Pippi na Południowym Pacyfiku - ebook
Pippi na Południowym Pacyfiku - ebook
Trzecia książeczka o przygodach Pippi!
Wesoła Pippi Pończoszanka nigdy, przenigdy nie zamierza dorosnąć i zawsze bez wahania wyrusza na spotkanie nowej przygody! Niestraszne jej sztormy ani rekiny, kiedy w grę wchodzi dobra zabawa. To wyjątkowa dziewczynka, która w jednej chwili podejmuje decyzję o podróży na tropikalną wyspę!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-12914-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Małe, malutkie miasteczko, gdzie wzdłuż uliczek wybrukowanych kocimi łbami stały niskie domki z ogródkami kwiatowymi, wyglądało bardzo schludnie i przytulnie. Każdy, kto je odwiedzał, musiał pomyśleć, że w tej miejscowości żyje się spokojnie i beztrosko. Nie było tu jednak zbyt wielu ciekawych rzeczy do oglądania: tylko muzeum regionalne i stary kurhan. Nic więcej. Chociaż owszem, było jeszcze coś. Ludzie w tym małym miasteczku ustawili wyraźne i porządne tablice wskazujące drogę tym, którzy by chcieli te ciekawe obiekty zobaczyć. „Do Muzeum Regionalnego” głosił napis dużymi literami, a pod spodem znajdowała się strzałka. „Do kurhanu” – widniało na drugiej tablicy.
Ale stała tam jeszcze jedna tablica, na której był napis: „Do Willi Śmiesznotki”.
Tablicę tę ustawiono całkiem niedawno. Zdarzało się bowiem ostatnio dość często, że ludzie pytali o drogę do Willi Śmiesznotki – prawdę mówiąc, znacznie częściej pytali o nią niż o muzeum czy kurhan.
Któregoś pięknego, letniego dnia do miasteczka przyjechał samochodem pewien pan. Mieszkał w znacznie większym mieście i dlatego wyobrażał sobie, że jest bardziej wytworny i godny uwagi niż mieszkańcy owej małej mieściny. A ponadto miał niezwykle elegancki samochód. No i sam był wspaniałym mężczyzną, w błyszczących butach, z grubym, złotym pierścieniem na palcu. Nic więc dziwnego, że uważał siebie za kogoś wyjątkowego.
Jadąc ulicami małego miasteczka, głośno trąbił, żeby ludzie słyszeli, że przyjechał.
Ujrzawszy tablice, elegancki pan wykrzywił usta w szerokim, szyderczym uśmiechu.
– „Do Muzeum Regionalnego”, no tak, dziękuję bardzo – mruknął do siebie. – Nie skorzystam. „Do kurhanu” – przeczytał na drugiej tablicy. – Coraz lepiej, jak mi się zdaje.
– A cóż to znowu za głupoty – powiedział, dostrzegając trzecią tablicę. – „Do Willi Śmiesznotki”, co za nazwa!
Namyślał się przez chwilę. Willa nie mogła być osobliwością godną oglądania, w rodzaju lokalnego muzeum czy kurhanu. Tablica została widocznie ustawiona z jakiegoś innego powodu. W końcu wpadł na właściwe wytłumaczenie. Willa była oczywiście na sprzedaż. Tablicę postawiono po to, by wskazać drogę osobom, które ewentualnie chciałyby ją kupić. Wytworny pan od dawna już myślał o tym, że powinien sprawić sobie dom w jakiejś małej miejscowości, gdzie nie byłoby takiego hałasu jak w dużym mieście. Nie mieszkałby tam stale, rzecz jasna, przyjeżdżałby tylko od czasu do czasu, żeby odpocząć. Poza tym w małym miasteczku znacznie lepiej byłoby widać jego niezwykłą wytworność i elegancję. Postanowił natychmiast obejrzeć Willę Śmiesznotkę.
Wystarczyło jechać tak, jak wskazywała strzałka. Lecz dopiero na skraju małej mieściny znalazł to, czego szukał. Na rozlatującej się furtce ogrodowej widniał napis ołówkiem: „Willa Śmiesznotka”.
Za furtką ciągnął się zapuszczony ogród ze starymi drzewami obrosłymi mchem, z niestrzyżonymi trawnikami i sporą ilością kwiatów, które rosły, jak chciały. W głębi ogrodu stał dom, ojej, co za dom! Wyglądał tak, jakby się miał zawalić lada moment. Wytworny pan przypatrywał mu się. Wtem jęknął cicho. NA WERANDZIE STAŁ KOŃ. Elegancki pan nie był przyzwyczajony do widoku koni na werandzie. Dlatego jęknął.
Na schodach werandy, w pełnym słońcu, siedziało troje dzieci. W środku bardzo piegowata dziewczynka z dwoma rudymi warkoczykami sterczącymi w górę. Po jednej jej stronie siedziała bardzo milutka dziewczynka o jasnych lokach, w sukience w niebieską kratkę, po drugiej porządnie uczesany chłopiec. A na ramieniu rudej dziewczynki siedział makak.
Wytworny pan się zastanawiał. Chyba źle trafił. Chyba nikt na świecie nie wyobrażał sobie, że można sprzedać rozpadający się dom.
– Słuchajcie, dzieci! – krzyknął. – Czy ta nędzna chałupa to rzeczywiście Willa Śmiesznotka?
Dziewczynka w środku, ta z rudymi włosami, wstała i ruszyła ku furtce. Tamtych dwoje powoli dreptało za nią.
– Zapomniałaś języka? – spytał elegancki pan, zanim ruda dziewczynka zdążyła dojść do furtki. – Ta rudera to ma być Willa Śmiesznotka?
– Niech no pomyślę – odparła ruda dziewczynka i zmarszczyła czoło. – Muzeum Regionalne – nie! Kurhan – nie! Mam! – wrzasnęła. – To jest Willa Śmiesznotka!
– Odpowiadaj jak człowiek – rzekł elegancki pan, wysiadając z samochodu. Postanowił w każdym razie przyjrzeć się trochę bliżej temu miejscu.
– Można by, rzecz jasna, zburzyć tę budę i postawić nowy dom – mruknął sam do siebie.
– Ach, tak, tak, zacznijmy od razu! – zawołała rudowłosa dziewczynka i natychmiast wyrwała parę desek z narożnika domu.
Wytworny pan nie słuchał jej. Nie interesowały go w ogóle małe dzieci, a zresztą chciał się teraz nad czymś zastanowić. Ogród mimo zaniedbania wyglądał w słonecznym blasku dość zachęcająco i sympatycznie. Gdyby wybudować nowy dom, przystrzyc trawniki i wygracować ścieżki, a także zasadzić porządne kwiaty, mógłby tu zamieszkać nawet ktoś bardzo elegancki. Więc wytworny pan zdecydował się kupić Willę Śmiesznotkę.
Rozejrzał się, szukając, gdzie i co można by ulepszyć. Stare omszałe drzewa trzeba oczywiście powycinać. Jego nadąsany wzrok spoczął na dębie o grubym pniu i sękatych konarach sięgających aż nad dach Willi Śmiesznotki.
– To drzewo wyrąbię – powiedział stanowczo.
Mała, sympatyczna dziewczynka w sukience w kratkę zawołała przerażona:
– Pippi, słyszałaś?!
Tymczasem ruda dziewczynka, niczym się nie przejmując, ćwiczyła skakanie żabką na ogrodowej ścieżce.
– Jak mówię, wyrąbię ten stary, spróchniały dąb – mruknął elegancki pan.
Dziewczynka w sukience w niebieską kratkę błagalnie wyciągnęła ku niemu ręce.
– Ach, nie, nie rób tego! – prosiła. – To jest… to jest takie dobre drzewo do włażenia. I ma dziurę w środku, więc można w nim siedzieć.
– Głupstwa – rzekł wytworny pan. – Ja nie łażę po drzewach, sama chyba rozumiesz.
Porządnie uczesany chłopiec też podszedł do furtki. Wydawał się zaniepokojony.
– W tym drzewie rośnie lemoniada – powiedział proszącym głosem. – I czekolada też, w czwartki.
– Słuchajcie, zdaje się, żeście za długo siedzieli w słońcu – rzekł elegancki pan. – I chyba wam się w głowach coś pokręciło. Ale mniejsza z tym. Zamierzam kupić tę posiadłość. Możecie mi powiedzieć, gdzie znajdę właściciela?
Mała dziewczynka w sukience w kratkę rozpłakała się, a porządnie uczesany chłopiec podbiegł do rudej dziewczynki, która wciąż skakała żabką.
– Pippi – powiedział – słyszysz, co on mówi? Dlaczego nic nie robisz?
– Nie robię? – odpowiedziała rudowłosa dziewczynka. – Ciężko pracuję. Skaczę żabką, jakby chodziło o życie, a ty twierdzisz, że nic nie robię. Sam poskacz, to zobaczysz, jakie to przyjemne!
Podniosła się wreszcie i podeszła do eleganckiego pana.
– Nazywam się Pippi Pończoszanka – powiedziała. – A to są Tommy i Annika. – Pokazała na swoich towarzyszy. – Czy możemy panu w czymś pomóc? Może trzeba zburzyć jakiś dom? Albo wyciąć drzewo? Albo może trzeba coś zmienić? Proszę tylko powiedzieć słowo.
– Nie obchodzi mnie, jak się nazywacie – odparł wytworny pan. – Chcę tylko wiedzieć, gdzie jest właściciel tego domu. Mam zamiar go kupić.
Rudowłosa dziewczynka, ta, która nazywała się Pippi Pończoszanka, znów zaczęła skakać żabką.
– Właściciel jest akurat trochę zajęty – rzekła, nie przerywając skakania. – Nawet szalenie zajęty – dodała, wciąż skacząc dookoła wytwornego pana. – Ale niech pan usiądzie i poczeka trochę, ona na pewno przyjdzie.
– Ona? – ucieszył się elegancki pan. – A więc ta rudera należy do kobiety. Tym lepiej. Płeć żeńska nie rozumie się na interesach. Miejmy nadzieję, że uda się to wszystko dostać za grosze.
– Nadzieję można mieć – powiedziała Pippi Pończoszanka.
Ponieważ nie było pod ręką innego miejsca, wytworny pan usiadł ostrożnie na schodach werandy. Mała małpka skakała niespokojnie tam i z powrotem po balustradzie. Tommy i Annika, dwoje grzecznych i porządnie uczesanych dzieci, stali nieco dalej, patrząc na niego z przerażeniem.
– Mieszkacie tu? – spytał elegancki pan.
– Nie – odpowiedział Tommy. – Mieszkamy w willi obok.
– Ale codziennie przychodzimy się tu bawić – dodała Annika nieśmiało.
– No, z tym to teraz będzie koniec – oświadczył wytworny pan. – Nie chcę tu mieć żadnych dzieciaków biegających po moim ogrodzie. Dzieci to najgorsze, co znam.
– Ja też tak uważam – powiedziała Pippi, przerywając skakanie. – Powinno się je wszystkie powystrzelać.
– Jak możesz tak mówić! – powiedział Tommy urażony.
– Owszem, wszystkie dzieci powinno się wystrzelać – powtórzyła Pippi. – Ale tego nie można zrobić, bo wtedy nigdy by nie wyrośli mili, sympatyczni wujaszkowie. A bez nich nie można się obyć.
Elegancki pan przyglądał się rudym warkoczom Pippi i postanowił trochę pożartować.
– Wiesz, jakie jest podobieństwo między tobą a palącą się zapałką? – spytał.
– Nie – odparła Pippi. – Zawsze się nad tym zastanawiałam.
Elegancki pan pociągnął ją mocno za warkocz.
– Aha, widzisz, obie palicie się na czubku, cha, cha, cha!
– Czego to się nie słyszy. Aż dziw! – powiedziała Pippi. – Że też wcześniej na to nie wpadłam!
Wytworny pan spojrzał na nią i powiedział:
– Wiesz co, jesteś – słowo daję – najbrzydszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałem.
– Och – odparła Pippi – ja też nie uważam, żebyś ty był takim cudem natury, że nic, tylko podskoczyć z zachwytu.
Elegancki pan wyglądał na obrażonego, ale się nie odezwał. Pippi przez chwilę milczała i przypatrywała mu się z przekrzywioną głową.
– Słuchaj – powiedziała w końcu. – Wiesz, jakie jest podobieństwo między tobą a mną?
– Między tobą a mną? – powtórzył elegancki pan. – Mam nadzieję, że między nami nie ma żadnego podobieństwa.
– Owszem – rzekła Pippi. – Oboje się przechwalamy. Z wyjątkiem mnie.
Tommy i Annika zachichotali cichutko. Wytworny pan zrobił się czerwony.
– Jesteś bezczelna! – krzyknął. – Ale ja cię tego oduczę.
Wyciągnął grubą rękę, chcąc ją uderzyć, lecz ona natychmiast odskoczyła w bok, a w sekundę później siedziała wysoko na dębie. Elegancki pan otworzył usta ze zdumienia.
– Kiedy zaczniemy bicie? – zapytała Pippi, sadowiąc się wygodnie na gałęzi.
– Mam czas, poczekam – odparł wytworny pan.
– To świetnie – powiedziała Pippi. – Bo właśnie namyślam się, czy nie zostać tu na górze do połowy listopada.
Tommy i Annika śmiali się i klaskali w dłonie. Tego jednak nie powinni byli robić. Bo teraz elegancki pan był już strasznie rozzłoszczony i nie mogąc dosięgnąć Pippi, chwycił Annikę za kark i powiedział:
– Wobec tego ciebie zbiję. Wygląda na to, że i tobie należy się lanie.
Annika jeszcze nigdy nie dostała w skórę, krzyknęła więc przerażonym, rozdzierającym głosem. Pippi zeskoczyła z drzewa, aż zadudniło. Jednym susem znalazła się obok wytwornego pana.
– O nie! – powiedziała. – Nie będziemy się bili, raczej sama się z tobą rozprawię.
I zrobiła to. Chwyciła eleganckiego pana wpół i kilka razy podrzuciła wysoko w powietrze. A potem zaniosła na wyciągniętych ramionach do samochodu i wepchnęła na tylne siedzenie.
– Zaczekamy raczej ze zburzeniem domu do następnego razu – powiedziała. – Wiesz, ja burzę domy raz w tygodniu. Ale nigdy w piątki. Bo wtedy trzeba się zająć cotygodniowym sprzątaniem. Dlatego przeważnie w piątek odkurzam cały dom, a w sobotę go burzę. Każda rzecz w swoim czasie.
Elegancki pan z wielkim mozołem przepełznął do kierownicy, po czym odjechał na pełnym gazie. Był wystraszony i równocześnie wściekły, że nie udało mu się porozmawiać z właścicielem Willi Śmiesznotki. Koniecznie chciał ją kupić i wygnać te paskudne dzieci.
Po chwili zauważył jednego z miejscowych policjantów. Zatrzymał samochód i spytał:
– Czy może mi pan pomóc odnaleźć tę panią, która jest właścicielką Willi Śmiesznotki?
– Z największą przyjemnością – odparł policjant. Wskoczył do samochodu i powiedział:
– Proszę jechać do Willi Śmiesznotki.
– Ale jej tam nie ma – rzekł wytworny pan.
– Jest, na pewno – odparł policjant.
Elegancki pan czuł się bezpiecznie, mając ze sobą policjanta, wrócił więc do Willi Śmiesznotki. Bo bardzo chciał porozmawiać z jej właścicielką.
– To jest ta pani, do której należy willa – powiedział policjant, pokazując na dom.
Wytworny pan spojrzał we wskazanym kierunku. Złapał się za głowę i jęknął. Otóż na schodach werandy stała owa ruda dziewczynka, ta okropna Pippi Pończoszanka, i na wyprostowanych rękach trzymała konia. Małpa siedziała jej na ramieniu.
– Hej, Tommy i Anniko! – krzyknęła. – Chodźcie, przejedziemy się trochę, zanim się zjawi następny spikulant.
– Spekulant – poprawiła Annika.
– Czy to… czy to właścicielka willi? – zapytał elegancki pan zmęczonym głosem. – Przecież to tylko mała dziewczynka!
– Tak – odparł policjant. – Tylko mała dziewczynka. Najsilniejsza dziewczynka na świecie. Mieszka tu całkiem sama.
Koń z trojgiem dzieci na grzbiecie przygalopował do furtki. Pippi spojrzała w dół na eleganckiego pana i powiedziała:
– Wiesz co, całkiem było zabawnie, kiedyśmy niedawno rozwiązywali zagadki. Znam jeszcze jedną. Możesz mi powiedzieć, jaka jest różnica między koniem a małpą?
Wytworny pan nie czuł się absolutnie w nastroju do zabawy w zgadywanie, ale nabrał takiego respektu dla Pippi, że nie miał odwagi odmówić.
– Jaka jest różnica między koniem a małpą? Nie, nie mam pojęcia.
– No tak, to rzeczywiście nie jest łatwe – rzekła Pippi. – Ale powiem ci coś, co cię może trochę naprowadzić. Gdybyś zobaczył ich dwoje razem pod drzewem i jedno z nich zaczęłoby włazić na drzewo, to NIE BĘDZIE koń.
Wytworny pan nacisnął pedał gazu do deski i odjechał wielkim pędem. I już nigdy, nigdy więcej nie wrócił do tego małego miasteczka.PIPPI PODNOSI NA DUCHU CIOTKĘ LAURĘ
Któregoś popołudnia Pippi chodziła po ogrodzie, czekając na Tommy’ego i Annikę. Ale nie przyszedł żaden Tommy ani żadna Annika, więc Pippi postanowiła zobaczyć, gdzie się podziewają. Znalazła ich w altanie, w ich własnym ogrodzie. Nie byli jednak sami. Była tam ich mama, pani Settergren, a także bardzo sympatyczna starsza ciocia, która przyszła w odwiedziny. Siedziały przy kawie. Dzieci piły sok.
Tommy i Annika wybiegli do Pippi.
– Jest ciocia Laura – powiedział Tommy. – Dlatego nie przyszliśmy do ciebie.
– Sympatycznie wygląda – stwierdziła Pippi, zerkając przez listowie. – Muszę z nią porozmawiać. Bardzo lubię stare, miłe ciotki.
Annika wydawała się trochę zaniepokojona.
– Może… może… byłoby lepiej, żebyś za dużo nie mówiła – powiedziała. Przypomniała sobie bowiem, jak to kiedyś Pippi na jednym podwieczorku tak strasznie dużo mówiła, że mama Anniki była bardzo z tego powodu niezadowolona. Annika nie chciała, by ktokolwiek był niezadowolony z Pippi, którą ona tak bardzo lubiła.
– Mam z nią nie mówić? – spytała Pippi urażona. – A właśnie że będę, wyobraź sobie. Trzeba być uprzejmym, jak ludzie przychodzą w odwiedziny. Gdybym tylko siedziała i w ogóle się nie odzywała, ciocia mogłaby pomyśleć, że mam coś przeciwko niej.
– Dobrze, ale czy na pewno wiesz, jak się rozmawia z ciociami? – Annika nie dawała za wygraną.
– Podnosi się je na duchu, po prostu – powiedziała Pippi z naciskiem. – I właśnie zamierzam to zrobić.
Weszła do altany. Najpierw dygnęła przed panią Settergren. Potem popatrzyła na starszą panią, podnosząc brwi.
– Ach, spójrzcie no na ciocię Laurę! – powiedziała. – Ładniejsza niż kiedykolwiek! Mogę dostać trochę soku? Żeby mi nie zaschło w gardle, jeżeli może wdamy się w rozmowę.
To ostatnie powiedziała do mamy Tommy’ego i Anniki. Pani Settergren nalała jej szklankę soku, mówiąc jednak przy tym:
– Małe dzieci może być widać, ale nie słychać.
– Ha – rzekła Pippi. – Ludziom nie brak chyba oczu i uszu, mam przynajmniej taką nadzieję. Więc jeżeli cieszę czyjeś oczy, to i jego uszy powinny mieć zajęcie. Ale niektórzy są zdania, że uszy ma się TYLKO PO TO, żeby nimi machać.
Pani Settergren, nie słuchając paplania Pippi, zwróciła się do starszej pani.
– Jak się, kochana ciocia, ostatnio miewa? – zapytała z zainteresowaniem.
Ciotka Laura wydawała się zmartwiona.
– Wciąż źle – powiedziała. – Taka jestem nerwowa, wszystkim się niepokoję.
– Dokładnie jak babcia – włączyła się Pippi, maczając energicznie sucharek w szklance z sokiem. – Ona też robiła się nerwowa i podniecona o byle co. Jak szła ulicą i przypadkiem spadła jej na głowę dachówka, to zaczynała podskakiwać i krzyczeć, i taki robić rwetes, jakby stało się jakieś nieszczęście. A kiedyś, wiecie, była z tatusiem na balu i tańczyli hambo¹. Tatuś jest dość silny i nagle przerzucił babcię na drugą stronę sali balowej, tak że wylądowała na kontrabasie. I oczywiście jak zwykle zaczęła krzyczeć i się awanturować. Wtedy tatuś schwycił ją i na wyprostowanych ramionach wystawił przez okno na czwartym piętrze, tylko po to, żeby się trochę uspokoiła i przestała być taka nerwowa. Ale nie myślcie, że to jej pomogło! „Puść mnie natychmiast!” – krzyczała babcia. I tatuś oczywiście usłuchał. No i – wyobraźcie sobie – to też nie skończyło się dobrze! Tatuś mówił, że nigdy czegoś podobnego nie widział, żeby stara baba aż tak kaprysiła z powodu drobiazgów. Oj tak, nie jest łatwo, jak ludzie cierpią na nerwy – powiedziała Pippi ze współczuciem i umoczyła następny sucharek.
Tommy i Annika wiercili się niespokojnie na krzesłach. Ciotka Laura kręciła niezdecydowanie głową, a pani Settergren szybko powiedziała:
– Miejmy nadzieję, że ciocia wkrótce poczuje się lepiej.
– Ach, na pewno – powiedziała Pippi pocieszająco. – Tak było z babcią. Zrobiła się zdrowa jak nigdy. Bo brała środki uspokajające.
– Jakie środki? – zainteresowała się ciotka Laura.
– Truciznę na lisy – objaśniła Pippi. – Płaską łyżkę stołową trucizny na lisy. I to podziałało, możecie mi wierzyć. Po tej nauczce przez pięć dni siedziała idealnie cicho, jak mysz pod miotłą, i nie odezwała się słowem. Spokojna jak trusia. Po prostu całkiem zdrowa! Żadnego już podskakiwania ani krzyków. Dachówki mogły spadać jej na głowę jedna po drugiej, a ona siedziała sobie, bardzo zadowolona. Więc oczywiście ciocia Laura też może być zdrowa. Bo – jak mówiłam – babcia wyzdrowiała.
Tommy ukradkiem przysunął się do ciotki Laury i szepnął jej do ucha:
– Nie zwracaj na nią uwagi, ciociu. Ona tylko tak zmyśla! Pippi nie ma babci.
Ciotka Laura kiwała głową wyrozumiale. Ale Pippi miała dobre uszy i dosłyszała, co Tommy powiedział.
– Tommy ma rację – przyznała. – Nie mam babci. Ona po prostu nie istnieje. Ale właściwie dlaczego ciocia musi być taka nerwowa?
Ciotka Laura zwróciła się do pani Settergren:
– Wiesz, wczoraj zdarzyło mi się coś tak dziwnego…
– Na pewno nie mogło być aż takie dziwne jak to, co mnie się przydarzyło przedwczoraj – zapewniła ją Pippi. – Jechałam pociągiem i akurat jak pociąg był najbardziej rozpędzony, przez okno wleciała krowa z dużą walizką, która wisiała jej na ogonie. Usiadła na ławce naprzeciwko mnie i zaczęła czytać rozkład jazdy, żeby się dowiedzieć, o której godzinie będziemy w Falköping. Ja właśnie jadłam kanapki – miałam mnóstwo kanapek z wędzonym śledziem i kiełbasą – i pomyślałam, że może krowa jest głodna, więc ją poczęstowałam. Wzięła kanapkę ze śledziem i zjadła ją z apetytem.
Pippi zamilkła.
– To rzeczywiście dziwne zdarzenie – powiedziała uprzejmie ciotka Laura.
– Tak. Długo by szukać równie dziwnej krowy – rzekła Pippi. – I pomyśleć, że wzięła kanapkę ze śledziem, kiedy było mnóstwo z kiełbasą.
Pani Settergren z ciotką Laurą napiły się jeszcze kawy, dzieci dostały jeszcze soku.
– A więc, chciałam właśnie opowiedzieć, jak mi przerwała nasza mała przyjaciółka – ciągnęła ciotka Laura – o niezwykłym wczorajszym spotkaniu…
– Skoro mowa o niezwykłych spotkaniach – wtrąciła się Pippi – na pewno zabawi was historia o Agatonie i Teodorze. Pewnego razu, jak statek tatusia zawinął do Singapuru, okazało się, że potrzebujemy jeszcze jednego marynarza na pokładzie. I wtedy przybył nam Agaton. Miał dwa i pół metra wzrostu i był taki chudy, że kości mu grzechotały jak ogon rozzłoszczonego grzechotnika. Miał włosy czarne jak węgiel i długie do pasa, i tylko jeden ząb. Ale ten ząb był o wiele większy niż normalnie i sięgał mu daleko za brodę. Tatuś uważał, że Agaton jest tak brzydki, że już nie można bardziej, i z początku nie chciał go przyjąć, ale potem powiedział, że może się przydać, gdyby trzeba było wypłoszyć jakieś konie, żeby poniosły. No i przypłynęliśmy do Hongkongu. A tam okazało się, że potrzebujemy jeszcze jednego marynarza. I wtedy znalazł się Teodor. Miał dwa i pół metra wzrostu, włosy czarne jak węgiel i długie do pasa, i jeden wielki ząb. Agaton i Teodor byli strasznie do siebie podobni. Zwłaszcza Teodor. Byli po prostu tak podobni jak dwaj bliźniacy.
– To dziwne – powiedziała ciotka Laura.
– Dziwne? – powtórzyła Pippi. – Co w tym dziwnego?
– To właśnie, że byli tacy do siebie podobni – rzekła ciotka Laura.
– Ach nie – odparła Pippi. – To nie było ani trochę dziwne. Bo oni BYLI bliźniakami. Obaj. Nawet od samego urodzenia.
Spojrzała na ciotkę Laurę niemal z wyrzutem.
– Nie rozumiem, o co cioci chodzi, ciotuniu – powiedziała. – Czy to jest powód do sprzeczania się i zastanawiania, że dwaj nieszczęśliwi bliźniacy są do siebie trochę podobni? Nic na to przecież nie mogą poradzić, to nie ich wina. Nie myśl, ciotuniu, że ktoś z własnej woli wygląda jak Agaton. Albo jak Teodor, jeśli o to chodzi.
– Dobrze, ale dlaczego w takim razie mówisz o niezwykłych spotkaniach?
– Gdybym miała choćby najmniejszą możliwość dojścia do głosu na tym przyjęciu – powiedziała Pippi – to dopiero byście usłyszeli o niezwykłych spotkaniach. Ale wyobraźcie sobie, że obaj, Agaton i Teodor, chodzili w bardzo dziwny sposób, bo stawiali stopy do środka i przy każdym kroku duży palec u prawej nogi zaczepiał o duży palec u lewej. Czy to nie były dziwne spotkania, co? W każdym razie duże palce u nóg uważały, że tak.
Pippi wzięła sobie jeszcze jeden sucharek. Ciotka Laura wstała, żeby się pożegnać.
– Przecież ciocia miała opowiedzieć o tym jakimś przedwczorajszym niezwykłym spotkaniu – powiedziała pani Settergren.
– Poczekam z tym chyba do następnego razu – odparła ciotka Laura. – Zresztą, jak się nad tym zastanowić, nie było ono takie znów niezwykłe.
Pożegnała się z Tommym i Anniką. Potem pogłaskała Pippi po rudej głowie.
– Do widzenia, moja mała – rzekła. – Masz rację. Zdaje mi się, że zaczynam się czuć trochę lepiej. Wcale już nie jestem taka nerwowa.
– Ach, jak się cieszę! – powiedziała Pippi i mocno ją uściskała. – Wiesz co, ciotuniu? Tatuś był bardzo zadowolony, jak w Hongkongu przybył nam Teodor. Mówił, że teraz będzie mógł płoszyć dwa razy więcej koni.
1. Hambo – ludowy taniec szwedzki.PIPPI ZNAJDUJE SPUNKA
Pewnego ranka Tommy i Annika wpadli, jak zwykle, do kuchni Pippi, wołając „Dzień dobry”. Nie otrzymali jednak żadnej odpowiedzi. Pippi siedziała na środku kuchennego stołu z małym makakiem, Panem Nilssonem, w objęciach i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy.
– Dzień dobry! – powtórzyli Tommy i Annika.
– I pomyśleć tylko – powiedziała Pippi rozmarzonym głosem – pomyśleć, że to JA je znalazłam. Ja, a nie kto inny!
– Co znalazłaś? – spytali Tommy i Annika. Wcale ich nie zdziwiło, że Pippi coś znalazła, to się często zdarzało, chcieli jednak wiedzieć co. – Co znalazłaś, Pippi?
– Nowe słowo – odpowiedziała Pippi, patrząc na Tommy’ego i Annikę, jakby ich dopiero teraz zauważyła. – Supernadzwyczajne słowo.
– Ale jakie? – dopytywał się Tommy.
– Świetne słowo – odparła Pippi. – Jedno z najlepszych, jakie słyszałam.
– To je powiedz – poprosiła Annika.
– Spunk – powiedziała Pippi triumfująco.
– Spunk? – powtórzył Tommy. – Co to znaczy?
– Gdybym to wiedziała! – odparła Pippi. – Wiem tylko na pewno, że nie znaczy: odkurzacz.
Tommy i Annika się zastanawiali. Wreszcie Annika powiedziała:
– Nie będzie z niego żadnego pożytku, jak nie wiesz, co znaczy.
– Nie będzie, i to właśnie mnie złości – odparła Pippi.
– Kto właściwie ustalał od początku, co słowa mają znaczyć? – zastanawiał się Tommy.
– Prawdopodobnie cała masa starych profesorów – rzekła Pippi. – I rzeczywiście trzeba przyznać, że ludzie są dziwni! Pomyślcie, jakie wynajdują słowa! „Balia” albo „zatyczka”, albo „sznurowadło” i różne inne tym podobne, i absolutnie nikt nie może zrozumieć, skąd oni je wzięli. Ale „spunk” – takie naprawdę dobre słowo – tego po prostu nie postarali się wynaleźć. Co za szczęście, że ja na nie wpadłam! Dowiem się oczywiście, co ono oznacza.
Myślała nad czymś przez chwilę.
– Spunk! Zastanawiam się, czy to nie jest przypadkiem sam czubek pomalowanego na niebiesko masztu do flagi – powiedziała niezdecydowanie.
– Nie ma chyba niebieskich masztów do flag – zauważyła Annika.
– Masz rację. W takim razie naprawdę nie wiem. Może to ten odgłos, który powstaje, jak się chodzi po błocie i wygniata je między palcami? Posłuchajmy, jak by to brzmiało: „Annika człapała po błocie i rozlegał się najcudowniejszy spunk”.
Potrząsnęła głową.
– Nie, nie pasuje. Powinno raczej być: „I rozlegało się najcudowniejsze ćliiip”.
Podrapała się w głowę.
– Coraz bardziej tajemnicza sprawa. Ale ja się i tak dowiem. Może da się to kupić w sklepie. Chodźcie, pójdziemy spytać.
Tommy i Annika nie mieli nic przeciwko temu. Pippi poszła po walizkę, w której było pełno złotych monet.
– Spunk – powiedziała. – To brzmi jak coś kosztownego. Lepiej wziąć ze sobą złotą monetę.
I zrobiła tak, jak powiedziała. Pan Nilsson, jak zwykle, wskoczył jej na ramię. Potem Pippi zniosła konia z werandy.
– Musimy się spieszyć – powiedziała do Tommy’ego i Anniki. – Pojedziemy. Bo inaczej może już nie być żadnego spunka. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby burmistrz kupił ostatnią sztukę.
Koń galopował ulicami miasteczka z Pippi, Tommym i Anniką na grzbiecie, tak głośno dudniąc kopytami po bruku, że usłyszały go wszystkie dzieci w mieście i przybiegły uradowane, bo wszystkie bardzo lubiły Pippi.
– Pippi, dokąd jedziesz?! – wołały.
– Jadę kupić spunka – odpowiedziała Pippi, zatrzymując na chwilę konia.
Dzieci przystanęły, zdziwione.
– Czy to jest smaczne? – zapytał mały chłopczyk.
– Jeszcze jak – odpowiedziała Pippi, oblizując się. – Przepyszne. Sądząc w każdym razie po brzmieniu.
Zeskoczyła z konia przed cukiernią i zdjęła Tommy’ego i Annikę. Weszli do środka.
– Chciałabym kupić torebkę spunków – powiedziała Pippi. – Ale żeby były chrupiące.
– Spunków? – zdziwiła się miła panienka za ladą. – Chyba tego nie mamy.
– Ależ musicie mieć – upierała się Pippi. – To na pewno jest we wszystkich dobrze zaopatrzonych sklepach.
– Owszem, ale dziś już wszystkie sprzedaliśmy – odpowiedziała panienka, która nigdy nie słyszała o żadnych spunkach, ale nie chciała się przyznać, że jej sklep jest gorzej zaopatrzony niż inne.
– Ach, więc mieliście je wczoraj – ucieszyła się Pippi. – Kochana, najmilsza, niech mi pani powie, jak one wyglądały. Nigdy w życiu nie widziałam spunka. Były w czerwone paski?
Wtedy miła panienka zarumieniła się prześlicznie i powiedziała:
– E tam, nie wiem, co to jest. W każdym razie nie ma tego u nas.
Pippi, bardzo zawiedziona, wyszła z cukierni.
– Muszę wobec tego ruszyć na dalsze poszukiwania – powiedziała. – Bez spunków nie wrócę do domu.
W następnym sklepie były towary żelazne. Sprzedawca grzecznie ukłonił się dzieciom.
– Chciałabym kupić spunka – powiedziała Pippi. – Tylko żeby był w najlepszym gatunku. Taki, jakim zabija się lwy.
Sprzedawca miał przebiegłą minę.
– Zaraz zobaczymy – rzekł, drapiąc się za uchem. – Zaraz zobaczymy.
Podał Pippi żelazne grabki.
– Dobre będą? – zapytał.
Pippi spojrzała na niego z oburzeniem.
– To jest coś, co profesorowie nazywają grabiami – powiedziała. – A ja chcę spunka. Niech pan nie próbuje oszukiwać małego, niewinnego dziecka!
Sprzedawca zaśmiał się i powiedział:
– Niestety, nie mamy niczego takiego. Zapytaj w pasmanterii na rogu.
– Pasmanteria – mruknęła Pippi do Tommy’ego i Anniki, kiedy znaleźli się na ulicy. – Tam tego NIE MA, o ile wiem.
Spochmurniała, lecz już po chwili zawołała rozpogodzona:
– Może się w końcu okazać, że spunk to choroba. Chodźmy spytać doktora!
Annika wiedziała, gdzie mieszka doktor, bo była u niego na szczepieniu.
Pippi zadzwoniła do drzwi. Otworzyła pielęgniarka.
– Zastałam doktora? – spytała Pippi. – To poważna sprawa. Niezwykle ciężka choroba.
– Bardzo proszę ze mną. Tędy – odpowiedziała pielęgniarka.
Doktor siedział przy biurku. Pippi podeszła prosto do niego, zamknęła oczy i wyciągnęła język.
– Co ci dolega? – zapytał doktor.
Pippi otworzyła jasne, niebieskie oczy i schowała język.
– Boję się, że dostałam spunka – powiedziała. – Całe ciało mnie swędzi. I oczy mam całkiem zamknięte, jak śpię. A w niedzielę czułam się niezbyt dobrze po zjedzeniu talerza pasty do butów z mlekiem. Mam dość dobry apetyt, ale bardzo często krztuszę się przy jedzeniu, krzywo mi wchodzi i wtedy nie ma z niego prawdziwego pożytku. Ja chyba mam atak spunka. Proszę mi tylko jedną rzecz powiedzieć – czy to jest zaraźliwe?
Doktor popatrzył na zdrową twarzyczkę Pippi i oznajmił:
– Wydaje mi się, że miewasz się lepiej niż większość ludzi. Jestem przekonany, że nie cierpisz na spunka.
Pippi chwyciła go gwałtownie za rękę.
– Więc jest choroba, która się tak nazywa?
– Nie – odparł doktor – nie ma takiej choroby. A nawet gdyby była, to nie sądzę, byś właśnie ty na nią chorowała.
Pippi miała ponurą minę. Na pożegnanie głęboko dygnęła przed doktorem, Annika zrobiła to samo, Tommy się ukłonił. I wyszli. Koń czekał przy płocie koło ogrodu doktora.
W pobliżu stał duży, dwupiętrowy dom. Jedno z okien na górnym piętrze było otwarte. Pippi pokazała na nie i powiedziała:
– Nie zdziwiłoby mnie, gdyby tam w środku był spunk. Zobaczę.
Szybko wdrapała się po rynnie. Znalazłszy się na wysokości okna, zrobiła ryzykowny skok i uczepiła się zewnętrznego parapetu okiennego. Podciągnęła się na rękach i wsunęła głowę do środka.
W pokoju siedziały dwie panie i rozmawiały. Możecie sobie wyobrazić ich zdziwienie, gdy nagle znad parapetu wyjrzała ruda głowa i miły głos zapytał:
– Ciekawa jestem, czy jest tu w środku spunk?
Obie panie wrzasnęły z przerażenia.
– O Boże! Co ty mówisz, dziecko? Czy on skądś uciekł?
– Właśnie to chciałabym wiedzieć – odparła Pippi uprzejmie.
– Ach, może jest pod łóżkiem! – krzyknęła jedna z pań. – Czy on gryzie?
– Chyba tak – odpowiedziała Pippi. – Zdaje się, że ma wspaniałe kły.
Panie przytuliły się jedna do drugiej. Pippi rozejrzała się uważnie po pokoju, lecz zaraz stwierdziła ze smutkiem:
– Nie, nie ma tu nawet jednego włosa jakiegoś spunka. Przepraszam, że niepokoiłam. Chciałam się tylko dowiedzieć, przechodząc tędy przypadkowo.
I z powrotem spuściła się na dół po rynnie.
– Niestety – powiedziała do Tommy’ego i Anniki. – W tym mieście nie ma spunka. Wracamy do domu.
I pojechali. Gdy zeskoczyli z konia przed werandą, Tommy o mało nie nadepnął na małego chrząszcza, który pełzł po ścieżce.
– Prawdziwy chrząszcz! – wykrzyknęła Pippi.
Przycupnęli wszyscy troje, żeby mu się przypatrzyć. Taki był mały! Miał zielone skrzydła połyskujące jak metal.
– Jaki śliczny, maleńki! – zachwycała się Annika. – Ciekawa jestem, co to za rodzaj.
– To nie jest chrabąszcz – powiedział Tommy.
– Ani krówka – dodała Annika. – Ani też jelonek. Chciałabym bardzo wiedzieć, jaki to gatunek.
Na twarzy Pippi rozlał się błogi uśmiech.
– Wiem – powiedziała. – To jest spunk.
– Jesteś pewna? – rzekł Tommy z powątpiewaniem.
– Myślisz, że nie umiem rozpoznać spunka? – oburzyła się Pippi. – Widziałeś w życiu coś bardziej spunkowatego niż to?
Ostrożnie przeniosła chrząszcza w bezpieczne miejsce, żeby nikt go nie nadepnął.
– Mój mały, słodki spunk! – powiedziała czule. – Dobrze wiedziałam, że w końcu jakiegoś znajdę. A jednak to dziwne. Szukaliśmy spunka po całym mieście, a on tymczasem siedział sobie na samym środku ścieżki przed Willą Śmiesznotką.PIPPI ORGANIZUJE ZGADUJ-ZGADULĘ
Długie, cudowne wakacje skończyły się pewnego dnia i Tommy z Anniką znów zaczęli szkołę. Pippi w dalszym ciągu uważała, że jest dostatecznie wykształcona bez chodzenia do szkoły, i zdecydowanie oświadczyła, że noga jej nie stanie tam aż po dzień, kiedy zupełnie nie będzie mogła dać sobie rady, to znaczy, nie będzie wiedziała, czy choroba morska pisze się przez „h”, czy przez „ch”.
– Ponieważ jednak nigdy na nią nie choruję, nie muszę się tak od razu niepokoić o pisownię – powiedziała. – A JEŻELIBYM kiedyś rzeczywiście była chora, to miałabym co innego do roboty, niż to pisać.
– Przecież nigdy nie cierpisz na chorobę morską – dodał Tommy.
Miał rację. Pippi pływała na dalekich morzach ze swoim tatusiem, zanim został królem murzyńskim i zanim ona sama zamieszkała w Willi Śmiesznotce. Ale nigdy nie zdarzyła się jej choroba morska.
Czasami Pippi dla zabawy jechała konno odebrać Tommy’ego i Annikę ze szkoły. Tommy i Annika ogromnie się wtedy cieszyli. Strasznie lubili jeździć konno, a ponadto, rzecz jasna, niewielu dzieciom dane było wracać konno ze szkoły do domu.
– Słuchaj, Pippi, przyjedź po nas dziś po południu – poprosił któregoś dnia Tommy, kiedy właśnie oboje z Anniką mieli po przerwie śniadaniowej wrócić do szkoły.
– Tak, tak, przyjedź – dodała Annika. – Bo dziś panna Rosenblom będzie dawała prezenty grzecznym i pilnym dzieciom.
Panna Rosenblom była bogatą starszą panią i mieszkała w tym samym miasteczku co oni. Dbała oczywiście bardzo o swoje pieniądze, lecz raz na pół roku przychodziła do szkoły i rozdawała dzieciom prezenty. Nie wszystkim, o nie! Tylko bardzo grzecznym i pilnym. Ażeby wiedzieć, które dzieci są rzeczywiście grzeczne i pilne, przeprowadzała przed rozdaniem prezentów długie przepytywania. Dlatego wszystkie dzieci w tym małym, malutkim miasteczku żyły w nieustannym strachu przed nią. Każdego dnia, gdy miały odrabiać lekcje i właśnie zastanawiały się, czy uda im się może wynaleźć najpierw jakieś inne, przyjemniejsze zajęcie, ich mama albo tata mówili:
– Pamiętajcie o pannie Rosenblom!
Było bowiem straszliwym wstydem wrócić do domu, do rodziców i młodszego rodzeństwa, w dniu, w którym panna Rosenblom odwiedziła szkołę, i nie przynieść najmniejszego nawet grosika czy torebki ze słodyczami, albo przynajmniej podkoszulka. Tak, właśnie podkoszulka. Bo panna Rosenblom najbiedniejszym dzieciom dawała również bieliznę. Jeżeli jednak jakieś dziecko nie potrafiło odpowiedzieć na pytanie panny Rosenblom, ile centymetrów ma kilometr – nie dostawało nic, choćby było Bóg wie jak biedne. Nic więc dziwnego, że dzieci w tym małym miasteczku żyły w nieustannym strachu przed panną Rosenblom.
Bały się też jej zupy. Trzeba bowiem wiedzieć, że panna Rosenblom kazała ważyć i mierzyć wszystkie dzieci, żeby się przekonać, czy są wśród nich jakieś szczególnie chude i słabe, co do których można by przypuszczać, że nie dostają dosyć jedzenia w domu. Wszystkie te małe, chude i biedne dzieci musiały codziennie podczas przerwy na drugie śniadanie iść do domu panny Rosenblom i tam zjeść duży talerz zupy. Byłoby to na pewno wspaniałe, gdyby nie ogromna ilość wstrętnej kaszy pływającej w zupie i paskudnie klejącej się w ustach.
Nadszedł więc teraz ów wielki dzień, kiedy panna Rosenblom miała przyjść do szkoły. Lekcje skończyły się wcześniej niż zwykle i wszystkie dzieci zgromadziły się na dziedzińcu szkolnym. Na środku ustawiono duży stół i panna Rosenblom zasiadła przy nim. Miała do pomocy dwie sekretarki, które spisywały wszystko o dzieciach: ile ważą, czy umieją odpowiedzieć na pytania, czy są biedne i potrzebują odzieży, czy mają dobre stopnie z zachowania, czy mają w domu młodsze rodzeństwo też potrzebujące odzieży – właściwie nie było końca sprawom, o których panna Rosenblom chciała wiedzieć. Na stole przed nią stało pudełko z pieniędzmi i cała masa torebek ze słodyczami, a także stosy podkoszulków, pończoch i wełnianych majtek.
– Wszystkie dzieci niech się ustawią w szeregi! – wołała panna Rosenblom. – W pierwszym szeregu dzieci bez młodszego rodzeństwa, w drugim te, które mają jedno albo dwoje rodzeństwa, w trzecim dzieci, które mają więcej niż dwoje braci czy sióstr.
Panna Rosenblom chciała mieć we wszystkim porządek, a poza tym było przecież sprawiedliwe, że dzieci mające dużo rodzeństwa dostawały więcej słodyczy niż te, które go w ogóle nie miały.
No i zaczynało się przepytywanie. Ojejej, jak dzieci się trzęsły! Te, które nie umiały odpowiedzieć, musiały najpierw pójść do kąta i wstydzić się, a potem wrócić do domu bez jednego nawet cukierka dla młodszego rodzeństwa.
Tommy i Annika uczyli się bardzo dobrze. A mimo to, gdy Annika stała koło Tommy’ego, jej kokarda drżała z emocji, a Tommy im bliżej podchodził do panny Rosenblom, tym robił się bledszy. W momencie gdy przyszła jego kolej na odpowiadanie, w szeregu „dzieci bez rodzeństwa” powstał nagle zamęt. Ktoś przepychał się do przodu. Nie kto inny, tylko Pippi! Wreszcie wyłoniła się z tłumu dzieci i podeszła prosto do panny Rosenblom.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki