Piętro wyżej - ebook
Piętro wyżej - ebook
Podczas odbywającej się w 1925 roku Międzynarodowej Wystawy Sztuki Dekoracyjnej i Wzornictwa prekursor modernizmu, architekt Le Corbusier zaprezentował światu swój rewolucyjny „Plan Voisin”. Zaproponował wyburzenie historycznej części Paryża i zabudowanie jej osiedlem sześćdziesięciopiętrowych mieszkalnych kolosów z żelbetonu. Chciał na miejsce budynków w mieście stworzyć miasto w budynkach. Miasto przyszłości. Wyśmiano go, oczywiście. Planu nigdy nie zrealizowano. "Piętro Wyżej" zabiera czytelnika w oszałamiającą, obfitującą w barwne charaktery i pełną fantastycznych zwrotów akcji podróż po przedwojennym mieście idealnym. Po mieście zaprojektowanym jak szwajcarski zegarek... którego trybiki pewnego dnia postanawiają wyjść na ulice, chwycić za broń i wywrócić świat do góry nogami. Robotnicza rewolucja błyskawicznie rozprzestrzenia się po odciętej od świata metropolii i odmienia życia kolejnych jej mieszkańców – jedno po drugim. Nieznani jeszcze wczoraj konspiratorzy dziś wyrastają do roli przywódców, od decyzji których zależeć będzie przyszłość miasta. Rozpoczyna się polityczna rozgrywka, w której sojusznika łatwo można pomylić z wrogiem, a której stawką – poza władzą – jest życie tysięcy ludzi. Najnowsza powieść Ludwika Lorena to historia fikcyjna, garściami jednak czerpiąca z doświadczeń pierwszej połowy XX wieku. Losy gotowej na każde poświęcenie rewolucjonistki, nawiedzonego wynalazcy i karierowicza, któremu została jeszcze odrobina serca, splatają się w niej w porywającą opowieść o ideałach, ambicjach, uczuciach, kłamstwie i pytaniach, na które nie ma dobrej odpowiedzi. Daj się porwać dynamicznej, pierwszoosobowej narracji, odwiedź fascynujący świat, w którym magią są pieniądze i razem z Oskarem Leibnitzem spróbuj odgadnąć, jak wiele trzeba mieć w sobie bohaterstwa, żeby zasłużyć na miano głównego bohatera.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-087-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby tak spojrzeć na okoliczności, w których się wtedy znalazłem, to chyba śmiało można by podejrzewać, że przez moją głowę cwałowały tabuny chaotycznych myśli. Że zastanawiałem się, ile w tym, co robiłem, było odwagi, a ile głupoty. Że oczami wyobraźni patrzyłem już na rozpościerające się na horyzoncie perspektywy i czekającą mnie za nimi świetlaną przyszłość. Że w milczeniu snułem plany budowy finansowego imperium, którego podwaliny już niedługo ciężką pracą miałem położyć w nowym, lepszym świecie, do którego z taką determinacją próbowałem się dostać.
I być może ktoś inny rzeczywiście łamałby sobie nad tym wszystkim głowę… Ale ja całą swoją uwagę koncentrowałem na rozważaniach dużo bardziej prozaicznych. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak to się dzieje, że kadłub, który skutecznie izoluje wnętrze statku od najmniejszej choćby jednej kropli wody, z taką łatwością przepuszcza do środka całe zimno tego świata.
Było nas w kajucie czterdzieści trzy osoby. Czterdzieści siedem, jeśli liczyć dzieci (a ponieważ też zabierały miejsce i powietrze, nie widzę w zasadzie powodu, żeby ich nie liczyć). Dokładnych pomiarów jakoś mi się robić nie chciało, ale głowę daję, że nie mieliśmy do dyspozycji więcej niż dwanaście, trzynaście metrów kwadratowych… Które czteropiętrowymi łóżkami (albo nawet pryczami, jak tak uczciwie o tym pomyślę z perspektywy czasu) wypełnione były tak gęsto, że między jedno a drugie ciężko było wcisnąć zapałkę, a co dopiero człowieka.
Czy mi ten tłok przeszkadzał? Nie za bardzo. Miałem zaledwie dwadzieścia trzy lata, byłem młody i przyzwyczajony do życia w podłych warunkach. Nie… ścisk dało się wytrzymać. Ale ten mróz? Ten mróz… To było piekło (i to nawet pomimo faktu, że piekła zazwyczaj słyną z tropikalnych, nie arktycznych temperatur).
Co prawda wiedza ta nigdy mi się już potem miała w życiu nie przydać, ale podczas mojego pierwszego i jedynego rejsu przez Atlantyk na własnej zmarzniętej skórze sobie uświadomiłem, że jesień w Europie Środkowej i jesień na otwartym oceanie to dwie zupełnie różne od siebie jesienie. Zwłaszcza jeśli wytyczona po rzeczonym oceanie trasa niebezpiecznie, lecz nieubłaganie zbliża się do sześćdziesiątego równoleżnika półkuli północnej.
W listopadzie.
I nawet mnie to w pewnym stopniu bawiło, że podczas gdy my niemal dosłownie umieraliśmy z zimna (mówiło się, że kilku pechowców musiało wykreślić z tego zdania słowo „niemal”), trzy pokłady ponad naszymi głowami mężczyźni chodzili w rozpiętych smokingach, a kobiety w sukniach z odkrytymi plecami. Trzy pokłady – tylko i aż – nas od nich dzieliły. Kilkanaście metrów w linii prostej, kilkanaście pokoleń ambicji i wyrzeczeń w linii rzeczywistej.
Byłem wtedy na RMS Hope – nie ma sensu prawdy owijać w bawełnę – pasażerem czwartej klasy. Piątą klasą podróżował już tylko po sufit upchany w ciemnych magazynach węgiel.
Różnica więc między nim a nami sprowadzała się do tego, że swobodnie z kajut sypialnych mogliśmy (bez żadnych ograniczeń, taki to był luksus!) wywlec się do pomieszczenia w tej części pokładu, która w projekcie przeznaczona została na jadalnię, a którą konfrontacja z rzeczywistością przemieniła w coś na kształt pozbawionej karczmarza karczmy. Śmiechy i krzyki się stamtąd wylewały przez całą dobę, a większa część zastawionej ławami podłogi została w końcu oswobodzona i przekształcona w parkiet do tańca.
No i nas – w przeciwieństwie do węgla – karmili.
Podczas gdy moi współpasażerowie (że pozwolę sobie tak właśnie nazwać ten wieloetniczny rój, w którego gwarze przyszło mi spędzić dwa tygodnie) zdawali się względnie usatysfakcjonowani tym tylko, że mają co jeść i gdzie spać, ja raz po raz łamałem sobie głowę myślą, która nieraz już się w moim życiu wysuwała przed szereg innych refleksji.
Jak być tam – myślałem – u góry? I jak nie być tu?
Tak się z tym przeświadczeniem zdążyłem już zżyć, że na ten moment nie jestem sobie w stanie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że chciałbym od życia czegoś więcej, niż tylko odziedziczyć po ojcu rodzinny warsztat i pracować w nim, aż umrę, a mój syn będzie go mógł odziedziczyć po mnie.
Nie żebym się dał pochłonąć mniemaniu, że predestynowany jestem do wielkości. Zawsze taką retorykę uważałem za czczą gadaninę i niebezpieczny pretekst dla uzasadnienia swych zbrodni stosowany przez ludzi pokroju Raskolnikowa.
Uważałem bowiem (i do dziś uważam), że niewiele jest widoków bardziej żałosnych niż człowiek z manią wielkości i niewiele jest widoków bardziej przerażających niż człowiek z manią wielkości oraz siekierą w dłoniach.
Jakkolwiek obłudnie może to brzmieć z dzisiejszej perspektywy, nigdy – a już na pewno nie wtedy, gdy jako dwudziestotrzyletnia sardynka kisiłem się w niedogrzanej kajucie RMS Hope – nie goniłem za wielkością. Jeśli wtedy, zamiast przeszłości i przyszłości mając jedynie kilka banknotów w kieszeni, marzyłem o czymś konkretnym, to tym czymś było wejście o zaledwie jeden pokład wyżej.
A nawet o dwa, gdyby mi się w życiu poszczęściło.
Mijając czasem podczas przypadkowych spotkań (do których teoretycznie nigdy nie powinno było dojść) tych dostojnym krokiem przechadzających się gigantów w wypranych i wyprasowanych ubraniach, zastanawiałem się, co jest przyczyną, a co skutkiem, co z czego wynika.
Ja, żeby wykupić bilet czwartej klasy w jedną stronę, musiałem sprzedać warsztat i u lokalnych lichwiarzy zapożyczyć się na poważne sumy, których nigdy nie zamierzałem zwrócić. A oni? Jeśli wierzyć pogłoskom, bilet pierwszej klasy dla dwojga kosztował więcej niż wszystkie bilety klasy czwartej (a było nas tam przecież, lekko licząc, dobre tysiąc osób).
Czy ci ludzie – „ci z góry”, jak często o nich myślałem – dzięki temu, że stały za nimi wielkie fortuny, potrafili przechadzać się po pokładzie z takim spokojem? Czy może, przeciwnie, właśnie dlatego dorobili się fortun, bo tak jak przez pokład – przez życie również szli zawsze z niezachwianym spokojem?
– Raczej to drugie – usłyszałem niespodziewanie. – Ale to pierwsze też. Czasem nawet bardziej niż to drugie.
Co wypowiadający te słowa człowiek robił u mojego boku i skąd w ogóle się u tego boku wziął, nie miałem pojęcia. Stałem wtedy – do dziś to pamiętam – na widokowym pokładzie klasy trzeciej. Bo skoro w środku i tak zimno było jak diabli, to równie dobrze sobie mogłem na mrozie poobserwować ocean – mniej więcej taki tok myślenia mnie tam przywiódł tego dnia.
Mężczyzna zaś, który tak niespodziewanie odpowiedział był na moje pytanie (czy ja naprawdę wypowiedziałem je na głos?), lat miał nie więcej niż pięćdziesiąt, a przynajmniej na tyle wyglądał. Nienagannie – i dość jak na zastane okoliczności przyrody lekko – ubrany, dumnie wyprostowany, z kręconym wąsem przemysłowca oraz wysokim, lśniącym cylindrem londyńskiego dżentelmena wpatrywał się w jakiś sobie tylko znany punkt na horyzoncie.
Pomijając już fakt, że taki wniosek u samych swych fundamentów musiał być obarczony błędem niemożliwości, wyglądał na jednego z bogatszych pasażerów drugiej klasy albo na przedstawiciela nierażącej przepychem mniejszości pasażerów klasy pierwszej. Tak czy owak, jego obecność na tak nisko położnym pokładzie na tyle była bezprecedensowa i na tyle dziwną mi się zdawała, że nie mogłem nie zapytać:
– Co pan tu robi?
– A ty? – odparł z błyskawicznym refleksem.
I chociaż miał prawo zwracać się do mnie na ty zarówno przez trudną do przeoczenia między nami różnicę lat, jak i ze względu na przepaść, która niechybnie musiała dzielić nasze majątki, to odniosłem wrażenie, że to „ty” zupełnie gdzie indziej miało swoją przyczynę. Słowa mężczyzny w cylindrze brzmiały bowiem tak, jakby ich poufałość uzasadniona była naszą długą i zażyłą znajomością. Że to absurd kompletny i że pierwszy raz tego człowieka widziałem na oczy, to, mam nadzieję, tłumaczyć nie muszę.
– Co tu robisz? – powtórzył pytanie. – Przecież to nie twój pokład. Powinieneś być niżej.
– Poszerzam perspektywę – odrzekłem niepewnie, samemu nie wiedząc, skąd mi taka odpowiedź przyszła do głowy. – Tam w środku niewiele mam do roboty, a tu przynajmniej mogę popatrzeć na ocean. Dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie widział nawet porządnego jeziora, to całkiem spora atrakcja.
– Rozumiem.
I tyle. I stał sobie dalej na widokowym pokładzie klasy trzeciej, bez słowa wpatrując się mniej więcej w stronę, w którą jeszcze niedawno wpatrywałem się tylko ja (czemu jednak – ze względu na fakt, że ocean był jedyną stroną, w którą się można było wpatrywać – nie należy przypisywać większej wagi).
– A pan? – spytałem po trwającej dwa lata minucie. – Pana też tutaj, za przeproszeniem, raczej być nie powinno.
– Dlaczego? – zdumiał się, a zaraz potem uśmiechnął na tyle niecodziennie, że nie wiedziałem, czy kpi ze mnie, czy przełamuje dzielące nas lody. – Przecież pieniądze blokują drogę tylko w jedną stronę. Ty nie możesz iść w górę, ale ja mogę iść w dół. Czy to nie oczywiste?
– Oczywiste… Ale „w dół” to niezbyt popularny kierunek.
Teraz już nie tyle uśmiechnął się, co zaśmiał otwarcie.
– Zdziwiłbyś się, jak bardzo jest popularny. Mało kto go obiera dobrowolnie, ale im wyżej wejdziesz, tym wyraźniej zobaczysz, że dół to sanktuarium, które przyciąga zaskakująco wielu pielgrzymów.
– Trochę nie chce mi się w to wierzyć… Przecież wy tam wszyscy coś posiadacie. A łatwiej jest zrobić coś innego z czegoś, niż coś zrobić z niczego. Więc nawet gdybym stracił część majątku, to pozostałej części użyłbym…
– Żeby nie stracić więcej.
– Nie…
– Tak – przerwał mi spokojnie, ale stanowczo. – Zwłaszcza jeśli się w tym majątku wychowałeś i nie umiesz sobie wyobrazić, jak to jest żyć bez grosza przy duszy. Niektórzy, ba, większość nawet woli spowolnić swój nieuchronny upadek niż za cenę ryzyka, że zamiast za trzydzieści lat, upadną już jutro, spróbować zawrócić i znów ruszyć w górę. Dlatego otoczony wrogami Rzym jest w stanie zdobyć się na nadludzki wysiłek i dokazać cudów, a milion razy od niego silniejsze Cesarstwo Rzymskie z pełną świadomością własnego rozkładu powoli stacza się ku przepaści. Bo Rzym ma za mało do stracenia, by się o to bać. A Cesarstwo za dużo, by ryzykować.
– Obawiam się, że się z panem nie zgadzam – odpowiedziałem mu po chwili namysłu – albo przynajmniej pana nie rozumiem.
I faktycznie wtedy jeszcze nie potrafiłem do końca objąć wyobraźnią tego, o czym mówił mężczyzna w cylindrze. Dzisiaj natomiast rozumiem go bardzo dobrze… Choć nadal nie do końca się z nim zgadzam.
– Zobaczysz – podjął, zanim zdążyłem powiedzieć coś jeszcze. – Największym utrapieniem jest mieć w życiu coś. Nie mieć zaś nic to takie samo błogosławieństwo, jak mieć wszystko.
– A pan? – Trochę mnie te protekcjonalne mądrości zaczynały irytować. – Pan ma coś czy wszystko?
– Zależy od punktu widzenia – odpowiedział ze spokojem sugerującym, że prędzej czy później spodziewał się to pytanie usłyszeć. – I zależy kiedy.
– Z pańskiego punktu widzenia. Teraz.
– Teraz – zupełnie go nie poruszyła niezamierzona ofensywność mojego tonu – szczęśliwie nie mam nic… Jeszcze.
Myślałem, że znowu dramatycznie zapatrzy się w horyzont, dając mi przy tym czas na pozbieranie rzuconych przez niego teorii i moich własnych myśli, ale tym razem powiedziawszy, co miał do powiedzenia, po prostu odwrócił się do mnie plecami i odszedł.
Trochę się, nie powiem, tą manifestacją nonszalancji poczułem dotknięty. Ale też nie potrzebowałem się długo zastanawiać, żeby dojść do wniosku, że niewiele z tym poczuciem realnie jestem w stanie zrobić.
Takie to właśnie są błogosławieństwa – przeszło mi przez myśl – nieposiadania niczego.
Nawet się obrazić porządnie nie możesz, bo jak się przyjrzeć z bliska, to po prostu nie masz o co.
Wzrokiem więc tylko odprowadziłem mężczyznę w cylindrze, który (mężczyzna, nie sam cylinder) niemal tak niespodziewanie, jak się pojawił, zniknął teraz za ciężkimi drzwiami, które zapewne prowadziły na korytarz, schody, a wreszcie i wyższy pokład. No bo gdzieżby indziej, jeśli nie w górę?
I tylko stojący w pobliżu ludzie patrzyli na mnie z malującym im się w oczach krańcowym niezrozumieniem. To, że nie dziwię się im dzisiaj, nie jest żadnym zaskoczeniem… Ale wtedy także z powodzeniem byłem w stanie sobie ich zdumienie wytłumaczyć. Rzadko się bowiem widuje kogoś takiego jak ja podczas uprzejmej rozmowy z kimś takim jak ten mężczyzna w cylindrze.
Powiedziałbym nawet, że nadzwyczaj rzadko.
•
Na pewno bardziej poetycki by miała wydźwięk historia mojego życia, gdybym, nie mijając się z prawdą, mógł napisać, że to ja pewnego popołudnia leniwie opierając się o burtowe barierki, co sił w płucach zakrzyknąłem „ziemia na horyzoncie!”. I że potem wszyscy – biedni pospołu z bogatymi – rzucili się sobie w ramiona, a wzajemnym błogosławieństwom i łzom radości nie było końca.
Bardzo by to był, nie przeczę, uroczy obrazek. Niestety – jak to z takimi momentami bywa – jego potencjalna urokliwość bolesne musiała przeżyć zderzenie z szarą rzeczywistością. Nie tylko nie ja jako pierwszy wypatrzyłem ziemię z pokładu, ale i w momencie, w którym ta wypatrzona faktycznie została, nawet mnie na pokładzie widokowym trzeciej klasy nie było (na pokładzie zarezerwowanym dla czwartej mogliśmy sobie na wodę popatrzeć jedynie przez mikroskopijne bulaje).
Sam środek nocy był wtedy, gdy się po statku rozniosła wiadomość, że cel naszej podróży jest już w zasięgu wzroku. Środek nocy, dodajmy – jak wszystkie inne noce na północnym kole podbiegunowym – mroźnej niemożebnie. Z czasem przyszło mi do tych warunków przywyknąć (potem zaś na powrót odwyknąć), ale wtedy jeszcze coraz śmielej zaczynałem bawić się myślą, że śmierć z wyziębienia pod pokładem monumentalnego RMS Hope byłaby doprawdy komicznym końcem mojego ambitnego życia.
Kiedy jednak wieść o finale naszej dwutygodniowej odysei przebiła się przez senną atmosferę kajut sypialnych czwartej klasy, i ja wraz z pozostałymi pasażerami rzuciłem się ku schodom prowadzącym na wyższe pokłady. Jak świnie do koryta – tak ten nagły exodus przedstawić można w czterech słowach.
Ci, którzy biegli przede mną, z ust do ust sobie w podnieceniu przekazywali słowo „ziemia”. Lecz jakim się to okazało potem kłamstwem – niedopowiedzeniem ewentualnie – nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Bowiem to, co zobaczyłem, kiedy już udało mi się dopchać do barierek, dosłownie odebrało mi dech w piersiach.
Delikatnie rzecz biorąc… nie tego się spodziewałem, gdy w jednym z barów mojej rodzinnej Pragi po raz pierwszy usłyszałem o mieście zbudowanym na przedpolach kręgu polarnego. Nie tak sobie wyobrażałem kartę, na którą pewnego szalonego dnia zdecyduję postawić cały swój majątek i całe swoje życie.
To, co coraz wyraźniej wyłaniało się z zawisłej nad wodą mgły, z całą pewnością nie było „ziemią na horyzoncie”. Przede wszystkim dlatego, że samej ziemi dostrzec się jeszcze nie dało, a poza tym… już wtedy wiedziałem, że to, na co patrzę, jest czymś więcej niż zwykłą „ziemią na horyzoncie”.
Jeśli już musiałbym zostać przy tych słowach, powiedziałbym raczej, że mam przed sobą horyzont na ziemi. Ktokolwiek chciał gdzieś w życiu dojść, to prędzej czy później musiał sobie uzmysłowić, że jego „gdzieś” jest właśnie tu.
W polarnym Charletown.
Nie pomylę się pewnie zanadto, kiedy powiem, że tak jak ja w tamtej chwili musieli przed wiekami czuć się wyciągnięci z germańskich wiosek jeńcy, których Rzymianie w tryumfalnym pochodzie wprowadzali do stolicy. Patrzyli na górujące nad nimi budowle i zastanawiali się, jak to możliwe, że ludzkie umysły i ludzkie ręce były w stanie wznieść coś takiego.
Zapominając zupełnie o ujemnej temperaturze, patrzyłem na górujące w oddali budynki i zastanawiałem się, jak to możliwe, że ludzkie umysły i ludzkie ręce były w stanie wznieść coś takiego.
Rzędy i szeregi jarzących się ciepłem elektryczności okien zdawały się ciągnąć w nieskończoność (a jeśli nie w nieskończoność, to przynajmniej do wysoko położnej linii chmur, za którą nic już nie było widać). Dla kogoś, kto – jak ja – wierzył, że budynek wysoki to taki, który ma więcej niż trzy piętra, Charletown musiało okazać się szokiem.
Miasto wieżowców – jak mówiono – zbudowane na kole podbiegunowym miasto przyszłości.
I chociaż pośród targających mną wtedy uczuć najłatwiej mi przyszło zidentyfikować strach, że nie będę potrafił się w takim mrowisku odnaleźć, to jednocześnie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jeśli gdzieś na świecie miałbym się ze swojej nędzy wspiąć na górę, to właśnie tu. Tu, gdzie rzeczonej góry z samego dołu nie dało się nawet objąć wzrokiem.
– Ej, co to za światła tam w górze? – usłyszałem za plecami czyjś głos. – To te zorze polarne, co się tu miały czasem pojawiać na niebie?
– Nie, idioto – odpowiedział ktoś inny. – Przecież to miasto.
– Jakie znowu miasto?
– To, do którego płyniemy.
– I myślisz, że właśnie tam – głos pierwszego znacznie złagodniał, zmiękł nawet – będziemy mieszkać? Tam… w chmurach?
– Nie wiem, bracie, nie wiem. Ale gdzieś mieszkać musimy.
Mniej więcej wtedy, gdy siłą rzeczy zmuszony byłem podsłuchać tę wewnątrzrodzinną wymianę zdań, dałem się zaskoczyć myśli tak oczywistej, że nigdy wcześniej nie przyszła mi ona do głowy – że ja tu, na tym statku i w tym mieście, byłem sam. Zupełnie.
Jeden z bezimiennych straceńców, których setki upchnięto – na ich własną prośbę! – pod pokładem wychodzącego z bretońskiego Nantes transatlantyckiego kolosa. A naprzeciw mnie – co? Miasto z wieżowcami sięgającymi nieba.
Dziś już wiem, że na Przejściu Północno-Zachodnim często hulają wiatry tak mroźne i tak przenikliwe, że kilka smagnięć ich polarnym zimnem wystarczy, by człowieka do cna przepełnionego radością w mgnieniu oka zatopić w dojmującym smutku. Wtedy, rzecz jasna, o takich właściwościach lokalnych wichrów zielonego jeszcze nie mogłem mieć pojęcia, stąd to, co w istocie było powodowaną miejscowymi warunkami melancholią, brałem za objawy osobliwej apatii i przygnębienia.
Odczucia te, spotęgowane jeszcze wielkością majaczących w oddali budowli, wpędziły mnie w nastrój tak posępny, że instynktownie zacząłem szukać pocieszenia na twarzach otaczających mnie biedaków. I nie, mówiąc o biedzie, nie to mam na myśli, że większość nas w podszewkach ubrań ukryte miała mizerne resztki życiowych oszczędności. Biedakami w tym raczej byliśmy znaczeniu, że wszystko, co mieliśmy, zostawiliśmy za sobą, a wszystko, co mieć mogliśmy w przyszłości, musieliśmy dopiero tej przyszłości z mozołem kawałek po kawałku wyszarpać.
Koloniści, zdobywcy, pionierzy. Konkwistadorzy północy.
•
O której weszliśmy do portu, nie wiem. Wtedy już (i jeszcze) nie miałem zegarka, wszystkie przed wyjazdem sprzedałem razem z warsztatem ojca. Wiem natomiast, że choć zazwyczaj noc tę ma właściwość, że wszystko, co i tak się nam wydaje wielkim, jeszcze wyolbrzymia, tym razem zupełnie się nie spisała. Charletown za dnia zrobiło na mnie nawet większe wrażenie niż za pierwszym razem.
Nie z oddali już, lecz z bliska, masywne bryły pozbawionych zdobień budynków wyglądały na jeszcze większe i jeszcze wyższe. W którymś momencie obiła mi się nawet o uszy – w piorunującym tempie przeskakująca z ust do ust – plotka, że betonowe kolosy mają ni mniej, ni więcej, a sześćdziesiąt pięter.
Czy ktoś by wymówił wtedy liczbę czterdzieści, siedemdziesiąt czy dwieście dwadzieścia – żadnej mi to, przyznam, nie robiło różnicy. Wysokości te tak niedorzecznie były ogromne, że i tak, i tak nie potrafiłem ich objąć rozumem. Z czasem oczywista, jak wszyscy inni w Charletown, nie tylko zmieściłem ich wielkość w swojej głowie, ale też zdołałem do nich przywyknąć jak do czegoś najzupełniej w świecie naturalnego. Prawdopodobnie gdybym dziś raz jeszcze miał okazję ujrzeć którąś z europejskich stolic, zdumiałaby mnie ich karłowatość.
Wówczas wszakże nie architektoniczne unikaty zaprzątały większą część mojej uwagi. Szczytowe miejsca na liście priorytetów zajmowała konieczność odnalezienia się w tym – na pierwszy rzut oka dość nieprzyjaznym – mieście i odnalezienie w tym mieście jakiegoś kąta, w którym od czasu mógłbym coś zjeść, przespać się i nie umrzeć z wyziębienia.
Pierwszym jednak krokiem (obowiązkowym nie tylko dla mnie, ale i dla każdego imigranta, który zamierzał z portu przenieść się w głąb lądu) miało być udanie się do Urzędu ds. Osób Przyjezdnych i odstanie w tamtejszej kolejce bitych trzech godzin.
Kontrola ta (czy raczej „kontrola”) to miała tylko na celu, by skrupulatnie prowadzony spis mieszkańców zaktualizować o liczbę nowo przybyłych. Charletown, wciąż jeszcze wtedy w fazie wczesnego osadnictwa, rozpaczliwie potrzebowało ludzi, więc indagujący nas inspektorzy nie stawiali zbyt wygórowanych warunków. Żeby zostać do miasta wpuszczonym, wystarczyło… chcieć wejść do miasta. Gdybyśmy lepiej wiedzieli, co nas czeka na ulicach (a przede wszystkim w wieżowcach) polarnej metropolii, zapewne większą przykładalibyśmy do tego wymogu uwagę.
Ale nikt z nas wiedzieć tego nie mógł, stąd maraton załatwianych w Urzędzie formalności traktowaliśmy li tylko jako nieprzyjemną i zupełnie zbędną biurokratyczną uciążliwość… Mimo że dla wielu z tych, którzy wraz ze mną tworzyli tę esowatą kolejkę, lepiej byłoby odwrócić się na pięcie, raźnym krokiem pomaszerować z powrotem na pokład RMS Hope i z podkulonym ogonem wrócić do Europy.
I to nawet biorąc pod uwagę krwawą farsę, która się w Europie rozpocząć miała niecałe dwa lata później.
Po dwóch tygodniach podróży, które prawdę mówiąc, minęły mi dość szybko, czas oczekiwania w tej oddzielającej nas od ziemi obiecanej kolejce wlókł się niemiłosiernie.
Kwadranse zdawały się zamieniać w godziny, a my wciąż poruszaliśmy się naprzód w ślimaczym nieomal tempie. Nie żeby to była wina wyłącznie urzędniczej opieszałości (bo i tego elementu zabraknąć, rzecz jasna, nie mogło), raczej nasza podsycona wyobrażeniami niecierpliwość dawała o sobie znać.
W końcu jednak i na mnie przyszła pora, by stanąć przed urzędnikiem zakutanym w płaszcz tak gruby, że spokojnie zatrzymałby pocisk artyleryjski średniego kalibru (tak sądzę przynajmniej). Twarz mężczyzna miał zupełnie pozbawioną wyrazu i niewzruszoną kompletnie, jakby prawdziwą kiedyś utracił, a tę mu w ramach rekompensaty odlano z wosku i zaopatrzono w poruszającą powiekami maszynerię (do tego, dlaczego w tym mieście nie było to porównanie tak abstrakcyjne, jak by się z pozoru mogło wydawać, wrócę jeszcze na pewno nie raz).
Nigdy później tej twarzy już nie widziałem, ale dziwnie jakoś ona właśnie – nawet nie jej właściciel, lecz ona sama – zapadła mi w pamięć. Może było w niej coś wyjątkowego. Może zaś była po prostu pierwszą miejscową twarzą, jaką przyszło mi spotkać w Charletown… A może to właśnie było w niej wyjątkowe?
– Nazwisko – usłyszałem jak setki przede mną i setki po mnie.
– Leibnitz – odparłem zgodnie z prawdą. – Oskar Leibnitz.
– Leibnitz… Niemiec, Szwajcar czy Austriak?
Przez moment zawahałem się nawet, czy by nie skorzystać z tej zostawionej mi przypadkiem furtki, ale ostatecznie postanowiłem nie kłamać. W tej sprawie – po raz ostatni przez cały mój pobyt w Charletown. Czyli przez całe życie.
– Czech. – Odruchowo wyprostowałem się dumnie. – Urodziłem się i dorastałem w Pradze.
– Ach tak… – Urzędnik zupełnie się zdawał niezainteresowany moim szczątkowym życiorysem. – Waluty jakieś pan wwozi?
– Tylko lokalną.
– Ile?
– Dwieście. – Świadomie, w obawie przed konfiskatą, obniżyłem rzeczywistą liczbę o połowę. – Dwieście Orłów Metropolii Polarnej.
Urzędnik uśmiechnął się wymownie, a w oczach jego politowanie mieszało się z… politowaniem. I niczym więcej.
– Dam panu dwie rady – powiedział głosem tak zmęczonym, że nie pozostawiał żadnych złudzeń, że nie jestem pierwszym, który te rady miał zaszczyt usłyszeć. – Pierwsza jest taka, że nikt tutaj nie mówi „Orły Metropolii Polarnej”. Orły to orły. Jak się pan nie będzie pilnował z tą metropolią, to w końcu się ktoś zorientuje, że pan właśnie przypłynął. A odbywane w takiej atmosferze spotkania z miejscowym folklorem się zazwyczaj kończą utratą zębów lub pieniędzy, ewentualnie zębów i pieniędzy.
– Ma się rozumieć, orły. – Zapamiętałem to sobie raz na zawsze. – A druga rada?
– Druga rada zależy od tego, czy pan tu kogoś ma. Ktoś na pana czeka?
– Obawiam się, że nikt… Przynajmniej nikt, o kim byłoby mi wiadomo.
– W takim razie polecam rozpytać się o drogę do Zakładów Naftowych. Przed miesiącem otworzyli nowy pion wydobywczy i wciąż szukają pracowników. Nie biorą każdego, ale na idiotę pan nie wygląda.
– Potraktuję to jako komplement. – Uśmiechnąłem się z energią właściwą wszystkim dwudziestotrzylatkom stojącym u progu nowego, potencjalnie dużo lepszego niż poprzednie, życia.
Urzędnik jednakże nie uznał najwyraźniej, że się warto dla mnie silić na jakąkolwiek reakcję.
– Doświadczenia nie wymagają – ciągnął niestrudzenie. – Praca jest ciężka i kiepsko płatna… Nie ona jedna zresztą. Ale z głodu pan nie umrzesz.
– A z innych przyczyn?
– Z głodu pan nie umrzesz.
– Cóż, dziękuję zatem – odparłem niezrażony, odbierając dokumenty (w ramach bowiem tej przyspieszonej naturalizacji oficjalnie zostałem właśnie obywatelem Charletown). – Za rady i za powitanie mnie na tej, bądź co bądź zmarzniętej, ziemi. Czy to już wszystko?
– Prawie. – Woskowa maska jego twarzy na moment nabrała prawie że ludzkiego wyrazu. – Jeszcze tylko jedno.
– Cóż takiego?
– Niech pana Bóg ma w swojej opiece.
Jeżeli przez te wszystkie lata, które spędziłem na Wyspie Księcia Karola – która z powodów politycznych przemianowana została na taką dopiero w roku 1948 – Bóg faktycznie miał mnie w swojej opiece, to opieka ta niewątpliwie należała do gatunku tych bardziej osobliwych. Bliżej niż do stałej, uważnej kurateli było jej do incydentalnych, lecz spektakularnych interwencji. To trochę tak jak z ojcem, który na co dzień pochłonięty innymi sprawami, od czasu do czasu niespodziewanie przypomina sobie, że ma dzieci, i wtedy obsypuje je prezentami.
Albo jak z totalnym przypadkiem.
•
Rozsądek nakazywał postąpić zgodnie z radą przemiłego biurokraty z Urzędu ds. Osób Przyjezdnych i skierować kroki (a wraz z nimi całe moje, wciąż jeszcze nie w pełni nawykłe do tak niskich temperatur, ciało) w stronę Zakładów Naftowych. Żołądek jednak podpowiadał, że są na świecie sprawy pilniejsze niż praca, a najpilniejszą z nich wszystkich jest bez wątpienia wydanie kilku orłów na coś do jedzenia.
Serce natomiast… Serce niezmordowanie ciągnęło mnie w głąb miasta.
Chrzanić pracę, chrzanić żarcie – taką słodką truciznę sączyło mi do głowy – jesteś w mieście cudów, więc nie stój tak, tylko idź te cuda podziwiaj.
Samego siebie oszukując, że robię to wyłącznie po to, by miejscowych wypytać o najtańsze knajpy i drogę do Zakładów Naftowych, wtopiłem się więc w tumult życia kłębiącego się u stóp monumentalnych wieżowców. Po chwili sam już nie wiedziałem, co większe na mnie wywiera wrażenie – same budynki czy samorzutnie wyrosły u ich stóp rozgardiasz.
To wszakże powiedzieć trzeba od razu, że widok, który utkwił mi w pamięci pod hasłem „Noc, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Charletown”, wyraźnie rozbiegał się z tym, czego przyszło mi doświadczyć, kiedy już wszedłem do miasta.
Pierwszym zaskoczeniem, któremu musiałem stawić zaczerwienionego od wiatru czoła, było to, że tak naprawdę to ja wcale jeszcze do miasta nie wszedłem. Tak bowiem jak wszędzie indziej na świecie budynki znajdowały się w mieście, tak tutaj… miasto znajdowało się w budynkach.
Same wieżowce z klasycznie pojmowanymi wieżami niewiele miały wspólnego. Każdy z nich uformowany był na planie równoramiennego krzyża, którego to ramiona, wąskie u nasady, rozszerzały się w miarę oddalania od punktu styczności z pozostałymi. Trochę jak cztery zwrócone do siebie wierzchołkami trójkąty ostrokątne. Albo jak Croix Pattée. I tych budynków było dziewięć, osiem ukończonych i jeden w budowie, wszystkie w równych odległościach od siebie rozlokowane na planie kwadratu.
Tak to mniej więcej (nie mniej więcej, lecz dokładnie tak) wyglądało z lotu ptaka. Z ziemi natomiast do tych wszystkich długości i szerokości dodać trzeba było jeszcze jeden wymiar – wysokość. Sześćdziesiąt pięter, sześćdziesiąt kondygnacji, których sufity – o czym już niedługo miałem się przekonać na własne oczy – wisiały znacznie wyżej niż w większości praskich domów.
Tłumacząc to już teraz, nieznacznie, lecz świadomie wybiegam w przyszłość i dzielę się wiedzą, z której przybywszy do Charletown, nie znałem jeszcze nawet ułamka. Opisy (zwłaszcza budynków) tę jednak mają korzystną właściwość, że jak się je raz uczciwie i dokładnie odmaluje, to później już z czystym sumieniem można je sobie odpuścić i zamiast wracać do nich co chwilę, skupić się na innych, dużo atrakcyjniejszych elementach snutej opowieści.
Każdy z tych przypominających Krzyż Kawalerski (jeden z bardziej wyświechtanych motywów europejskiej heraldyki) wieżowców oparty został na tym samym projekcie, projekt natomiast oparty został na modernistycznym panaceum na wszystkie architektoniczne bolączki XX wieku – żelazobetonie. Choć wszystkie budynki z zewnątrz bliźniaczo były do siebie podobne, to w większości na tym właśnie się ich lista podobieństw kończyła. Dzieliły ze sobą żelazny szkielet i szarą powierzchowność, ale od wewnątrz różniły się nieomal we wszystkim.
A przecież – jak mówi się wszystkim brzydkim dzieciom – nie wygląd się liczy, lecz to, co w środku.
W środku zaś każdy z dziewięciu (no dobra, ośmiu, dziewiąty ukończono dopiero po II wojnie światowej) składających się na Charletown budynków – poza wahającą się między dziesięcioma a piętnastoma tysiącami liczbą mieszkańców – mieścił aranżacje doprawdy przeróżne.
Opierając cały konstrukcyjny ciężar wieżowców na ich ścianach zewnętrznych, stojący za ideą budowy miasta przyszłości szwajcarski wizjoner zapewnił mieszkańcom możliwość modelowania przestrzeni zgodnie z ich niczym niemalże nieograniczonym widzimisię.
Mogli stawiać ściany, mogli wyburzać sufity, mogli na czterdziestym piętrze tworzyć zamknięte tropikalne ekosystemy albo całe kondygnacje przekształcać w sale balowe lub baseny. Wszystko było tylko kwestią pieniędzy (i zatwierdzenia planów przez Urząd Nadzoru Konstrukcyjnego).
Do czego jednak cały ten bezprecedensowy w świecie zamysł miał zmierzać, to do stworzenia gigantycznych, kompleksowych i całkowicie samowystarczalnych jednostek architektonicznych, których rezydenci mogliby mieszkać, pracować i odpoczywać w tym samym miejscu. Słowem: do pełnego zaspokojenia potrzeb życiowych wewnątrz wieżowców.
Potencjał takiego rozwiązania (choć na pierwszy rzut oka dla wielu trudno dostrzegalny) dla amatorów kolonizacji terenów położonych w niesprzyjających warunkach klimatycznych był nie do przecenienia. Tak właśnie powstało Charletown. Na ziemi, na której nie dało się założyć miasta, skonstruowano dziewięć ustawionych na planie kwadratu budynków.
A potem w tych budynkach założono miasto.
Odległości między poszczególnymi wieżowcami liczone były w setkach metrów, a ponieważ za fundamentalne założenie projektu uznano umożliwienie mieszkańcom nieopuszczania ogrzewanych budynków, przestrzeń pomiędzy nimi poprzecinana była plątaniną kolejek linowych. I tak z czwartego piętra jednego wieżowca dostać się dało bezpośrednio na piętro siedemnaste w budynku obok. Tam – z trzydziestego piętra mogłeś przejechać prosto na trzydzieste piętro kolejnego wieżowca.
I tak dalej, i tak dalej.
Teoretycznie dało się w Charletown lata całe spędzić, nie stawiając stopy na zmarzniętej ziemi. A praktycznie? Cóż… O tym, co rzeczywistość zrobiła z urbanistycznym zamysłem awangardowego architekta, już pierwszego dnia przekonać się miałem na własne oczy.
Opuściwszy Urząd ds. Osób Przyjezdnych, zanurkowałem w pstrokate morze jedno- i dwupoziomowych zabudowań, które – wzniesione w stylu eklektycznej prowizorki – wyrosły u stóp krzyżowych wieżowców. Małe, chybotliwe i niedocieplone, stanowiły ostatnią deskę ratunku dla tych, dla których z różnorakich przyczyn nie było miejsca wewnątrz betonowych kolosów.
Odcięci od świata na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie, w obliczu konieczności opuszczenia wieżowców zrobili jedyną rzecz, którą zrobić mogli – u stóp pnącego się ku niebu Charletown założyli własne, przywarłe do ziemi miasto. Dzielnice biedy na całym świecie wyglądają tak samo, stąd też najmniejszego nie widzę sensu, by tej akurat poświęcać osobną charakterystykę. Dość powiedzieć, że w zestawieniu ze stoicko nieruchomymi wieżowcami slumsy te wprost tętniły życiem.
Pobudowane z blachy, cegieł, drewna i wszystkich innych resztek, które zostawiły po sobie wieżowce lub odwiedzające port statki handlowe, kwatery nieustannie szumiały wielojęzycznym harmidrem głosów. Samorzutnie wytyczone ulice wiły się nieskończenie w meandrach zakrętów, skrzyżowań i placów, a wszędzie tam, gdzie nie stał jeden z rozkołysanych północnym wiatrem budynków, stali ludzie.
W większości powierzchowność ich takim mniej więcej mnie napawała optymizmem i poczuciem bezpieczeństwa, że raz po raz przytykałem dłoń do płaszcza w miejscu, w którym zaszytą miałem większą część oszczędności. Słowem: szybko zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę w Charletown przeżyć, to nie jest kwestią wyboru, lecz konieczności jak najszybsze wydostanie się z tych slumsów i znalezienie sobie przytulnego kąta wewnątrz któregoś (któregokolwiek) z wieżowców.
Zimno mi wciąż było jak jasna cholera – i to nawet pomimo faktu, że przy pierwszej nadarzającej się okazji w ramach powitalnego podarunku sprezentowałem sobie futrzaną czapkę – ale im dłużej kręciłem się po ulicach, tym wyraźniej podziw dla wytrzymujących lokalne temperatury przechodniów zamieniał się w zrezygnowaną inspirację. Skoro oni tu nie zamarzali, to czemu niby miałoby to spotkać akurat mnie?
Gdzieś mi się nawet przez pole widzenia prześlizgnął stary, rtęciowy termometr, obojętnie oznajmiający przechodniom, że ten leciutki przymrozek, który im w Charletown umila dzień powszedni, to zaledwie dziewiętnaście stopni Celsjusza poniżej zera.
Przecież takie zimy – przeszło mi wtedy przez myśl – zdarzały się i w Pradze… Ale jako anomalia, nie norma.
Tym niemniej rozpaczanie nad stanem warunków klimatycznych za tyleż uznałem kuszące, co bezcelowe, i zamiast się mu dłużej poświęcać, mocniej jeszcze naciągnąłem czapkę na uczy i z podniesionym czołem ruszyłem podbijać świat.
To znaczy, najpierw ruszyłem coś zjeść, potem podbijać świat.
Postępując zgodnie z radą urzędnika o odlanej z wosku twarzy, zaczepiając na ulicy tych co przyjemniejszych z wyglądu przechodniów, począłem wypytywać o drogę do Zakładów Naftowych. W większości przypadków nasze konwersacje ograniczały się do tego, że ja zadawałem pytanie, a mój rozmówca (którego nazwanie w ten sposób znacznym jest wyolbrzymieniem) wskazywał palcem jakiś kierunek i nie siląc się na odpowiedź, dalej szedł swoją drogą.
Do dzisiaj się zastanawiam, czy ta powściągliwość w obejściu była owocem mrozu, biedy czy kombinacji obu powyższych.
Pytaniem, które już na tym etapie się powinno obytym w świecie umysłom nasunąć (ja na jego wykrystalizowanie potrzebowałem wtedy jeszcze trochę czasu), jest to, jakim cudem byłem w stanie przeoczyć kompleks przemysłowy o gabarytach tak rozrosłych jak rafineria naftowa.
Ponieważ nie każdy z kierujących mnie do celu przymusowych przewodników wiedział, gdzie się ten cel tak naprawdę znajduje, przez godzinę jeszcze krążyłem pomiędzy wieżowcami i zabudowaniami wyrosłej u ich stóp namiastki osobnego miasta. W końcu zdawszy sobie sprawę, że jeśli nie załatwię sprawy przed zmrokiem, to noc przywita mnie nie tylko jako bezdomnego, ale i bezrobotnego (co w takich warunkach klimatycznych stanem jest raczej niegodnym pozazdroszczenia), zintensyfikowałem wysiłki.
Tym razem, miast szukać wskazówek u mieszkańców, od których prawdopodobieństwo dostania w mordę było dosyć niewielkie, skupiłem się na tych, którzy z twarzy mniej byli przyjaźni, ale ogólny ich wygląd dawał nadzieję, że nie tylko o Zakładach Naftowych słyszeli, ale i przy odrobinie szczęścia sami w nich pracują.
Kiedy więc wreszcie trafiłem na jednego z takich samotnych wędrowców (bo na tyle szalony, by się pakować pomiędzy całe grupy, to na szczęście jeszcze nie byłem), i jemu zadałem pytanie, które przez kilka ostatnich kwadransów praktycznie nie schodziło mi z ust:
– Którędy dojdę do Zakładów Naftowych?
Zatrzymany przeze mnie człowiek, zauważalnie już przeorany przez życie, omiótł mnie najpierw niewiele mówiącym, a wiele sugerującym spojrzeniem, a potem z flegmą i ociąganiem odpowiedział mi, że:
– Pójdziesz tam prosto, za czwórkę…
– „Czwórka” to tamten wieżowiec? – nieśmiało przerwałem mu pytaniem, którego wagę podkreśliłem, palcem wskazując budynek, który miałem na myśli.
– No przecież, że tamten. Co ty się, chłopie, wczoraj urodziłeś, czy co?
W pewnym sensie – przeszło mi przez myśl – to nawet nie wczoraj, a dzisiaj. Machnąłem ręką na znak, że nie warto się kwestią mojego braku orientacji w przestrzeni zajmować i że lepiej się skupić na konkretach. Okutanemu w kożuch mężczyźnie dwa razy nie było potrzeby tego powtarzać.
– No, to tam pójdziesz za czwórkę – ciągnął z wyraźnym francuskim akcentem. – Najlepiej ją obejdź od lewej strony, bo po prawej ostatnio się nieciekawie zrobiło. Potem dobre trzysta metrów prosto, aż do takiej budy czerwoną blachą obitej, co to w niej się knajpa kiedyś całkiem tania mieściła.
– Pod jaką nazwą? Żebym, na wszelki wypadek, wiedział, o co zapytać.
– Coś z włoskiego chyba, Nowoczento jakieś. Ale myśmy ją wszyscy nazywali po prostu Czerwona, to każdy będzie wiedział, o co chodzi.
– Zapamiętam. Co dalej?
– Od Czerwonej to już się nie da nie trafić, bo to praktycznie po sąsiedzku. Rzut beretem, jak to się mówi.
– A jeśli mogę jeszcze… – I to był właśnie ten moment, w którym sobie uświadomiłem treść pytania, które od dłuższego czasu pęczniało mi z tyłu głowy. – Czemu ja stąd, ani z żadnego miejsca, w którym byłem wcześniej, nie mogę tych Zakładów Naftowych zobaczyć?
Oczy mężczyzny rozszerzyły się zauważalnie, po to tylko, by on sam mógł spojrzeć na mnie tak, jak niejeden jeszcze spojrzeć miał na mnie w Charletown, kiedy zadawałem podobnie niespodziewane pytania. Krótko mówiąc, spojrzał na mnie jak na ostatniego idiotę.
– Naprawdę, chłopcze, czy ty masz z głową wszystko w porządku? – wypalił po chwili, upewniwszy się, że mu to pytanie zadałem nie w ramach żartu, ale śmiertelnie poważnie. – Obudź się może wreszcie. Jesteśmy w Charletown… A tutaj całe życie, poza nami, którzy uparcie zamarzamy na powierzchni, toczy się albo w wieżowcach, albo… no, rusz głową.
– Albo pod ziemią – dokończyłem niepewnie. – Czyli rafineria też jest pod ziemią…
– Rafineria, a jeszcze niżej kopalnia. Tam jest ropa. I tam jest cieplej.
– Cieplej? – podchwyciłem, dosłownie rozgrzany perspektywą ucieczki od tego apokaliptycznego Białego Zimna. – O, to już się nie mogę doczekać.
Mężczyzna albo skrzywił się pobłażliwie, albo uśmiechnął z boleścią. Nie wiem, do dziś nie mam pewności. Pamiętam natomiast jego prorocze:
– Wierz mi, chłopcze, jeszcze zatęsknisz za chłodem.
•
Co się w kontekście całej tej kabały, która już niedługo mi się miała w Charletown zwalić na głowę, może wydawać nieprawdopodobnym, to że pokierowany przez nieruchawego autochtona w kożuchu – bez trudu trafiłem już do Zakładów Naftowych. Nikt mnie po drodze nie pobił, nikt mnie nie próbował okraść, nikt do mnie nie strzelał, nikt nie oszukał i nikt nie stanął na drodze między mną a celem, do którego zmierzałem.
Jak na lokalne standardy był to wynik niepospolicie pomyślny (ja sam wszakże zbyt mało jeszcze wiedziałem o mieście, w którego granicach przyszło mi żyć, żeby ten uśmiech losu docenić). Być może bezproblemowe przejście tych kilkuset metrów było wyłącznie kwestią szczęścia… A być może różnica polegała na tym, że następne kilkaset metrów, o których przebycie miałem starać się w przyszłości, ciągnęło się już nie jak te, równolegle do powierzchni ziemi, lecz prostopadle do niej.
Drobiazg, zdawałoby się, ale niebagatelny.
Następnym zaskoczeniem – i to pozytywnym – z jakim się wiązała moja pierwsza wizyta w Zakładach Naftowych, był całkowity brak czekającej na mnie u ich wejścia kolejki. Żadnych łypiących na siebie spode łba potencjalnych robotników, którzy by w stojących obok widzieli niewiele ponad konkurencję do pożądanej fuchy. Wręcz przeciwnie, brama Zakładów – dosłownie, a nie w ramach literackiej hiperboli – stała przede mną otworem.
W jej okolicy co prawda kręciło się kilku mężczyzn, ale na tyle, na ile z ich wyglądu i zachowania wyczytać się dało jakieś intencje, to bardziej niż poszukiwaniem pracy, pochłonięci się zdawali odpoczywaniem od pracy już posiadanej.
Jeden z nich nawet na tyle był uprzejmy, by – w formie niewiele z uprzejmością mającej wspólnego – pokierować mnie prosto do biura rekrutacyjnego. Już wtedy śmiesznie groteskowym mi się wydał minimalizm kompleksu administracyjnego obsługującego Zakłady Naftowe, a więc – o czym dowiedzieć się miałem już niedługo – największego pracodawcę w Charletown.
Kilka tu i ówdzie rozrzuconych betonowych prostopadłościanów, które estetyką bardziej przypominały wojskowe blokhauzy niż domy lub urzędy, sklecony z tego i owego wysoki mur okalający dziedziniec i… tyle.
Powiedzieć, że ten widok niewielkie zrobił na mnie wrażenie, to mało. Nie zrobił bowiem żadnego. Przed zupełnym jego zbagatelizowaniem uchroniła mnie wszakże świadomość, że to, co na powierzchni, jest tylko wierzchołkiem wkopanej w głąb ziemi góry lodowej. Natomiast przed odwróceniem się na pięcie i odejściem stamtąd już wtedy uchroniła mnie błoga nieświadomość, jak gigantyczna ta góra lodowa była w rzeczywistości.
Biuro rekrutacyjne urządzone było zgodnie z wystrojem, którego by się można spodziewać po absolutnym monopoliście branży wydobywczej w promieniu tysiąca kilometrów. No… przesadną gościnnością to tam raczej nie wiało, to chcę powiedzieć.
Ale że na przebieranie w ofertach wtedy nie za bardzo mogłem sobie pozwolić, nie pozostało mi nic innego, jak tylko podejść do okienka pod napisem „KANDYDACI” i pełne nadziei spojrzenie wbić w pięćdziesięcioletnią, sążnie otyłą kobietę, która za tym okienkiem miała zaszczyt rezydować.
– Pracy szuka? – usłyszałem w ramach powitania.
– Szuka, szuka – odparłem, do ostatniej chwili dzielnie walcząc ze sobą o odpuszczenie tej drobnej złośliwostki. – Znajdzie?
Kobieta spojrzała na mnie sponad okularów, jakby taksując mnie od pasa (bo stopy znajdowały się poza zasięgiem jej wzroku) do głów, mogła ocenić, czy się warto ze mną wdawać w słowne przepychanki.
Uznała najwidoczniej, że nie warto, i że rozsądniej siły będzie zainwestować w dalsze traktowanie mnie jak rzeczy.
– A co umie? Pracował kiedyś przy wydobyciu, adsorpcji, absorpcji, krakingu albo destylacji?
– Przy destylacji mi się parę razy zdarzyło – odpowiedziałem – ale niestety nie ropy naftowej.
– Czyli fizyczny? Nic nie umie?
Zbyt biedny jeszcze wtedy byłem, żebym miał prawo się tą śmiałą supozycją poczuć urażony, ale też zbyt biedny byłem, by ją przemilczeć i by kobiety nie wyprowadzić z błędu, który tak dotkliwie mógł zaważyć na mojej przyszłości.
– Coś umiem – sprostowałem, sięgając po jedyną kartę, jaką w rękawie przywiozłem ze sobą z Europy. – Od małego pracowałem z ojcem przy zegarach, każdy potrafię naprawić. I nie tylko zegarki, rzecz jasna, ale wszystko, co się w swym działaniu opiera na kołach zębatych. Jeśli coś kiedyś tykało i tykać powinno, to wystarczy mnie do tego dopuścić, a na pewno zacznie tykać od nowa.
Kobieta raz jeszcze zlustrowała mnie sponad okularów. Wbrew wszakże moim oczekiwaniom w spojrzeniu tym nie było ani grama szacunku więcej niż za pierwszym razem.
– Hydraulikę też umie naprawiać?
– Nie, raczej…
– Kolumny rektyfikacyjne?
– Mówiłem, że bardziej mechanizmy, nie instalacje. – Już wiedziałem, że w dobrym kierunku ta rozmowa nie zmierza. – Może gdybym…
– Czyli fizyczny – przerwała mi – i chudy. Przy wydobyciu się raczej szybko zamęczy.
W tym momencie zrobiła efektowną pauzę, prawdopodobnie w nadziei, że w ten sposób jej się uda wywołać na mojej twarzy wyraz przestrachu i zatroskania… Co oczywiście udało się jej koncertowo.
– Więc? – spytałem.
– Może w przepompowni portowej popytać, czy przy obsłudze tankowców jakiej pomocy nie potrzebują.
Zimno, cholera – zastukało mi pod czaszką – byłem tam już przecież i po dziurki w nosie mam tych arktycznych temperatur.
– A ta kolumna rekty… Ta, co o niej pani wspomniała?
– Rektyfikacyjna.
– Tam by się ktoś do pomocy nie przydał? Szybko się uczę… Najpierw bym mógł jakieś proste rzeczy robić, a gdyby mnie ktoś chciał podszkolić, to bym się migiem przekwalifikował.
Po raz trzeci mnie otaksowała wzrokiem. Wciąż bez krzty szacunku. Poczekaj tylko – pomyślałem, kuląc się pod tym lodowatym spojrzeniem pani mojego życia i śmierci – jeszcze cię kiedyś, prukwo gruba, zwolnię. Na pysk wylecisz z tego ciepłego gabinetu.
– Przy kolumnie… no, może, może. Ale mówił, że nie inżynier.
– Nie, nie inżynier. Ale młody, inteligentny i pełen zapału. Nic tylko mnie wziąć pod skrzydła i zrobić ze mnie fachowca.
– Piętnaście orłów dniówka – ugięła się kobieta (jeśli stworzenie atmosfery desperacji, w której gotów będę na przyjęcie każdych warunków, nie było jej celem od samego początku) – jak wytrzyma kwartał, to dwadzieścia. Potem się zobaczy.
– Piętnaście orłów? – Rozsądniejsza część mnie podniosła nagłe larum. – Przecież ja pięć to za obiad dzisiejszy zapłaciłem.
Kobieta wzruszyła ramionami. Nie jestem pewien, czy się faktycznie uśmiechnęła półgębkiem, czy też tylko mi się to przywidziało… Na pewno mogłaby to zrobić.
– Się musi taniej w takim razie stołować – powiedziała.
– A jakieś mieszkanie? Łóżko w pokoju robotniczym?
– Z choinki się urwał, czy co? – Tym razem spojrzała na mnie z autentycznym zdumieniem. Trochę tak jak mężczyzna, którego wskazówki mnie tutaj przywiodły. – Pracę ma, pieniądze ma… Czego jeszcze? Po pół roku może wnioskować o kwaterunek w siódemce, Zakłady Naftowe wykupują kolejne kondygnacje. W trosce o warunki bytowania swoich pracowników.
– A nie chciałyby im z tej samej troski płacić trochę więcej?
– Bierze robotę, czy nie bierze?
– Bierze – odparłem bez zastanowienia (i lepszych alternatyw na horyzoncie).
Jeszcze zanim po raz pierwszy zszedłem pod ziemię, ba, jeszcze zanim w ogóle wyszedłem z biura rekrutacyjnego, święcie sobie przyrzekłem, że ja w tej pracy długo nie zabawię. Nie po to przypłynąłem do Charletown, żeby się tu zakopywać poniżej poziomu gruntu. Też po linii pionowej się zamierzałem co prawda poruszać, ale w całkiem przeciwnym kierunku.
Kiedyś na te skute lodem pustkowia będę jeszcze patrzył ze szczytu – obiecałem sobie. Na razie… Na razie wystarczy, że się jakoś dostanę do środka jednego z wieżowców, choćby na partner. Potem już tylko w górę, o jedno piętro.
Piętro wyżej.