Pistacja - ebook
Pistacja - ebook
Komedia z… Grodziska Wielkopolskiego rodem!
Oto ród Macherskich, typowa trzypokoleniowa rodzina. No, może niezupełnie typowa… Dziadek Ludwik to lokalny guru, człowiek zawsze służący dobrą radą i czarnym humorem. Babcia Ula cieszy się w okolicy sławą znawczyni ziół i ich leczniczego działania. Ich syn prowadzi firmę budowlaną chwilowo pozbawioną sprzętu, a synowa jest właścicielką sklepu spożywczego, co umożliwia jej codzienny kontakt z przesiadującą na ławce miejską śmietanką towarzyską, wśród której prym wiodą indywidua o tak zobowiązujących ksywach jak Lincoln czy… Drakula.
Natomiast w odległych, pradawnych czasach czarownica Pistacja spotyka przybyszów z przyszłości. Pistacja ma cięty język, złodziejski spryt i gołębie serce. Nie można się z nią nudzić ani przez chwilę. Po odysei godnej Homera dowiaduje się, jaki był prawdziwy cel misji jej kompanów i jak trudne zadanie ją czeka.
I jest jeszcze on… Język! Język Mateusza Wieczorka. Powykręcany, połamany, a czasem wystawiony szyderczo, z pogmatwanym rodowodem, ale rasowy! To właśnie dzięki językowi ta książka jest tak zabawna, że nie odłożycie jej ani na moment. Zabawna i… wzruszająca!
Komedia Mateusza Wieczorka zawiera wiele życiowych porad. Przewrotna, zabawna, chwilami wzrusza. Ale przede wszystkim dostarcza Czytelnikowi niesamowitych wrażeń.
Gabriela Gargaś
Różne komedie już w życiu czytałem. Bez dwóch zdań ta jest najbardziej oryginalna. Wsiadajcie do tego rollercoastera i trzymajcie się mocno!
Alek Rogoziński
Humor Mateusza Wieczorka nie chrzęści sucharami. Jest oryginalny i niepowtarzalny. Ja się ubawiłem.
Maciej Siembieda
Mateusz Wieczorek – człowiek-tornado zrodzony w 1988 roku w Grodzisku Wielkopolskim ze zderzenia frontów szaleństwa i humoru. Zaklucza drzwi, używa oszczytka i nie uznaje słowa ziemniak. Pisarz. Rozweselacz. Komik.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66013-88-9 |
Rozmiar pliku: | 954 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gołębie to zaskakujące zwierzęta.
Jeśli zajrzycie choćby w internet, z łatwością znajdziecie artykuły bez końca wymieniające niezwykłe zdolności tych wszędobylskich obsrajlotów. A oto kilka z nich.
FAKT #1
Gołębie mają kąt widzenia trzysta sześćdziesiąt stopni i są w stanie dojrzeć ziarnko zboża znajdujące się nawet kilka kilometrów od nich. Równie dobry wzrok mają tylko nauczyciele polskiego.
Gołąb, na którym się teraz skupimy, prawdopodobnie jest ślepy lub szalony, bo właśnie usiadł na wysokiej latarni ulicznej, tuż nad głowami Grodziskiej Orkiestry Dętej.
FAKT #2
Gołębie uczą się szybciej niż małpy i potrafią liczyć. Cukruś chytrze przechylił główkę, patrząc na umundurowania muzyków. Doskonale wiemy, na co liczy, prawda? W swym rachunku, nie zawarł jednak tego:
PAH!
Trzasnęły okrągłe talerze, gdy kapelmistrz dała znak. Orkiestra wystartowała jak wielotłokowa maszyna, wygrywając funkową aranżację muzyki z „Gwiezdnych Wojen".
Przerażony ptak poderwał się do lotu. Emocje, jakie wzięły w nim górę, łatwo odgadnąć, wsłuchując się w pohukiwanie: „hu, hu, hu!". Ale przekleństwa zostawmy na dramatyczniejsze momenty tej historii.
Pod poderwanym do lotu ptakiem trwała właśnie oficjalna część otwarcia nowej nitki kanalizacji. Przybyli burmistrz, starosta, proboszcz, wojewoda oraz statyści z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Tych ostatnich zwabił darmowy poczęstunek. Wszak nie po to tyle studiowali, żeby teraz klaskać za „ale ładny żakiet!".
Ciepły podmuch wiosennego wiatru wyniósł gołębia ponad dachy rodzinnego miasta. Przed jego oczyma rozpiął się Grodzisk Wielkopolski w całej okazałości.
Wprawdzie niewielki, bo liczący zaledwie szesnaście tysięcy mieszkańców, lecz wręcz parujący swą bogatą i kolorową historią.
FAKT #3
Podczas lotów gołębie wykorzystują zapamiętane punkty orientacyjne.
Szarosiny ptak z okiem jak pomarańczowy koralik zaklaskał skrzydłami nad niezbyt długą ulicą Rakoniewicką. Starsi mieszkańcy mówią o niej per „Rakoniesko", a jeszcze starsi „ulica latających siekier". Tu na próżno szukać uroku, ale znajdziemy go w sąsiednim parku krajobrazowym z owalnym stawem i dawną rezydencją rodu Opalińskich, przekształconą na muzeum. Warto wspomnieć, że grodziszczanie nie wiedzą co to muzeum, za to świetnie wskazują drogę do gimelarni.
Ach, tak. No przecież! Gimelarnia to słowo Wam obce, ale spokojnie. Krążąc po Grodzisku poznacie ich wiele, albowiem „grodziszczoki" posługują się najpoprawniejszą wersją języka polskiego. Swoją.
Mieszkańcy tego magicznego miasteczka, „zakluczają" drzwi, bo tak jest szybciej, niż „zamknąć je na klucz". Zamknąć to może co najwyżej kalafę szczun piyszy z drugim, jak mu przydzie fandzolić o gramatyce. Zatem uprzejmie uprzedzam. Ciii, bo oto gołąb skręcił w locie na Stary Rynek.
Okalana wyniosłymi kamienicami agora posiada w swym centrum jasny brylant w postaci ratusza zwieńczonego oflagowaną wieżyczką. W cieniu ogromnego gmachu stoi zabytkowa studnia świątobliwego Bernarda, który w czasach „morowego powietrza" przechadzał się po naszym grodzie i pizdnął lolą w kamlot, krzesząc wodotrysk zdrowej, źródlanej wody pitnej.
Grodziszczanie wykorzystali źródło Bernarda do produkcji piwa.
I dobrze.
FAKT #4
Gołębie potrafią korzystać z mapy i kompasu, którymi obdarzyła ich Matka Natura.
Dzięki tej wewnętrznej nawigacji nasz skrzydlaty rzezimieszek okrążył rynek, by dosłownie w kilka machnięć skrzydeł dotrzeć do owalnej rotundy „małej bazyliki" pod wezwaniem Świętej Jadwigi Śląskiej. Mieszkańcy zwą ten budynek farą.
To bardzo piękna i monumentalna budowla z figurą świętego Floriana na szczycie.
Święty Florian, patron strażaków, miał za zadanie bronić miasto przed piorunami i pożogą.
Święty Florian stoi na szczycie fary od 1625 roku.
W 1761 roku miasto prawie doszczętnie spłonęło.
FAKT #5
Gołębie nawigują za pomocą układu słońca i gwiazd. By klara nie raziła w oczy, udał się nasz gołąb na zachód. Przeleciał nad domami, spomiędzy których strzelały wysoko w górę zieleniące się drzewa. Grodzisk Wielkopolski jest bowiem miastem niezwykle „obsadzonym".
Chwilę później leciał już nad wysokimi blokami osiedla Wojska Polskiego, które tyle miało wspólnego z wojskiem, co Daewoo Matiz z czołgiem, i skierował się ku stacji kolejowej.
Musiał zwiększyć pułap, by przelecieć nad czarnymi jak smoła silosami miejskiego spichlerza. W tym miejscu należy wspomnieć, że opisywany kompleks od lat stanowi kość niezgody w miejskim słowniku. Jedni mówią na niego „elewator", a inni – „bakutil". Różnica zdań wynika z tego, czym za dziecka był straszony mały grodziszczanin. Tym, że jak nie będzie się uczyć, to pójdzie do roboty w elewatorze, czy tym, że jak będzie niegrzeczny, to oddadzą go na klej i mydło do bakutilu. Ale uwaga! Nasz gołąb przelatuje właśnie nad zabytkowym dworcem PKP.
FAKT #6
W dawnych czasach gołębie uchodziły za arystokratyczne ptaki. Szlachta obdarzała je czcią i szacunkiem. W każdym szanującym się dworze musiał być gołębnik.
To właśnie za czasów ludu herbowego, gdy z grodziskiej stacji wyruszały parowozy we wszystkich możliwych kierunkach, wymyślono tę oto lokalną przyśpiewkę:
Jedzie bana od Kościana,
a w tej banie ja.
Pomocnik w nią węgiel wali,
bana naprzód gna.
A kochany maszynista,
tak jak lubię ja,
co chwilę na gwizdku gwizda,
chociaż trasę zna.
Natomiast kilka lat później, grodziszczanie śpiewali już tak:
Jedzie bana od Kościana,
A jo sobie gwizdum.
Wyleciała czorno baba,
Z ogoloną pizdum.
A dworzec mamy bardzo ładny, z czerwonej cegły, zbudowany według niemieckiego projektu.
Natomiast tam, gdzie kończy się peron, zaczyna się dzielnica zwana „Berlinkiem".
FAKT #7
Gołębie dobierają się w pary na całe życie! W tym miejscu wypada wspomnieć o prawdziwym obiekcie miłości wszystkich grodziszczan, bo oto nasz wesoły kompan odbija w lewo, by łukiem dotrzeć do najwyższych punktów miasta.
Mijając o włos wysoko zawieszone halogeny władca miejskich przestworzy, znalazł się pomiędzy czterema, ogromnymi jupiterami.
Pod jego skrzydłami eksplodowała zieleń poprzecinana białymi liniami tworzącymi geometryczne kształty.
Stadion miejski łączy w sobie tradycję w postaci zabytkowej, drewnianej trybuny, naprzeciw której wybudowano tę nową. Długo można by opowiadać o historii tego miejsca.
Wiekowy stadion miejski.
Prawdziwa miłość lokalsów!
Koloseum ich umiłowanej drużyny, Groclinu Dyskobolii. Blender emocji, wspomnień, nadziei i kilkunastu prześwietleń RTG.
I choć dziś ekstraklasowa drużyna już nie istnieje, to odradza się siłami młodszego pokolenia.
Gołąb zanurkował niżej i tak jak lubił najbardziej, wyprostował lot w krytycznym momencie, po czym wystrzelił w górę, niemal muskając podbrzuszem poprzeczkę bramki.
Gdyby tylko wiedział, że kiedyś bronił jej Fajfer… Hu, hu!
FAKT #8
Columba livia f. urbana, podobnie zresztą jak inne gołębie, potrafi znaleźć drogę do domu. Zawsze. Dokładnie tak jak grodziszczanie! Dokądkolwiek by się z domu nie wybrali, zawsze wracają. Dlaczego? Cóż takiego jest w tym mieście, że działa jak magnes?
W dawnych czasach, gdy Grodzisk był osadą, musiano gorliwie czcić w nim słowiańskich bogów, budząc do życia prastarą magię. Oczywiście dziś wszyscy wierzą tu w Boga, jednak… Chrzciny chrzcinami, ale dziecko w czarcim żebrze wykąpać trzeba.
Gołąb uniósł się nad dachy i wysokie korony drzew, by namierzyć swój dom. Z łatwością dostrzegł strzelisty, ciemnozielony modrzew, majestatycznie górujący nad liściastymi sąsiadami. To tam mieszkał.
Niestrudzony ptak poczuł przyjemne mrowienie w klatce piersiowej. Czy to była euforia?
Pod puchatym brzuszkiem przesuwały się niczym góry lodowe czerwone szczyty dachów. Jeden… drugi… Lecz on celował w ten trzeci, z podłużnym ogrodem.
Zagruchał, dając znać, że wrócił.
Obniżył lot i ujrzał cel swej podróży. Był już blisko. Coraz bliżej.
Zbity z desek karmnik stał na parapecie okna.
Cukruś rozłożył skrzydła, gotów skierować lotki w dó…
BUM!
FAKT #9
Gołębie nie widzą szyb. I oto moment, kiedy w końcu można.
Gołąb nie tyle przydzwonił, co PRZYPIERDOLIŁ w szybę z całej epy. Homerycznie. Spektakularnie. Aż się pióra posypały.
Sztywny ptak osunął się po szybie, oddzielającej go od karmnika.
Zaalarmowany głuchym uderzeniem Michał, spojrzał w stronę okna.
– Co…?
Przed chwilą odmalował ptasi paśnik i właśnie podchodził do parapetu, na którym suszył efekt swych wysiłków. Wyjrzał za okno i…
– O kurwa – wyrwało mu się z ust.
Wybiegł z domu, stukocząc laczkami jak tancerz flamenco i wciąż nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
– O, kurwa jasna – doprecyzował.
Poznajcie. Oto Michał Macherski, lat czterdzieści i dwa o włosach brunatnych, toczących bitwę z siwymi najeźdźcami. Z charakteru owczarek niemiecki: duży, poukładany, ale jednak bojący się petard.
Oczy niebieskie, co widać dokładniej w chwilach jak ta, gdy wybałusza je do granic możliwości.
Odwrócił się, by spojrzeć w stronę ganku, prowadzącego do ogrodu. Wąska ścieżka między garażem a budynkiem gospodarczym pozostawała pusta. Ale Michał wiedział, że gdzieś na jej końcu, jest ON.
To był JEGO gołąb.
Drżenie weszło w fazę przerzutów do mięśnia sercowego.
_ON nie może się dowiedzieć_ – odbijało mu się między uszami.
Poczuł igiełki na czole.
_ON się nie dowie_ – postanowił i trzeba przyznać, że był w tym przekonujący.
Starł rosę znad brwi.
_ON mnie zabije._
A nie. Jednak nie był.
Za pomocą adrenaliny szybko ułożył plan.
Zawiniętego w ręcznik gołębia, ukrył w bagażniku auta, a następnie wrócił do domu po kluczyki. Na palcach.
_Przecież to nie moja wina. To ON kazał mi pomalować ten śmierdzący kurnik._
ON.
Przed wyjściem postanowił, że zajrzy do pokoju syna.
Wparował do środka.
– Szymon, ja w…
– Ciii! – Czternastoletni chłopiec z burzą loków na głowie przyłożył palec do ust. – Mam e-lekcję – syknął.
Czoło Michała złapało pełny zasięg Wi–Fi.
– A, to przepraszam – zamknął za sobą drzwi i wystrzelił na zewnątrz.
Ganek prowadzący do ogrodu wzbudzał w nim lęk.
_On tam jest. Słyszę muzykę._
I rzeczywiście, zza równo przyciętych krzewów, słychać było trzeszczące radio.
Garaż był już niedaleko.
_Prędko!_
*
Przeszklone drzwi zamknęły się z trzaskiem, gdy ze sklepu numer siedemnaście przy ulicy Garbary wyszedł kolejny klient.
Sklep, a raczej „pawilon" (przecież jesteśmy w Grodzisku), stanowił relikt czasów, o których uczono na historii w towarzystwie takich słów jak „prodiż", „ocet" i „Jaruzelski".
Klienci lubili do niego zaglądać, choćby w ramach przeżycia czegoś ekscytującego, bo był to ostatni w okolicy przybytek, gdzie za głupią pyskówkę można było zarobić w łeb z miotły. Natomiast ułożeni kupujący mogli liczyć na przyjacielską pogawędkę.
A kierowniczką tego handlowego disneylandu była Justyna Macherska.
Małżonka Michała stała za ladą z surowym spojrzeniem i miną „tylko mnie sprowokuj". W jej brązowych oczach tańczyły iskierki. Przed nimi zaś, opuszczone do połowy nosa, tkwiły okulary, których zauszniki chowały się w opadających na szyję blond włosach.
Schowana za przejrzystą pleksi liczyła zawartość kasy, gdy z zaplecza wezwał ją dzwonek telefonu.
Zatrzasnęła kasetę i wychyliła się na „backstage", by spojrzeć na wyświetlacz komórki.
– No? – odebrała jak zawsze.
– Justyna? – odezwał się głos jej męża, Michała.
– Nie. Pomyłka. Tu kubański Jezus.
– Jest problem.
Poprawiła okulary jak zawsze, gdy wyczuwała kłopoty.
– Zabiłem gołębia. Przypadkowo.
Cisza.
Justyna ukryła się za czarną kurtyną opuszczonych powiek.
_Najpierw kradzież…_ _a teraz jeszcze to._
Pięć dni temu spotkało ich prawdziwe nieszczęście. Jej mężowi, który prowadził firmę budowlano-wykończeniową, okradziono busa z lwią częścią sprzętu. To właśnie dlatego ów nie poszedł dziś do pracy. Dziś, wczoraj, przedwczoraj… Biznes stanął.
Kiedy Justyna ujrzała jego imię na wyświetlaczu, miała nadzieję usłyszeć dobre wieści. Że policja schwytała sprawców i odzyskał narzędzia. Że znowu będzie mógł zarabiać. Ale nie. Michał zabił gołębia.
– To teraz on zabije ciebie.
– On jeszcze nie wie – Michał przełknął ślinę. – Nie widział. Może uda się to zataić.
– Zakopałeś go?
– Mam go w bagażniku. Boję się, że kot sąsiadów go wytarga. Jadę z nim do lasu.
– Do lasów nie można. Minister zabronił. Mandaty dają.
Michał jęknął. Zapomniał o tym. Jedno z pandemicznych obostrzeń zakazywało wchodzenia do lasów. Trwała wyjątkowo ciepła i sucha wiosna. Obawiano się więc, że pozbawieni rozrywek ludzie masowo wybiorą się na spacery i zaprószą ogień.
– To gdzie mam jechać?
– Chyba można wędkować. Weź kostkę pozbrukową, przywiąż go i wypieprz do głębokiej wody. Żeby nie wyschła latem. Do żwirowni jakiejś.
– Wiem! Stawy w Augustowie! – Michał nabrał pewności siebie.
Nagle kątem oka Macherska dostrzegła ruch przy drzwiach wejściowych.
Za oknami stała znana jej banda pijaczków. Był wśród nich gość zwany Lincolnem. Za nim podskakiwał pękaty i kulawy Maradona, a w tyle chwiali się Daktyl z Żurawiem. Wszyscy do spółki dopingowali swego herszta, wyraźnie popychając go w stronę drzwi.
Ten dopingowany wyglądał jak rewelacyjny coseplay złodzieja z _Denisa Rozrabiaki_. Ksywą też szczycił się niekiepską: Dracula. Bo owszem, miał wakat na dolne i górne jedynki. Już sam widok takiego uszczerbku oraz fakt, że Dracula to przeżył i chodzi z wysoko uniesioną głową, wzbudzał w jego kompanii nie lada podziw. Po mieście krążyło co najmniej pięć legend o tym, jak Dracula zyskał swój przydomek.
Dracula wszedł do środka z dużą, wypchaną torbą. W Justynie uruchomił się najwyższy alert bezpieczeństwa.
– Muszę kończyć – rzuciła. – Przyszedł twój brat.
Odłożyła telefon na półeczkę i pomaszerowała w stronę kasy.
– Uszanowanie, kierowniczka! – Maksym ukłonił się wytwornie.
Justyna przyjrzała się jego siatce.
– Nie skupuję butelek. Chyba że masz paragon.
Dracula uśmiechnął się i wyprostował. Każdy jego ruch był obliczony dokładniej niż trajektoria rakiety Apollo. Pomimo dzielącej ich lady zachowywał bezpieczne dwa metry odległości. I to nie przez obostrzenia.
– Czego? – Justyna taksowała go groźnym wzrokiem.
Maksym uśmiechnął się szerzej.
– Interes mam.
– Nie dostaniesz na krechę nawet szufli kurzu.
Dracula oblizał wargi. Jego bratowa była twardą przeciwniczką. To dlatego przebojem wspięła się po rodzinnych szczeblach uwielbienia. W przeciwieństwie do niego, bo on w tym samym czasie z tej drabiny spadł.
– Kasa zaraz może być – powiedział. – Bo tak się składa, że mam tu w siatce elegancką wiertarkę. A Michałowi podobno objumali budowę, nie?
Kierowniczka chrząknęła. W jej myślach trwała walka. Pomyślała o mężu.
– Dobra. Pokaż ją.
Dracula rozpromienił się i wyciągnął z siatki turkusową skrzyneczkę z logiem firmy Makita.
– Mogę? – Wskazał podbródkiem na krótką ladę.
Justyna skinęła. Michał nie lubił, kiedy jego narzędzia wyglądały na zużyte lub brudne, a egzemplarz, który miała teraz przed sobą, choć posiadał ślady użytkowania, był wyczyszczony i zadbany.
Mruknęła w zamyśleniu. To mogłoby się udać. Wiertarka wyglądała na sprawną.
– To jak?
– Co jak? – Spojrzała spode łba.
– Zapytasz go? Ze mną nie będzie chciał gadać.
Szefowa cmoknęła.
– Stój tu. I się nie ruszaj, bo cię spłaszczę.
– Dobra. Nie ruszam się. – Dracula wiedział, że szwagierka nie rzuca słów na wiatr.
W oczekiwaniu spojrzał w stronę okna, za którym stała jego ekipa. Wyszczerzył do nich swe ponure zamczysko i wystawił kciuk w górę.
– Dobrze jest. Jakby nie było, będzie bardzo miło – powtarzały pod oknem menelki.
Przyklejeni do witryny, wyglądali jak rybki, które zassał filtr, a później wypluł przez tę rurkę na górze. Głębinowe pomruki zza szyby umilkły, gdy z zaplecza wyszła Justyna z telefonem przy uchu.
– Słuchaj, Dracula przyniósł mi ciekawą rzecz.
– Nawet, nie chcę…
– Wiertarkę. Chce ją sprzedać.
Chwila zastanowienia.
– Zepsuta?
– Wygląda na sprawną. I jest zadbana. Makity. Co ty na to?
– Z udarem?
Justyna spojrzała znad okularów na Maksyma.
– Tak.
– Cholera. Miałem taką… Jeśli działa, to ile za nią chce?
– Ile za nią chcesz? – zapytała szwagra.
– Czterysta – wypalił Dracula.
– Dwie stówy – skorygowała go kobieta.
– To dobra cena. Nowe chodzą po pięćset, czasem więcej.
– Ta nowa nie jest. Ale zadbana.
– A jaki to model?
– A skąd mam wiedzieć? Dracula! Jaki to model?
– Elegancki – wyjaśnił fachowo.
– Może jest tu gdzieś napisane. – Pochyliła się nad sprzętem. Maksym poszedł jej śladem, mając nadzieję, że model jest wysoki i wtedy dostanie chociaż trzysta. – Nic nie widzę. Makit… coś tam. Jest też…
– Czekaj – przerwał jej Michał. – Tam jest napisane Makit, ze startym „a" na końcu?
– Tak.
– To moja młotowiertarka!
Justyna poczuła, jak napinają się jej mięśnie na karku. Zajęty poszukiwaniem jakichkolwiek inskrypcji Dracula nie zauważył, że kobieta zrobiła się purpurowa.
– Jesteś pewny?
– Kiedyś spadła nam z rusztowania. Na tej dokręcanej rączce powinna być podłużna sznyta.
– Jest. – Justyna pochyliła się i powoli sięgnęła pod ladę.
– Zabiję go.
– Nie. Ja to zrobię. – Kobieta odłożyła telefon.
– I jak? Zgodził się? – Dracula uniósł się i ujrzał tuż przed sobą metalowy cylinder z takim dziwnym małym wentylkiem. Głupi nie był, bo zanim poległ, zdążył się jeszcze przestraszyć.
PSIIIK!
Odświeżacz powietrza poraził mu oczy. Żul ryknął i z rękoma na twarzy runął w tył.
– Moje oczy!
– O kurwa, o kurwa. – Glonojady za szybą się przestraszyły. – Zabiła go!
Sekundę później wszyscy zniknęli za rogiem.
– SKĄD MASZ, KURWA, TĘ WIERTARKĘ?! MÓW, BO CIĘ ZABIJĘ!
W ręku Justyny pojawiła się, nie wiadomo skąd, drewniana miara krawiecka. Uniosła ją jak katanę, wysoko nad głowę.
– Nie bij! Kierowniczka, nie bij!
– Okradłeś Michałowi budowę!
– Nie! Jak Boga kocham!
Pach!
– Ała! – Zasłonił głowę ramionami. – My tylko okradli takich chlorów z Berlinka! Mieli to w szopie przy Strzeleckiej!
– Imiona, nazwiska, adresy!
– A–adresy? – Dracula rozchylił palce, łypiąc przekrwionym ślepiem.
Pach!
– AAA! Nie wiem! Jakbym ich znał, tobym nie kradł, nie?!
– Zabiję cię… – sapała wściekła kierowniczka. – Albo nie. Już wiem, kto cię zabije z przyjemnością.
– Nie. Proszę, nie. – Przerażony Maksym zesztywniał. – Tylko mu nie mów. Nie jemu.
Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Justyna po raz pierwszy w życiu ujrzała w oczach wyklętego szwagra pierwotny strach. On się go naprawdę bał.
– Wiertarkę masz za darmo – jęknął. – A resztę spłacę. Tylko mu nie mów.
– Spłacisz?
– Tak.
Chwila ciszy.
PACH!
– AAA!!! Odpracuję! Powiedz Michałowi, że odpracuję! Ale JEMU nie mów. Proszę.
Przeciągające się morderstwo przerwał dźwięk SMS-a.
Justyna sięgnęła po komórkę. Odczytując wiadomość, zmarszczyła czoło i nieświadomie opuściła rękę z krawieckim metrem. Tekst był krótki, zwięzły i niepokojący.
– Ani drgnij – warknęła i wyszła na zaplecze.Rozdział II
Stawy w Augustowie są oddalone około dziesięć kilometrów od Grodziska. Na akwen składają się dwa zbiorniki. Największy procent wśród ukrywających się w tym azylu spokoju zbiegów ma w kartotece porcelanowe gody i zarzuty o kłusownictwo. W Polsce ci wyklęci osobnicy znani są pod wspólną nazwą „wędkarze".
Michał zatrzymał się na głównej plaży większego ze stawów. Wszystko wskazywało na to, że jest tu dziś sam.
_To dobrze._
Mężczyzna uzbroił kostkę pozbrukową w gołębia. Przytwierdził go na trytytki i rozglądając się uważnie, podszedł do brzegu.
Nie zastanawiał się długo. Wziął solidny zamach i posłał dociążone truchło w toń. Rażona pociskiem tafla wody eksplodowała, rozprowadzając wokół koliste fale.
– Oho! – usłyszał zza trzciny obcy głos. Z tataraku wychylił się okrągły mężczyzna z czerwonym nosem. – Widzę, że kolega na grubszą rybkę się nastawia. Sum, co? – Chwiejnym krokiem podszedł bliżej, zapalając papierosa. – Dzień dobry.
– No. Dobry.
Michał kombinował jak się wykręcić z tej rozmowy.
– Na kiedy ta twoja zasiadka? – drążył dalej krasnal ogrodowy. – To musi w tej wodzie trochę dojść. Woda ciepła, ale to ze dwa, trzy dni.
– To za trzy dni przyjadę. A teraz przepraszam, ale… – Już się szykował do odwrotu, gdy…
– Ale ten sum. Już go wyciągnęli. Tydzień się spóźniłeś.
– A, no to trudno.
– Wcale nie. Jeszcze węgorze są. Jak moje przedramię. Tylko na nie to gołąb czy kura to za mało.
– Tak? No to…
– Świński łeb. Od rzeźnika byś musiał przywieźć. Węgorz lubi wchodzić przez oczodół.
– Aha – Michał zrobił krok w tył. – To jadę do rzeźnika.
– Twój ojciec ma wtyki u starego Włodasa. Powiesz mu, to ci załatwi.
Michał zesztywniał.
– Pozdrów go od Kazia!
_O, kurwa._
Nie zdążył się otrząsnąć, gdy zadzwoniła Justyna. Przeprosił piłkę w barwie moro i wycofał się do auta.
– Zabiłaś Draculę? – zapytał od razu.
– Nie. Gorzej.W serii ukazały się:
Ostatnia arystokratka
Arystokratka w ukropie
Arystokratka na koniu
Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka
Arystokratka na królewskim dworze
NAJZABAWNIEJSZA POWIEŚĆ XXI WIEKU!
Ponad sto tysięcy sprzedanych egzemplarzy w Czechach, kilkadziesiąt tysięcy zadowolonych czytelników w Polsce. Idealny wybór dla fanów humoru i śmiechu do łez.
Rodzina Kostków przylatuje z Ameryki, by przejąć rodowy zamek. Zamiast oczekiwanego bogactwa zastają kłopoty finansowe, a zamiast licznej służby – marudnego kasztelana, niestroniącą od kieliszka kucharkę i neurotycznego ogrodnika.
Historia opowiadana przez osiemnastoletnią Marię nie pozwala odetchnąć nawet na chwilę. Salwy śmiechu gwarantowane! Setki pozytywnych recenzji i opinii na lubimyczytac.pl potwierdzają, że Ostatnia arystokratka to świetny wybór na wakacje, na jesień, na zimę i na wiosnę.
UWAGA! NIE CZYTAĆ W MIEJSCACH PUBLICZNYCH!