- W empik go
Plac Leńskiego - ebook
Plac Leńskiego - ebook
W tej powieści inicjacyjnej o dorastaniu w PRL-u monumentalna, socrealistyczna przestrzeń (obecnie plac Hallera) staje się centrum świata; mapą, którą Danek – spragniony wrażeń uczeń szkoły podstawowej – stale poszerza w czasie i przestrzeni.
Na kartach jak nigdy dotąd ożywa warszawska Nowa Praga, ale także Stare i Nowe Miasto oraz stołeczne mosty, którymi przebiegały trasy szczenięcych pieszych i rowerowych wypraw. Jest Bazar Różyckiego, są kultowe kina, zoo i saturator. To opowieść o dojrzewaniu w trudnych czasach PRL-u – o dziecku, dla którego nawet świat pełen ograniczeń pozostaje ciekawy i pociągający.
Młodego bohatera formują przedwojenne wspomnienia dziadków i bieżące fascynacje wszystkim, co zakazane. Partyzanci i hipisi, patriotyzm i onanizm, wczesne lektury i odkrycia muzyczne, ciągły stan zagrożenia ze strony wrogich gitowców i niestrudzone poszukiwanie bardzo nieświętego Grala pod sukienkami koleżanek. To wszystko miesza się w barwnej opowieści wypełnionej realistycznym językiem i galerią postaci: rówieśników, ojca lekarza, nauczycieli, księdza, a nawet podejrzanego proroka. Wielką nieobecną pozostaje matka.
Książka jest szczera do bólu. Roi się w niej od fantazji nie tylko seksualnych, bywa histerycznie śmieszna, bywa wzruszająca. Jest mięsista, żywa i zaskakująca.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66863-31-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Wszystko zaczęło się od tego, że upadłem na głowę.
Miałem dwa lata, może trzy. Siedziałem na parapecie i oglądałem olbrzymi plac, który leżał kilka pięter niżej i był dla mnie całym światem. Plac nazywał się Leńskiego, a wszystko poza nim nazywano Warszawą. Po drugiej stronie placu, zasłaniając nieznany horyzont, rozciągał się dom taki sam jak ten, z którego wyglądałem. Dom w lustrze. Balansowałem na szerokim parapecie pod czujnym okiem Ba, a widok za oknem zaprzątał mnie bez reszty. Po placu chodzili ludzie, z wysoka wydawali mi się bardzo mali. Od czasu do czasu plac ożywał. Działo się to za sprawą długiego czerwonego autobusu, który przejeżdżał pod samym oknem, od lewej strony ku prawej, wydając z siebie fantastyczne dźwięki – sapanie, turkotanie, furkanie. Miał własny język, a ja starałem się go zrozumieć. Dokładnie w momencie, kiedy rozgadany czerwony smok miał się wyłonić, Ba pobiegła na chwilę do kuchni, by coś tam przykręcić, zgasić, a może tylko zdjąć przykrywkę. Mój autobus, prychając, wjechał prosto pod okno, a ja podskoczyłem ze szczęścia, wezbrała we mnie radość, przy której parapet, mimo całej swojej szerokości, nie miał szans. Spadłem na łeb – dziecięcy twardy łeb, który ochrania kaskiem czaszki niezapisaną mózgownicę. Po drodze zahaczyłem o kaloryfer. Polała się krew.
Ba wróciła do pokoju właśnie w tym momencie, a sekunda poprzedzająca atak histerii wystarczyła jej na odtworzenie zdarzenia od końca: krew, kaloryfer, parapet, okno, ja. Zapewne pominęła udział autobusu. Rzuciła się na mnie, krzycząc jak opętana, ja nie byłem gorszy, w końcu dzieciak, który właśnie rozwalił sobie głowę, ma pełne prawo do wrzasku. Nie wiem, jak szybko ochłonęła, ale kiedy przekonała się, że żyję, i owinęła mi głowę pierwszą pochwyconą szmatą, przypomniała sobie, że mamy telefon, co było rzadkością. Telefon zawdzięczaliśmy zawodowi ojca i chorobie mamy. Ojciec był lekarzem, a mama architektem, ale przede wszystkim umierała na płuca. Teraz to jednak ze mnie wystrzeliła czerwona fontanna.
Ba wykręciła numer do Szpitala Praskiego, gdzie pracował mój ojciec. W sumie niedaleko, po drugiej stronie parku Praskiego, dokąd wożono mnie w wózku („dziecko potrzebuje powietrza”). Ale Ba była w szoku, więc wykrzykiwała tylko jedno zdanie:
– Syn doktora Wyszogrodzkiego miał wypadek! Syn doktora Wyszogrodzkiego miał wypadek!
A tam oddana ekipa pracowników służby zdrowia wskoczyła do karetki pogotowia i na sygnale popruła na ulicę Zwycięzców na Saskiej Kępie, gdzie mieszkali moi rodzice. Ja tymczasem wykrwawiałem się na Pradze-Północ. No i z głowy.