli, że tele­fon nie jest pod­łą­czony do sieci. Córka nie wyłą­czy­łaby tele­fonu.

Nash odkaszl­nął.

– Czy mogłaby pani powtó­rzyć detek­ty­wowi Por­te­rowi, w co Lili była dziś ubrana, kiedy widziano ją ostatni raz?

Pani Davies ski­nęła głową.

– Miała na sobie swoją ulu­bioną czer­woną parkę, białą czapkę, ręka­wiczki do kom­pletu i ciemne dżinsy. Zimą Lili wolała prze­bie­rać się w mun­du­rek dopiero w szkole. Dziś rano przed wyj­ściem zaj­rzała do kuchni i się ze mną poże­gnała. To jej uko­chana kurtka. Kupiła ją w Bar­neys za pierw­szą wypłatę. Była z niej bar­dzo dumna.

Rodri­guez zaci­snęła usta.

Por­ter nic nie powie­dział.4

Por­ter

Dzień drugi, 3.02

– Jak to w ogóle moż­liwe?

– Możemy im poka­zać zdję­cie kurtki, żeby się upew­nić – zapro­po­no­wał Nash.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nie możemy im poka­zać zdję­cia mar­twej dziew­czyny.

Stali w trójkę przed domem Davie­sów, a mię­dzy nimi w mroź­nym powie­trzu uno­siły się kłęby pary wydo­by­wa­ją­cej się z ich ust.

– Nie ma mowy, żeby ktoś zdą­żył upro­wa­dzić Lili Davies, ubrać w jej ciu­chy Ellę Rey­nolds i pogrze­bać ją pod lodem na zale­wie. Nie­moż­liwe. Zbyt mało czasu. – Por­ter prze­stą­pił z nogi na nogę. Tem­pe­ra­tura musiała spaść grubo poni­żej zera. – Musiałby to zro­bić w ciągu dnia, w godzi­nach otwar­cia parku. Ktoś na pewno by go zauwa­żył.

Nash zasta­no­wił się chwilę.

– Przy tej pogo­dzie w parku są pustki. Jedyne ryzyko to gdyby ktoś zoba­czył sprawcę, jak prze­no­sił ciało z samo­chodu nad wodę. O ile nikt nie pod­szedł zbyt bli­sko, o tyle wła­ści­wie nic nie powinno zwró­cić niczy­jej uwagi. Wyglą­dał pew­nie jak zwy­kły facet, może węd­karz czy coś. Jeśli roz­sta­wił wędkę, to założę się, że mógłby tam prze­sie­dzieć cały dzień i nikt nawet nie zwró­ciłby na niego uwagi.

– Abs­tra­hu­jąc od kwe­stii logi­stycz­nych – powie­działa Rodri­guez – to po co to wszystko?

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia. Obaj dobrze wie­dzieli, że seryjni zabójcy rzadko dzia­łali w okre­ślo­nym celu, a przy­naj­mniej takim, który miałby sens dla kogo­kol­wiek poza nimi. Choć na razie mieli tylko jedną ofiarę, to jeśli okaże się powią­zana z drugą zagi­nioną, mogą mieć do czy­nie­nia z seryj­nym.

– Czy Ella Rey­nolds i Lili Davies się znały? – Por­ter zapy­tał Rodri­guez.

Ta pokrę­ciła głową.

– Rodzice Lili tylko koja­rzyli jej nazwi­sko z tele­wi­zji.

– Powin­ni­śmy poga­dać z Gabby, przy­ja­ciółką Lili – zauwa­żył Por­ter. – O któ­rej dziew­czyna wyszła do szkoły?

Rodri­guez zer­k­nęła do nota­tek.

– Kwa­drans po siód­mej.

Nash zamknął oczy i doko­nał obli­czeń.

– To nam daje tylko dwa­na­ście godzin od chwili znik­nię­cia Lili do momentu, kiedy Ellę zna­le­ziono w zamar­z­nię­tym zale­wie.

– Ale z cie­bie mate­ma­tyk – rzu­cił Por­ter z prze­ką­sem.

– Jeśli to tylko jeden facet, to jest szybki. Sprawny – stwier­dził Nash.

Por­ter zwró­cił się ponow­nie do Rodri­guez.

– Sophie, tak?

Ski­nęła głową.

– Wróć do środka i prze­szu­kaj pokój dziew­czyny. Zwra­caj uwagę na wszystko, co wygląda nie­ty­powo. Zdo­bądź kom­pu­ter, sprawdź mejle, zapi­sane pliki. Poszu­kaj pamięt­nika, zdjęć… Jeśli cokol­wiek znaj­dziesz, dzwoń do mnie. Dopy­taj o jej drogę do szkoły. Cho­dzi pie­szo czy jeź­dzi? Sama czy ze zna­jo­mymi? Jasne?

Rodri­guez przy­gry­zła wargę.

– Co z Lili?

Por­ter nie był jesz­cze gotowy na to pyta­nie. Odwró­cił się do Nasha.

– Chodź, obu­dzimy Eisleya.5

Por­ter

Dzień drugi, 4.18

Kost­nica i biuro koro­nera hrab­stwa Cook znaj­do­wały się w cen­trum Chi­cago, przy West Har­ri­son. O tej porze pra­wie nie było ruchu, a kiedy Por­ter i Nash dotarli na miej­sce, oka­zało się, że par­king przed budyn­kiem jest nie­mal pusty. Straż­nik z recep­cji spoj­rzał na nich sen­nym wzro­kiem i ski­nął głową na powi­ta­nie.

– Pro­szę się wpi­sać.

Por­ter naba­zgrał „Burt Rey­nolds” i podał pod­kładkę Nashowi, który napi­sał „Dolly Par­ton”, oddał listę i poszedł za nim do wind na końcu holu. Por­ter co prawda nie prze­pa­dał za win­dami, ale wolał już to od wspi­naczki po scho­dach na wyso­kie pię­tra.

Kiedy przy­je­chała winda (druga od lewej), szybko wszedł za Nashem do środka, żeby nie zmie­nić zda­nia.

Por­ter naci­snął guzik z trójką.

– Dolly była swego czasu nie­zła.

– Na­dal jest – odparł Nash. – GILF¹ pełną gębą.

– GILF?

– Wytłu­ma­czę ci, jak doro­śniesz.

Drzwi windy otwo­rzyły się na pusty kory­tarz.

Nash rzu­cił okiem na auto­mat ze sło­dy­czami, ale daro­wał sobie i ruszył ku podwój­nym drzwiom na końcu kory­ta­rza.

Tom Eisley sie­dział przy biurku. Kiedy weszli do gabi­netu, pod­niósł na chwilę wzrok, ale zaraz wró­cił do lek­tury.

Por­ter spo­dzie­wał się jakiejś uwagi na temat wcze­snej pory, jed­nak lekarz zapy­tał:

– Widzie­li­ście kie­dyś ocean?

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia.

Eisley zamknął książkę i wstał zza biurka.

– Nie­ważne. Chyba nie jestem jesz­cze gotów o tym roz­ma­wiać.

– Rozu­miem, że pra­cu­jesz nad naszą dziew­czyną? – zapy­tał Por­ter.

Eisley wes­tchnął ciężko.

– Pró­buję. Od kiedy ją tu przy­wieźli, sta­ramy się pod­grzać ciało. Widzi­cie, nie była cał­ko­wi­cie zamar­z­nięta, ale sporo poni­żej nor­mal­nej tem­pe­ra­tury. W związku z tym trudno będzie okre­ślić czas zgonu.

– Zna­cie już przy­czynę śmierci?

Eisley otwo­rzył usta, żeby coś powie­dzieć, ale zmie­nił zda­nie.

– Na razie nie. Będę potrze­bo­wał jesz­cze kilku godzin. Oczy­wi­ście może­cie tu zostać, jeśli chce­cie.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, znik­nął za drzwiami sali sek­cyj­nej.

Nash ski­nął na Por­tera.

– Wygląda na to, że tro­chę to potrwa.

Por­ter opadł na żółte winy­lowe krze­sło obok drzwi, przez które wyszedł Eisley, a powieki miał coraz cięż­sze z nie­wy­spa­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: