Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Płonące dziewczyny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Płonące dziewczyny - ebook

Witajcie w miejscowości Chapel Croft.

W tej uroczej angielskiej wiosce w XVI wieku na stosie spalono grupę wieśniaków, w tym dwie nastolatki. Trzydzieści lat temu zaginęły tam dwie dziewczyny, a przed dwoma miesiącami samobójstwo popełnił proboszcz miejscowej parafii.

Jack Brooks – pastorka Kościoła anglikańskiego, oraz samotna matka piętnastoletniej córki – przybywa do wioski, aby objąć parafię po zmarłym poprzedniku. Wśród jego rzeczy znajduje m.in. zestaw do egzorcyzmów i notkę z cytatem z Pisma Świętego. „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajnego, co by się nie stało wiadome”.

Im lepiej Jack i jej córka Flo poznają wieś i jej mieszkańców, tym głębiej zostają wciągnięte w podziały, tajemnice i podejrzenia. A kiedy Flo nawiedzają wizje w starej kaplicy, staje się jasne, że w Chapel Croft są duchy, które nie mogą znaleźć spokoju.

Jednak odkrycie prawdy może być niezwykle trudne. W Chapel Croft każdy ma coś do ukrycia i nikt nie ufa obcym.

C.J. Tudor ponownie udowadnia, że jest jedną z najlepszych autorek thrillerów kryminalnych.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-664-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

„Jakim męż­czy­zną jestem?”

Ostat­nio czę­sto zada­wał sobie to pyta­nie.

„Służę Bogu. Jestem kapła­nem. Speł­niam wolę Pana”.

Ale czy to wystar­cza?

Patrzył na nie­wielki pobie­lany dom. Dach kryty strze­chą, jasno­fio­le­towy powoj­nik na ścia­nach ską­pa­nych w bled­ną­cym świe­tle słońca póź­nego lata. Na drze­wach ćwier­kały ptaki. Wśród krza­ków leni­wie bzy­kały psz­czoły.

„Gniazdo nie­pra­wo­ści. W naj­bar­dziej nie­win­nym oto­cze­niu”.

Ruszył powoli krótką ścieżką. Żołą­dek ści­skał mu strach. Przy­po­mi­nało to ból fizyczny, skręt kiszek. Uniósł rękę, lecz drzwi się otwo­rzyły, nim zastu­kał.

– Och, Bogu dzięki, że ojciec przy­szedł!

Matka stała w drzwiach, ugi­na­jąc się na nogach. Rzad­kie brą­zowe włosy przy­le­pione do czaszki. Prze­krwione oczy, szara, pomarsz­czona skóra.

„Oto, co się dzieje, gdy pojawi się Sza­tan”.

Wszedł do środka. W domu śmier­działo. Kwa­śny zapach brudu. Jak do tego doszło? Popa­trzył na schody. Ciem­ność na szczy­cie wyda­wała się gęsta od zła. Poło­żył rękę na porę­czy. Nogi odma­wiały mu posłu­szeń­stwa. Zaci­snął powieki i oddy­chał głę­boko.

„Służę Bogu”.

– Pokaż mi.

Zaczął wcho­dzić po scho­dach. Na pię­trze znaj­do­wało się troje drzwi. Z jed­nych wyj­rzał chło­piec w popla­mio­nym T-shir­cie i szor­tach; miał mar­twy wyraz twa­rzy. Zamknął drzwi na widok postaci w czar­nym stroju.

Otwo­rzył sąsied­nie drzwi. Poczuł cie­pło i smród. Przy­ło­żył rękę do ust i pró­bo­wał nie zwy­mio­to­wać.

Łóżko było zapla­mione krwią i eks­kre­men­tami. Do słup­ków w naroż­ni­kach przy­wią­zano sznury, ale wisiały luźno. Na mate­racu leżała otwarta skó­rzana walizka. W środku znaj­do­wały się akce­so­ria przy­mo­co­wane moc­nymi skó­rza­nymi paskami: duży kru­cy­fiks, Biblia, woda świę­cona, kawałki muślinu.

Dwóch przed­mio­tów bra­ko­wało. Leżały na pod­ło­dze. Skal­pel i długi ząb­ko­wany nóż. Były lep­kie od krwi. Ciało ota­czała ciem­no­czer­wona kałuża.

Prze­łknął ślinę. Zaschło mu w ustach.

– Wielki Boże, co tu się stało?!

– Mówi­łam ojcu, mówi­łam, że dia­beł…

– Dość!

Zauwa­żył przed­miot leżący na noc­nym sto­liku. Pod­szedł. Małe czarne pudełko. Patrzył na nie przez chwilę, po czym odwró­cił się w stronę matki sto­ją­cej w drzwiach. Zała­mała ręce i spoj­rzała na niego bła­gal­nie.

– Co teraz zro­bimy?!

„My”. On też ponosi odpo­wie­dzial­ność. Popa­trzył na zakrwa­wione, oka­le­czone ciało leżące na pod­ło­dze.

„Jakim męż­czy­zną jestem?”

– Przy­nieś ścierki i środki czysz­czące. Natych­miast.

„WELDON HERALD”, CZWAR­TEK,

24 MAJA 1990

ZAGI­NIĘ­CIE NASTO­LA­TEK

Poli­cja wysto­so­wała apel o pomoc w poszu­ki­wa­niu dwóch nasto­la­tek zagi­nio­nych w Sus­sex: Merry Lane i Joy Har­ris. Obie mają po pięt­na­ście lat i ist­nieje podej­rze­nie, że mogły razem uciec z domu. Joy widziano po raz ostatni 12 maja wie­czo­rem na przy­stanku auto­bu­so­wym w Hen­field. Tydzień póź­niej, 19 maja, Merry znik­nęła ze swo­jego domu w Cha­pel Croft, pozo­sta­wia­jąc list poże­gnalny.

Poli­cja nie podej­rzewa, że dziew­częta padły ofiarą prze­stęp­stwa, ale nie­po­koi się o ich los i ape­luje, by skon­tak­to­wały się z bli­skimi.

„Nie zosta­nie­cie uka­rane. Rodzice się o was mar­twią. Chcą wie­dzieć, czy jeste­ście bez­pieczne. Może­cie w każ­dej chwili wró­cić do domu”.

Joy, drob­nej budowy, sto sześć­dzie­siąt osiem cen­ty­me­trów wzro­stu, ma dłu­gie jasne włosy i deli­katne rysy twa­rzy. Była ubrana w różowy T-shirt, deka­ty­zo­wane dżinsy i buty spor­towe marki Dun­lop Green Flash.

Merry, szczu­pła, sto sie­dem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu, ma krót­kie ciemne włosy. Nosiła luźny szary swe­ter, dżinsy i czarne trampki.

Osoby, które widziały poszu­ki­wane nasto­latki, są pro­szone o kon­takt z poste­run­kiem poli­cji w Weldon pod numer 01323 456723 albo o tele­fon na linię orga­ni­za­cji Cri­me­stop­pers, 0800 555 111.ROZ­DZIAŁ 1

Sytu­acja jest wysoce nie­for­tunna. – Biskup John Dur­kin uśmie­cha się dobro­dusz­nie.

Jestem pra­wie pewna, że biskup John Dur­kin pra­wie wszystko robi dobro­dusz­nie, nawet kupę.

Jest naj­młod­szym bisku­pem w histo­rii die­ce­zji obej­mu­ją­cej pół­nocną część hrab­stwa Not­tin­gham, uta­len­to­wa­nym mówcą i auto­rem kilku cenio­nych arty­ku­łów z dzie­dziny teo­lo­gii. Była­bym zdu­miona, gdyby się oka­zało, że ni­gdy nie pró­bo­wał cho­dzić po powierzchni jeziora.

Jest także palan­tem.

Wiem o tym ja, jego kole­dzy, cała kuria. Myślę, że w sekre­cie nawet on sam o tym wie.

Nie­stety, nikt mu tego nie powie. Z pew­no­ścią nie ja. Nie dzi­siaj. Nie w chwili, gdy trzyma w swo­ich gład­kich, wypie­lę­gno­wa­nych dło­niach moją przy­szłość, pracę i dom.

– Takie nie­przy­jemne wyda­rze­nie może zachwiać wiarą para­fian – odzywa się.

– Nie zachwiało ich wiarą. Są roz­gnie­wani i zasmu­ceni. Nie pozwolę, żeby to wyda­rze­nie znisz­czyło wszystko, cośmy osią­gnęli. Nie zosta­wię tych ludzi, kiedy mnie naj­bar­dziej potrze­bują.

– Czy rze­czy­wi­ście potrze­bują? W nabo­żeń­stwach uczest­ni­czy coraz mniej wier­nych. Odwo­łano zaję­cia. Sły­sza­łem, że grupy dzie­cięce zamie­rzają się prze­nieść do innej para­fii.

– To z powodu poli­cjan­tów krę­cą­cych się w pobliżu i żół­tych taśm. Ta spo­łecz­ność nie prze­pada za poli­cją.

– Rozu­miem, że…

Niczego nie rozu­mie. Dur­kin prze­bywa na tere­nie dziel­nicy robot­ni­czej tylko wtedy, gdy jego oso­bi­sty szo­fer przy­pad­kiem skręci w złą stronę, wio­ząc go do sali gim­na­stycz­nej.

– Jestem pewna, że to się wkrótce zmieni. Odzy­skam ich zaufa­nie.

Nie dodaję, że bar­dzo mi na tym zależy. Popeł­ni­łam błąd i muszę go napra­wić.

– Potrafi pani czy­nić cuda? – Nim odpo­wia­dam, Dur­kin cią­gnie gładko: – Pro­szę posłu­chać, Jack. Wiem, że bar­dzo się pani sta­rała, ale wpa­dła pani w kło­poty.

Sie­dzę sztywno na krze­śle, wal­cząc z pokusą sple­ce­nia rąk na piersi jak nadą­sana nasto­latka.

– Myśla­łam, że mamy obo­wią­zek nawią­zy­wać bli­skie związki z para­fia­nami.

– Nasz pod­sta­wowy obo­wią­zek to dbać o dobre imię Kościoła. Żyjemy w trud­nych cza­sach. Kościół prze­żywa kry­zys. Coraz mniej ludzi uczest­ni­czy w nabo­żeń­stwach. Toczymy trudną walkę nawet bez nega­tyw­nego roz­głosu w mediach.

Dur­kin tylko tym się przej­muje. Mediami. Naj­waż­niej­szy jest PR. Kościół i tak nie ma naj­lep­szej prasy, a ja wszystko schrza­ni­łam. Chcia­łam rato­wać małą dziew­czynkę, a zamiast tego ska­za­łam ją na śmierć.

– Więc wasza eks­ce­len­cja chce, żebym podała się do dymi­sji?

– W żad­nym wypadku. Byłoby wielką stratą, gdyby odszedł od nas ktoś pani kali­bru. – Łączy czubki pal­ców obu rąk. Naprawdę to robi. – Źle by to wyglą­dało. Byłoby przy­zna­niem się do winy. Musimy sta­ran­nie roz­wa­żyć następny krok.

Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Zwłasz­cza że to Dur­kin wpadł na pomysł, by mnie prze­nieść do Not­tin­gham. Jestem jego pro­te­go­waną. Dobrze sobie radzi­łam, zmie­ni­łam pod­nisz­czony kościół w ubo­giej dziel­nicy w ośro­dek życia miej­sco­wej spo­łecz­no­ści.

Aż do sprawy Ruby.

– Więc co wasza eks­ce­len­cja suge­ruje?

– Zmianę para­fii. Na jakiś czas. Poje­dzie pani do miej­sco­wo­ści znaj­du­ją­cej się mniej na widoku. Nie­wielki kościół w Sus­sex jest chwi­lowo pozba­wiony kapłana. Cha­pel Croft. Potrzebny jest tym­cza­sowy pastor do chwili nomi­na­cji następcy.

Patrzę na niego. Mam wra­że­nie, że zie­mia usuwa mi się spod nóg.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale to wyklu­czone. W przy­szłym roku córka zdaje maturę. Nie mogę jej zawieźć na drugi koniec kraju.

– Uzgod­ni­łem już prze­nie­sie­nie z bisku­pem Gor­do­nem z die­ce­zji Weldon.

– Co takiego?! Jak to?! Biskup Gor­don szu­kał kogoś na to sta­no­wi­sko?! Na pewno musi ist­nieć bar­dziej odpo­wiedni miej­scowy kan­dy­dat…

Kiwa dło­nią, zby­wa­jąc moje pro­te­sty.

– Po pro­stu gawę­dzi­li­śmy. W trak­cie roz­mowy padło pani nazwi­sko. Wspo­mniał o waka­cie w Cha­pel Croft. Kom­pletny przy­pa­dek. – Przy­cho­dzi mi do głowy, że Dur­kin potrafi lepiej pocią­gać za sznurki niż ojciec Pino­kia. – Pro­szę wziąć pod uwagę pozy­tywne aspekty tej nomi­na­cji – cią­gnie. – Piękna oko­lica, świeże powie­trze, pola. Nie­wielka, bez­pieczna wio­ska. Będzie­cie zachwy­cone.

– Myślę, że wiem, co jest dobre dla mnie i Flo. Odpo­wiedź brzmi: nie.

– W takim razie muszę być bru­talny. – Spo­gląda mi w oczy. – To nie jest prośba.

Dur­kin nie bez powodu jest naj­młod­szym bisku­pem die­ce­zjal­nym. Nie ma to nic wspól­nego z dobro­dusz­no­ścią.

Zaci­skam pię­ści na kola­nach.

– Rozu­miem.

– Dosko­nale. Zaczyna pani pracę w przy­szłym tygo­dniu. Pro­szę pamię­tać, aby zabrać kalo­sze.ROZ­DZIAŁ 2

Chry­ste!

– Znowu wzy­wasz imię Pana Boga nada­remno.

– Wiem, ale… – Flo kręci głową. – Co za zadu­pie!

Trudno nie przy­znać jej racji. Zatrzy­muję samo­chód i patrzę na kaplicę. W pobliżu stoi nasz nowy, nie­wielki dom. Można by go nawet uznać za ładny, gdyby nie to, że jest nie­po­ko­jąco prze­krzy­wiony, jakby za chwilę miał się roz­paść cegła po cegle.

Kaplica jest mała, kwa­dra­towa i brud­no­szara. Nie ma strze­li­stego dachu, krzyża ani witraży. Od frontu znaj­dują się cztery pro­sto­kątne okna, dwa na górze, dwa na dole. Mię­dzy gór­nymi oknami umiesz­czono zegar. Wokół bie­gnie ozdobny napis: „Wyko­rzy­stujmy czas, gdyż dni są złe”¹.

Ładne. Nie­stety, ostat­nia litera w sło­wie „czas” się zatarła, więc napis brzmi: „Wyko­rzy­stujmy cza”.

Wysia­dam z samo­chodu. Parne powie­trze spra­wia, że ubra­nie natych­miast klei mi się do skóry. Wokół są tylko puste pola. Wio­ska składa się z około dwu­dzie­stu pię­ciu domów, pubu, sklepu i klubu. Sły­chać tylko ptaki i oka­zjo­nalne brzę­cze­nie psz­czoły. Ogar­nia mnie zde­ner­wo­wa­nie.

– Okej – mówię, sta­ra­jąc się nadać swo­jemu gło­sowi opty­mi­styczne brzmie­nie i nie ujaw­niać trwogi, którą czuję. – Wejdźmy do kaplicy i rozej­rzyjmy się.

– Nie obej­rzymy nowego miesz­ka­nia? – pyta Flo.

– Naj­pierw dom Boga. Potem dom jego dzieci.

Prze­wraca oczami, dając do zro­zu­mie­nia, że jestem męczącą idiotką. Nasto­let­nie dziew­częta potra­fią wiele wyra­zić za pomocą ruchów gałek ocznych. I tak dobrze, że w ogóle ją rozu­miem: po ukoń­cze­niu przez córkę pięt­na­stego roku życia próby nawią­za­nia komu­ni­ka­cji wer­bal­nej cza­sem przy­po­mi­nają próbę prze­bi­cia głową cegla­nego muru.

– Poza tym nasze meble cią­gle tkwią w kor­kach na auto­stra­dzie M25 – dodaję. – W kościele są przy­naj­mniej ławki.

Zamyka drzwi auta i wle­cze się za mną z ponurą miną. Zer­kam na nią: ciemne włosy ostrzy­żone na boba, kol­czyk w nosie (ciężko wywal­czony i zdej­mo­wany przed pój­ściem do szkoły) i duży apa­rat foto­gra­ficzny marki Nikon nie­mal stale wiszący na szyi. Czę­sto myślę, że moja córka byłaby ide­alną kan­dy­datką do zastą­pie­nia Winony Ryder w remake’u _Soku z żuka_.

Od drogi do kaplicy bie­gnie długa ścieżka. Przed bramą stoi odra­pana meta­lowa skrzynka na listy. Powie­dziano mi, że jeśli nikogo nie zastanę po przy­jeź­dzie, znajdę w niej klu­cze. Otwie­ram wieko, wkła­dam rękę do środka i – bingo! Wyj­muję dwa klu­cze Yale, z pew­no­ścią do chaty, i ciężki żela­zny klucz jak do bramy z Tol­kiena. Domy­ślam się, że to klucz do kaplicy.

– Cóż, przy­naj­mniej możemy wejść – mówię.

– Tak – odpo­wiada Flo z kamienną miną.

Igno­ruję ją i otwie­ram bramę. Ścieżka jest stroma i nie­równa. Po obu stro­nach widać nagrobki ster­czące z wyso­kiej trawy. Po lewej stoi wysoki pomnik. Ponury, szary obe­lisk. U pod­stawy leży coś, co przy­po­mina wią­zankę zwię­dłych kwia­tów. Jed­nak z bli­ska widać, że to nie kwiaty, tylko małe laleczki sple­cione z gałą­zek.

– Co to takiego? – pyta Flo, się­ga­jąc po apa­rat.

– Pło­nące dziew­czyny – odpo­wia­dam machi­nal­nie. Flo kuca i pstryka kilka zdjęć. – To tra­dy­cja Cha­pel Croft – dodaję. – Czy­ta­łam o niej w inter­ne­cie. Ludzie robią te figurki na cześć męczen­ni­ków z Sus­sex.

– Kogo?

– W okre­sie prze­śla­do­wań pro­te­stan­tów za pano­wa­nia kró­lo­wej Marii Tudor spa­lono na sto­sie grupę wie­śnia­ków. Przed kaplicą zgi­nęły dwie dziew­czyny.

Wstaje i krzywi się.

– I ludzie robią na ich pamiątkę te dzi­waczne figurki?

– Palą je w rocz­nicę ich śmierci.

– Coś jak z _Blair Witch_.

– Wła­śnie taka jest wieś. – Po raz ostatni zer­kam lek­ce­wa­żąco na laleczki. – Pełna dzi­wacz­nych zwy­cza­jów.

Flo wyj­muje komórkę i robi jesz­cze kilka zdjęć, praw­do­po­dob­nie by je wysłać przy­ja­cio­łom z Not­tin­gham („Popa­trz­cie, co robią te zwa­rio­wane wsio­chy”), po czym idzie za mną.

Docie­ramy do drzwi kaplicy. Wkła­dam do zamka żela­zny klucz. Cho­dzi ciężko i muszę go mocno naci­snąć, by się prze­krę­cił. Drzwi otwie­rają się ze skrzy­pie­niem, tro­chę jak z hor­roru. Otwie­ram je sze­rzej.

Na dwo­rze świeci sierp­niowe słońce, ale w kaplicy jest ciemno. Oczy przy­zwy­cza­jają się do mroku dopiero po chwili. Przez brudne okna wpa­dają pro­mie­nie słońca, oświe­tla­jąc dro­binki kurzu uno­szące się w powie­trzu.

Kaplica jest dziw­nie roz­pla­no­wana: nie­wielka nawa i sześć rzę­dów ławek naprze­ciwko ołta­rza. Po obu stro­nach drew­niane schody pro­wa­dzące na gale­rię, gdzie rów­nież stoją ławki. Przy­po­mina nie­wielki teatr albo arenę walk gla­dia­to­rów. Zasta­na­wiam się, jakim cudem prze­szła kon­trolę prze­ciw­po­ża­rową.

Wnę­trze pach­nie stę­chli­zną i sta­ro­ścią, co wydaje się dziwne, bo jesz­cze kilka tygo­dni temu kaplica była regu­lar­nie uży­wana. Podob­nie jak inne kościoły jest jed­no­cze­śnie duszna i zimna.

Na końcu nawy znaj­duje się nie­wielki obszar odgro­dzony żół­tymi barier­kami. Na jed­nej z nich wisi tabliczka z odręcz­nym napi­sem: „Uwaga! Nie­równa posadzka. Oblu­zo­wane płyty”.

– Zmie­niam zda­nie – mówi Flo. – Nie zadu­pie, ale prze­ra­ża­jące zadu­pie.

– Mogło być gorzej.

– Czyli?

– Kor­niki, grzyb, robaki?

– Zacze­kam na zewnątrz. – Odwraca się i wycho­dzi.

Nie idę za nią. Naj­le­piej odcze­kać. Nie mogę jej pocie­szyć. Zmu­si­łam ją do opusz­cze­nia mia­sta, które lubi, szkoły, w któ­rej dobrze się czuła, i przy­wio­złam do wsi, która ma do zaofe­ro­wa­nia tylko pola i woń kro­wiego łajna. Prze­ko­na­nie jej będzie wyma­gało tro­chę pracy.

Patrzę na drew­niany ołtarz.

– Boże, co ja tutaj robię?

– Mógł­bym pani w czymś pomóc?

Odwra­cam się.

Stoi przede mną męż­czy­zna. Szczu­pły i bar­dzo blady; kre­dową barwę cery pod­kre­ślają lśniące czarne włosy zacze­sane do tyłu we wdowi szpic. Mimo cie­pła ma na sobie ciemny gar­ni­tur i szarą koszulę bez koł­nie­rzyka. Wygląda jak wam­pir wybie­ra­jący się do klubu jaz­zo­wego.

– Prze­pra­szam, jesz­cze ni­gdy nie otrzy­ma­łam bez­po­śred­niej odpo­wie­dzi na podobne pyta­nie. – Uśmie­cham się i wycią­gam rękę. – Nazy­wam się Jack.

W dal­szym ciągu patrzy na mnie podejrz­li­wie.

– Jestem świec­kim admi­ni­stra­to­rem para­fii. Jak się pani tu dostała?

Zdaję sobie sprawę, że nie wło­ży­łam kolo­ratki, a jemu praw­do­po­dob­nie powie­dziano tylko, że przy­je­dzie pastor Bro­oks. Oczy­wi­ście mógłby wyszu­kać mnie w inter­ne­cie, ale wygląda jak zaby­tek z epoki gęsich piór i inkau­stu.

– Prze­pra­szam. Jack Bro­oks? Pastor Bro­oks? – Otwiera sze­rzej oczy. Lekko się rumieni. Wiem, że forma mojego imie­nia jest myląca. Przy­znaję, że spra­wia mi to przy­jem­ność. – O Boże… Pro­szę mi wyba­czyć. Po pro­stu…

– Nie tego się pan spo­dzie­wał?

– Nie.

– Kogoś wyż­szego, szczu­plej­szego, przy­stoj­niej­szego?

Nagle sły­szę krzyk:

– MAMO! – Odwra­cam się. W drzwiach stoi Flo. Jest blada, wytrzesz­cza oczy. W mojej gło­wie dźwię­czą dzwonki alar­mowe. – Tam jest dziew­czynka! Ona… chyba jest ranna! Musisz przyjść, natych­miast!ROZ­DZIAŁ 3

Dziew­czynka ma nie wię­cej niż trzy­na­ście lat. Jest ubrana w sukienkę, która kie­dyś mogła być biała. Bose stopy… jest cała zalana krwią.

Włosy są pokryte rdzawą cie­czą, twarz czer­wo­nymi smu­gami, a sukienka ciem­no­kasz­ta­no­wymi pla­mami. Idzie ścieżką w naszą stronę, zosta­wia­jąc małe, krwawe ślady.

Patrzę na nią, roz­pacz­li­wie zasta­na­wia­jąc się, co się stało. Wpa­dła pod samo­chód?! Widzę na dro­dze jedno auto. Skąd tyle krwi?! Jak to moż­liwe, że jest w sta­nie cho­dzić?!

Zbli­żam się do niej ostroż­nie i kucam.

– Cześć, kocha­nie! Jesteś ranna? – Patrzy na mnie. Ma inten­syw­nie błę­kitne oczy, w któ­rych maluje się prze­ra­że­nie. Kręci głową. Nie jest ranna. Więc skąd tyle krwi? – To dobrze. Możesz mi powie­dzieć, co się stało?

– Zabił ją.

Dzień jest upalny, ale czuję chłodny dreszcz.

– Kogo?

– Pippę.

– Zadzwoń na poli­cję, Flo – mówię ostroż­nie.

Córka wyj­muje komórkę i spo­gląda na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie ma sygnału.

Cho­lera! Ogar­nia mnie déjà vu. Czuję mdło­ści. Krew, mała dziew­czynka… Tylko nie to, nie po raz drugi.

Odwra­cam się w stronę wam­pira wybie­ra­ją­cego się do klubu jaz­zo­wego. Cią­gle stoi przy drzwiach.

– Nie dosły­sza­łam pań­skiego imie­nia.

– Aaron.

– W kaplicy jest tele­fon sta­cjo­narny?

– Tak, w zakry­stii.

– Mógłby pan zadzwo­nić na poli­cję?

Waha się.

– Znam tę dziew­czynkę. To córka Har­pe­rów.

– Jak ma na imię?

– Poppy.

– Okej. – Uśmie­cham się uspo­ka­ja­jąco do małej. – Wezwiemy pomoc, Poppy.

Aaron w dal­szym ciągu się nie rusza. Szok, może nie­zde­cy­do­wa­nie? Tak czy ina­czej, nie zro­bił tego, o co pro­si­łam.

– Niech pan zadzwoni na poli­cję! – rzu­cam ostro.

Wcho­dzi do kaplicy. Nagle sły­szę war­kot pędzą­cego samo­chodu. Uno­szę oczy i widzę range rovera, który wyjeż­dża zza zakrętu i zatrzy­muje się z piskiem opon przed bramą. Kie­rowca otwiera drzwi.

– Poppy! – Z samo­chodu wyska­kuje bar­czy­sty męż­czy­zna i bie­gnie ścieżką w naszą stronę. – O Boże, Poppy, wszę­dzie cię szu­ka­łem! Ucie­kłaś?!

Pro­stuję się.

– To pana córka?

– Tak. Nazy­wam się Simon Har­per. – Mówi to z dumą, jakby był powszech­nie znaną posta­cią. – Kim pani jest, do licha?!

Gryzę się w język.

– Pastor Bro­oks, nowa gospo­dyni para­fii. Może mi pan powie­dzieć, co się tu wła­ści­wie dzieje? Pań­ska córka jest zalana krwią.

Marsz­czy brwi. Jest kilka lat star­szy ode mnie. Masywny, ale nie gruby. Bru­tal­ność wypi­sana na twa­rzy. Mam wra­że­nie, że nie jest przy­zwy­cza­jony do ostrych pytań, zwłasz­cza ze strony kobiet.

– Nic się nie stało.

– W cza­sie tek­sa­skiej masa­kry piłą mecha­niczną też nic się nie stało – wtrąca Flo.

Simon Har­per zerka na nią z iry­ta­cją, po czym znowu odwraca się w moją stronę.

– Mogę panią zapew­nić, pani pastor, że to po pro­stu nie­po­ro­zu­mie­nie. Poppy, podejdź do mnie. – Wyciąga rękę. Poppy chowa się za moimi ple­cami.

– Pana córka powie­działa, że ktoś został zabity.

– Co takiego?!

– Pippa.

– Och, na litość boską! – Har­per prze­wraca oczami. – To śmieszne.

– Może pozwólmy poli­cji zde­cy­do­wać, czy to naprawdę takie śmieszne.

– Peppa, a nie Pippa… Peppa to świ­nia.

– Słu­cham?

– To świń­ska krew.

Patrzę na niego. Czuję strużki potu spły­wa­jące po ple­cach. Sły­chać war­kot. Drogą powoli jedzie trak­tor. Simon Har­per wzdy­cha ciężko.

– Czy mogli­by­śmy wejść do domu i umyć Poppy? Nie mogę jej zabrać samo­cho­dem w takim sta­nie.

Zer­kam na stary dom.

– Pro­szę za mną.

Po raz pierw­szy wcho­dzę do nowego domu. Nie spo­dzie­wa­łam się, że zoba­czę go w takich oko­licz­no­ściach. Flo przy­nosi z ogrodu dwa pla­sti­kowe fote­liki i sadzamy Poppy na jed­nym z nich. Znaj­duję pod zle­wem dość czy­sto wyglą­da­jącą ście­reczkę i pół butelki mydła w pły­nie.

Zauwa­żam także latarkę i pająka wiel­ko­ści pię­ści.

– Zaj­rzę do auta – mówi Flo. – Zdaje się, że jest tam kilka nawil­ża­nych chu­s­te­czek i moja bluza od dresu, którą Poppy mogłaby wło­żyć.

– Świetny pomysł.

Wybiega z domu. „Dobra z niej dziew­czyna – myślę – mimo fochów”.

Zwil­żam ście­reczkę pod kra­nem i kucam obok Poppy. Zmy­wam jej z twa­rzy krew.

„Świń­ska krew. Jak mała dziew­czynka mogła się polać świń­ską krwią?!”

– Wiem, że wygląda to nie­ład­nie, ale zaraz wszystko wytłu­ma­czę – odzywa się Simon Har­per. Pró­buje mówić pojed­naw­czym tonem.

– Niczego nie oce­niam. To naj­waż­niej­sza zasada mojej pro­fe­sji.

Świa­do­mie kła­mię. Ście­ram krew z czoła i uszu Poppy. Zaczyna przy­po­mi­nać dziew­czynkę, a nie ucie­ki­nierkę z powie­ści Ste­phena Kinga.

– Chciałby pan coś wytłu­ma­czyć?

– Jestem wła­ści­cie­lem farmy. Farmy Har­pe­rów. Należy do naszej rodziny od wielu poko­leń. Mamy wła­sną rzeź­nię. Wiem, że są ludzie, któ­rzy tego nie pochwa­lają…

Nie wstaję.

– Moim zda­niem warto wie­dzieć, skąd pocho­dzi to, co jemy. Więk­szość dzieci z mojej poprzed­niej para­fii uwa­żała, że mięso rośnie samo z sie­bie w McDo­nal­dzie.

– Oczy­wi­ście… cóż, no wła­śnie. Sta­ramy się tak wycho­wy­wać córki, by rozu­miały, na czym polega praca na far­mie, nie trak­to­wały zwie­rząt zbyt sen­ty­men­tal­nie. Rosie, star­sza, ni­gdy nie miała z tym kło­po­tów, ale Poppy jest bar­dziej… wraż­liwa. – Wyczu­wam, że wraż­li­wość to eufe­mizm. Wygła­dzam włosy Poppy. Patrzy na mnie lśnią­cymi błę­kit­nymi oczami. W jej wzroku jest coś pustego. – Mówi­łem Emmie… to moja żona… że nie powinna pozwa­lać dziew­czyn­kom nada­wać im imion.

– Komu?

– Świ­niom. Poppy była zachwy­cona… ale potem oczy­wi­ście się do nich przy­wią­zała, zwłasz­cza do jed­nej.

– Peppy?

– Tak.

– Dziś rano zaczę­li­śmy świ­nio­bi­cie.

– Ach, rozu­miem…

– Poppy miała iść z Rosie na plac zabaw, ale… musiały zmie­nić plany. Wró­ciły wcze­śniej, a potem zoba­czy­łem Poppy sto­jącą…

Prze­rywa z oszo­ło­mioną miną. Wyobra­żam sobie dziecko wbie­ga­jące do rzeźni i widzące kosz­marną scenę.

– Dalej nie rozu­miem, jak się popla­miła krwią.

– Musiała się pośli­zgnąć i upaść na posadzkę. Póź­niej ucie­kła, zna pani dal­szy ciąg… – Spo­gląda na mnie. – Nawet nie ma pani poję­cia, jak mi przy­kro, ale pro­wa­dzimy gospo­dar­stwo rolne. Tak wygląda nasza praca.

Czuję lek­kie współ­czu­cie. Płu­czę ście­reczkę i usu­wam resztkę krwi z twa­rzy Poppy. Póź­niej wyj­muję z kie­szeni dżin­sów gumkę i wiążę jej wil­gotne włosy w kucyk.

Uśmie­cham się.

– Wie­dzia­łam, że w końcu zoba­czę śliczną dziew­czynkę.

Cią­gle nic. Tro­chę wytrąca mnie to z rów­no­wagi. Ale cza­sem tak działa trauma. Widy­wa­łam to już wcze­śniej. Praca pastorki w ubo­giej dziel­nicy mia­sta to nie tylko pie­cze­nie ciast i wyprze­daże gara­żowe. Czę­sto spo­tyka się ludzi mają­cych kło­poty, sta­rych i mło­dych. Jed­nak dzieci bywają mal­tre­to­wane nie tylko w mia­stach. To też wiem.

Odwra­cam się w stronę Simona.

– Poppy ma jakieś zwie­rzęta?

– Trzy­mamy kilka psów paster­skich, ale miesz­kają w budach.

– Może byłoby dobrze, gdyby Poppy miała wła­sne zwie­rzę. Nie­wiel­kie, na przy­kład cho­mika, któ­rym mogłaby się opie­ko­wać?

Przez chwilę myślę, że Simon przyj­mie moją pro­po­zy­cję. Póź­niej jego twarz znowu staje się nie­prze­nik­niona.

– Dzię­kuję, pani pastor, ale myślę, że wiem, jak postę­po­wać z córką.

O mało nie odpo­wia­dam, że ostat­nie wyda­rze­nia temu prze­czą. Flo wcho­dzi do kuchni z nawil­ża­nymi chu­s­tecz­kami i bluzą od dresu z podo­bi­zną Jacka Szkie­le­tona².

– Może być?

Kiwam głową, czu­jąc ogar­nia­jące mnie znu­że­nie.

– Świet­nie.

Sto­imy przy drzwiach i patrzymy, jak Simon Har­per i Poppy wsia­dają do range rovera. Bluza od dresu Flo sięga Poppy do kolan. Odjeż­dżają.

Obej­muję Flo ramie­niem.

– Wła­śnie tak wygląda spo­kojna wieś.

– Rze­czy­wi­ście. Może mimo wszystko będzie zabaw­nie?

Śmieję się, a potem zauwa­żam wid­mową postać w czar­nym stroju idącą w stronę domu z dużym pudłem w rękach. Co robił tak długo w kaplicy?

– Przy­pusz­czam, że poli­cja już jedzie? – pytam.

– O nie. Zauwa­ży­łem Simona Har­pera i uzna­łem, że nie ma potrzeby dzwo­nić. – „Naprawdę, nie ma potrzeby?” Wydaje się, że Simon Har­per to bar­dzo wpły­wowa osoba w Cha­pel Croft. W wielu małych miej­sco­wo­ściach ist­nieje rodzina cie­sząca się powszech­nym sza­cun­kiem. Z powodu tra­dy­cji, stra­chu albo jed­nego i dru­giego. – Przy­po­mnia­łem sobie, że powi­nie­nem dać to pani pastor po przy­jeź­dzie – dodaje Aaron.

Wyciąga pudło w moją stronę. Na środku wypi­sano dru­ko­wa­nymi lite­rami moje nazwi­sko.

– Co to takiego?

– Nie wiem. Wczo­raj zosta­wiono to przed kaplicą.

– Kto zosta­wił?

– Nie zauwa­ży­łem. Pomy­śla­łem, że to miły poda­ru­nek.

– Może od poprzed­niego pastora? – suge­ruje Flo.

– Nie sądzę – odpo­wia­dam. – Nie żyje. – Zer­kam na Aarona, zda­jąc sobie sprawę, że moje słowa mogły zabrzmieć bez­dusz­nie. – Było mi bar­dzo przy­kro, gdy dowie­dzia­łam się o śmierci pastora Flet­chera. To musiał być szok.

– O tak.

– Zacho­ro­wał?

– Zacho­ro­wał? – Patrzy na mnie dziw­nie. – Nie powie­dzieli pani?

– Sły­sza­łam, że zmarł nie­spo­dzie­wa­nie.

– Ow­szem. Popeł­nił samo­bój­stwo.ROZ­DZIAŁ 4

Ksiądz biskup powi­nien był mi powie­dzieć!

Głos Dur­kina w słu­chawce jest ledwo sły­szalny.

– Deli­katna… acja… lepiej nie… szcze­góły…

– Nic mnie to nie obcho­dzi! Powin­nam była wie­dzieć.

– Ja nie… oso­bi­ście… przy­kro mi.

– Kto jesz­cze wie?

– Nie­wiele osób… zna­lazł go admi­ni­stra­tor… rada para­fialna.

Czyli praw­do­po­dob­nie wie cała wieś. Dur­kin znowu glę­dzi. Wychy­lam się dalej z okna sypialni na pię­trze. To jedyne miej­sce, gdzie łapię sygnał. Poja­wia się magiczna trze­cia kre­ska zasięgu.

– Wie­lebny Flet­cher… pro­blemy psy­chiczne… Na szczę­ście podał się wcze­śniej do dymi­sji, więc ofi­cjal­nie nie peł­nił funk­cji pastora…

Innymi słowy, nie jest to pro­blem Kościoła. Brak empa­tii Dur­kina ma w sobie coś pato­lo­gicz­nego. Czę­sto myślę, że jego talenty można by lepiej wyko­rzy­stać w poli­tyce niż w Kościele, ale cóż, może nie ma wiel­kiej róż­nicy. I duchowni, i poli­tycy prze­ma­wiają do ludzi świę­cie prze­ko­na­nych, że to, w co wie­rzą, jest słuszne.

– Powin­nam była wie­dzieć. To wpływa na moją pracę. Na to, jak miesz­kańcy postrze­gają Kościół i obec­nego pastora.

– Oczy­wi­ście. Przy­kro mi. Doszło do nie­do­pa­trze­nia. – Jestem pewna, że kła­mie. Po pro­stu nie chciał mi dać kolej­nego pre­tek­stu do odmowy. – To wszystko, Jack?

– Nie, jest jesz­cze jedna sprawa. – To nie powinno mieć zna­cze­nia. Skoro po śmierci prze­no­simy się w zaświaty, oko­licz­no­ści są nie­ważne. A jed­nak są ważne. – Jak to zro­bił?

Dłu­gie mil­cze­nie. Znam Dur­kina od dawna i wiem, że zasta­na­wia się, czy nie skła­mać. Po chwili wzdy­cha.

– Powie­sił się w kaplicy.

Flo klę­czy na pod­ło­dze salo­niku i wyj­muje rze­czy z pudeł. Na szczę­ście nie ma ich dużo. Kiedy przy­je­chała fur­go­netka firmy trans­por­to­wej, dwóch wyta­tu­owa­nych mło­dych ludzi wypa­ko­wało nasz docze­sny doby­tek w dwa­dzie­ścia minut. Nie­wielki doro­bek jak na połowę życia.

Sia­dam na wytar­tej kana­pie, ledwo miesz­czą­cej się w cia­snym salo­niku. Dom jest mały, krzywy, sufity są niskie. Nie można otwo­rzyć żad­nego okna, co spra­wia, że w środku jest nie­zno­śnie gorąco; muszę nie­ustan­nie pamię­tać, by pochy­lać głowę w drzwiach mię­dzy salo­ni­kiem a kuch­nią (a wcale nie jestem wysoka).

Łazienka jest poma­lo­wana na oliw­ko­wo­zie­lony kolor i lekko zagrzy­biona. W domu są dwa urzą­dze­nia do ogrze­wa­nia: kocioł opa­lany ole­jem i sta­ro­żytny żela­zny pie­cyk. Praw­do­po­dob­nie trzeba je spraw­dzić, bo w zimie możemy umrzeć wsku­tek zatru­cia cza­dem.

Są jed­nak pozy­tywne strony. Miesz­ka­nie jest dar­mowe: nie muszę pła­cić czyn­szu. Możemy się jakoś urzą­dzić. Ale jesz­cze nie w tej chwili. Teraz mam ochotę coś zjeść, obej­rzeć tele­wi­zję i iść spać.

Flo unosi głowę.

– Mam nadzieję, że dzi­siej­sze wyda­rze­nia nie zmie­niły two­jej opi­nii, że to potworne zadu­pie.

– Nie, ale dziś wie­czo­rem jestem za bar­dzo zmę­czona i głodna, żeby się tym przej­mo­wać. Przy­pusz­czam, że w pobliżu nie ma żad­nego barku z jedze­niem na wynos?

– W sąsied­nim mia­steczku jest Domino’s Pizza – mówi Flo. – Wyszu­ka­łam ją po dro­dze w Google.

– Alle­luja! Cywi­li­za­cja! Zoba­czymy, co pusz­czają w Net­flik­sie?

– Zdaje się, że Bri­tish Tele­com jesz­cze nie pod­łą­czył sze­ro­ko­pa­smo­wego inter­netu? – odpo­wiada.

„Cho­lera, rze­czy­wi­ście nie pod­łą­czył”.

– Więc chyba jeste­śmy ska­zane na nor­malną tele­wi­zję – odzy­wam się.

– Nie­stety nie.

– Słu­cham? Dla­czego? – pytam ze zdzi­wie­niem.

Flo wstaje, siada obok mnie na kana­pie i obej­muje mnie ramie­niem.

– Co jest nie tak z tym obraz­kiem, Micha­elu? – pyta. Uśmie­cham się na alu­zję do _Stra­co­nych chłop­ców_. Przy­naj­mniej cze­goś się ode mnie nauczyła. – Na dachu nie ma anteny tele­wi­zyj­nej. Wiesz, co ozna­cza brak anteny tele­wi­zyj­nej?

– O Boże… – Odrzu­cam głowę do tyłu. – Naprawdę?!

– Tak.

– W co myśmy się wpa­ko­wały?

– Miejmy nadzieję, że to nie druga Santa Carla³.

– Jakoś sobie pora­dzę z wam­pi­rami. Mam przy­naj­mniej krzyż.

– Jest jesz­cze tajem­ni­cze pudło.

Pudło. Byłam wście­kła na Dur­kina, który nie raczył mnie poin­for­mo­wać o oko­licz­no­ściach śmierci Flet­chera, i pra­wie zupeł­nie zapo­mnia­łam o pudle. Roz­glą­dam się.

– Nie pamię­tam, gdzie je poło­ży­łam.

– W kuchni.

Flo wstaje, wraca z pudłem i sta­wia je obok mnie. Spo­glą­dam na nie z powąt­pie­wa­niem.

„Wie­lebna Jack Bro­oks”.

– A zatem? – Flo trzyma w ręku nożyczki.

Biorę je i prze­ci­nam taśmę kle­jącą. W środku jest coś zapa­ko­wa­nego w bibułkę. Na wierz­chu leży nie­wielka kar­teczka. Wyj­muję ją.

_Nie ma bowiem nic ukry­tego, co by nie wyszło na jaw, ani nic taj­nego, co by nie stało się wia­dome. Dla­tego, co mówi­cie w ciem­no­ści, będzie sły­szane w świe­tle dzien­nym, a co w komo­rach na ucho szep­ta­li­ście, będzie roz­gła­szane na dachach._

Ewan­ge­lia św. Łuka­sza, XII, 2–3⁴

Zer­kam na Flo, która pyta­jąco unosi brwi.

– Tro­chę melo­dra­ma­tyczne.

Odkła­dam kartkę i roz­wi­jam bibułkę. Owi­nięto nią odra­paną, brą­zową teczkę ze skóry.

Patrzę na nią. Czuję gęsią skórkę na ramio­nach.

– Zamie­rzasz ją otwo­rzyć? – pyta Flo.

Nie­stety nie potra­fię zna­leźć roz­sąd­nego pre­tek­stu, by tego nie robić. Wyj­muję teczkę i kładę na kana­pie. Coś grze­cho­cze w środku. Otwie­ram zatrza­ski.

„Nie ma bowiem nic ukry­tego, co by nie wyszło na jaw, ani nic taj­nego, co by nie stało się wia­dome”.

Wnę­trze jest wyście­łane czer­wo­nym jedwa­biem, zawar­tość umo­co­wana paskami: Biblia w skó­rza­nej opra­wie, duży kru­cy­fiks, woda świę­cona, kawałki muślinu i duży ząb­ko­wany nóż.

– Co to takiego? – pyta Flo.

Prze­ły­kam ślinę, czu­jąc lek­kie mdło­ści.

– Zestaw do egzor­cy­zmów.

– O la la! – Marsz­czy brwi. – Nie wie­dzia­łam, że uży­wa­cie noży do egzor­cy­zmów.

– Zwy­kle nie uży­wamy.

Wycią­gam dłoń i doty­kam wytar­tej kościa­nej ręko­je­ści. Wydaje się chłodna i gładka. Wyj­muję nóż z teczki. Jest ciężki, ząb­ko­wane kra­wę­dzie są ostre i pokryte brą­zo­wymi plam­kami.

Flo pochyla się do przodu.

– Mamo, czy to…

– Tak.

Wydaje się, że to lejt­mo­tyw dzi­siej­szego dnia.

Krew.ROZ­DZIAŁ 5

Świa­tło księ­życa. Trudno sobie wyobra­zić, że można żyć ina­czej, a jed­nak to prawda.

Wyciąga dłoń, chwyta świa­tło, pozwala mu spły­nąć na trawę. „Trawa”. To też coś nowego. W wię­zie­niu nie było trawy. Niczego mięk­kiego. Nawet pościel była sztywna i szorstka. Świa­tło księ­życa sączyło się przez wąskie okna, czę­ściowo zasła­niały je oko­liczne budynki. A póź­niej roz­trza­ski­wało się na beto­nie albo stali.

Tutaj świa­tło roz­lewa się swo­bod­nie, nic go nie krę­puje. Park wydaje się ską­pany – wła­śnie tak, ską­pany! – w sre­brzy­stym bla­sku pada­ją­cym na trawę. I co z tego, że jest rzadka i wydep­tana, pokryta śmie­ciami, butel­kami po cydrze i nie­do­pał­kami? Ma wra­że­nie, że zna­lazł się w raju. Jakimś pie­przo­nym Ede­nie. Nocuje na ławce na roz­ło­żo­nych kar­to­no­wych pudłach, w śpi­wo­rze ukra­dzio­nym pija­kowi. Zło­dzieje i żebracy nie mają honoru. Ławka wydaje się wspa­nia­łym łożem z kolu­mien­kami, jedwabną pościelą i pucho­wymi podusz­kami.

Jest wolny. Po czter­na­stu latach. Tym razem nie wróci za kraty. Jest czy­sty, odbył tera­pię. Uwol­nił się od nałogu, grzecz­nie się zacho­wy­wał.

„Ni­gdy nie jest za późno – mówili psy­cho­lo­dzy. – Cią­gle możesz roz­po­cząć nowe życie. Uwol­nić się od prze­szło­ści”.

Oczy­wi­ście to kłam­stwo. Ni­gdy nie da się zapo­mnieć o prze­szło­ści. Wle­cze się za czło­wie­kiem jak wierny, stary pies, nie chce odejść. A cza­sami gry­zie w tyłek.

Śmieje się cicho. To by się jej podo­bało. Zawsze mówiła, że ma poczu­cie humoru. Może, ale potrafi także bić i kopać. Nie mógł powstrzy­mać gniewu. Kom­plet­nie go zamro­czyło. Nie potra­fił wykrztu­sić słowa, miał przed oczami czer­woną mgłę. Dzwo­niło mu w uszach i czuł ści­ska­nie w gar­dle.

„Musisz pano­wać nad gnie­wem, bo ina­czej zwy­cięża zło” – mówiła.

W nocy, w celi, wyobra­żał ją sobie obok sie­bie. Gła­dziła go po wło­sach, szep­tała, uspo­ka­jała. Poma­gała znieść wię­zie­nie i głód nar­ko­ty­ków. Roz­gląda się w ciem­no­ści, szu­ka­jąc jej wzro­kiem. Nie, jest sam. Ale już nie­długo.

Pod­ciąga śpi­wór pod brodę, kła­dzie głowę na ławce. Noc jest cie­pła. Jest szczę­śliwy, że śpi na wol­nym powie­trzu. Może patrzeć na księ­życ i gwiazdy, myśleć o jutrze.

Jak brzmiała ta pio­senka o jutrze? Tylko jeden dzień czy jakoś tak…

„Szkoda, że nie jeste­śmy sie­ro­tami jak Annie – mówiła. – Wtedy mogli­by­śmy uciec”.

Przy­tu­lała się do niego. Chude ramiona i roz­czo­chrane włosy pach­nące cia­stecz­kami.

Uśmie­cha się. „Jutro, jutro cię znajdę”.ROZ­DZIAŁ 6

Poranne nabo­żeń­stwo nie­dzielne to główny popis sce­niczny duchow­nego w całym tygo­dniu. Jeżeli chce przy­cią­gnąć tłumy – czyli prze­szło dzie­sięć osób – ma na to szansę tylko w nie­dzielę.

W moim daw­nym kościele w Not­tin­gham, gdzie więk­szość para­fian była czar­no­skóra, w nie­dziele wszy­scy ubie­rali się jak na wielką uro­czy­stość: kape­lu­sze, gar­ni­tury, małe dziew­czynki z war­ko­czy­kami i dużymi kokar­dami we wło­sach. Tak samo wyglą­dała Ruby.

Dzięki temu dzień nabie­rał wyjąt­ko­wego cha­rak­teru. Ja też czu­łam się wyjąt­kowo. Zwłasz­cza że wie­dzia­łam, że jeśli się dobrze przyj­rzeć, stroje para­fian są czę­sto tro­chę pod­nisz­czone albo za cia­sne w talii. Pocho­dzili z naj­uboż­szej dziel­nicy mia­sta, a jed­nak się sta­rali. Byli dumni, że przy­cho­dzą do kościoła w nie­dzielny ranek w przy­zwo­itych ubra­niach.

W nie­któ­rych innych kościo­łach, w któ­rych pra­co­wa­łam, w nie­dzielne ranki widy­wało się włó­czę­gów śpią­cych na ław­kach. Mimo to duchowny musi się sta­rać dobrze wyko­ny­wać swoją pracę.

Może to oczy­wi­ście uznać za nieco znie­chę­ca­jące, ale zawsze sobie powta­rzam, że jeśli moje kaza­nia poma­gają choćby jed­nej oso­bie, odno­szę wiel­kie zwy­cię­stwo. Kościół nie jest dla ludzi wie­rzą­cych, tylko dla tych, któ­rzy nie mają w co wie­rzyć. Samot­nych, zagu­bio­nych, bez­dom­nych. Sta­nowi azyl. Wła­śnie tym stał się dla mnie, gdy nie mia­łam dokąd iść, do kogo się zwró­cić. Ktoś mi pomógł. Ni­gdy nie zapo­mnia­łam oka­za­nej mi dobroci. Teraz pró­buję za nią odpła­cić.

Nie wiem, czego ocze­ki­wać po para­fia­nach z Cha­pel Croft. Małe wio­ski są czę­sto przy­wią­zane do tra­dy­cji. Kościół odgrywa ważną rolę. Z dru­giej strony para­fia­nie bywają starsi. To zabawne, jak wielu ludzi odnaj­duje wiarę, gdy musi zamó­wić pierw­szą pro­tezę zębową.

Nie będę dziś odpra­wiać nabo­żeń­stwa. Ofi­cjal­nie obejmę sta­no­wi­sko dopiero za dwa tygo­dnie. Dziś rano pierw­sze skrzypce gra wie­lebny Rush­ton z War­blers Green. Wymie­ni­li­śmy już kilka mejli. Wydaje się miły, zaan­ga­żo­wany i prze­pra­co­wany. Jak więk­szość duchow­nych na wsi. Obsłu­guje trzy para­fie, więc przy­jazd do Cha­pel Croft to dla niego wyzwa­nie. Sko­men­to­wał to nastę­pu­jąco:

„Bóg jest wszech­obecny, ale ja muszę się dopiero nauczyć prze­by­wać w czte­rech miej­scach jed­no­cze­śnie”.

Czę­ściowo wyja­śnia to, dla­czego mia­no­wano mnie w tak pil­nym try­bie. Ale nie­zu­peł­nie.

Dziwna prze­syłka tro­chę wytrą­ciła mnie z rów­no­wagi. W nocy źle spa­łam. Nie­ustan­nie wyry­wała mnie ze snu cisza. Nie sły­sza­łam uspo­ka­ja­ją­cego wycia syren w oddali ani pija­ków krzy­czą­cych pod oknem. Stale przy­po­mi­na­łam sobie wyda­rze­nia dnia; Poppy z twa­rzą zalaną krwią. Ząb­ko­wany nóż. Na twarz Poppy nakła­dała się twarz Ruby. Wszystko łączyła krew.

„Dla­czego się zgo­dzi­łam tu przy­je­chać? Na co liczę?”

Tuż po siód­mej wresz­cie wstaję z łóżka. Za oknem kuka kukułka. Praw­dziwa cho­lerna kukułka. Parzę kawę, czuję pokusę wyję­cia puszki z tyto­niem i bibuł­kami z miej­sca, gdzie ją ukry­łam, pod ścierką w szu­fla­dzie w kuchni.

Flo zadrę­cza mnie, żebym rzu­ciła pale­nie. Pró­buję i nic z tego nie wycho­dzi: „Duch wpraw­dzie jest ochotny, ale ciało mdłe”⁵. Pota­jem­nie zwi­jam skręta przy stole, wkła­dam stary dres i buty spor­towe, a póź­niej wypa­lam papie­rosa przed domem, usi­łu­jąc zapo­mnieć o posęp­nym nastroju. Jest już cie­pło, choć niebo się zachmu­rzyło. Nowy dzień. Nowe wyzwa­nia. Zawsze dzię­kuję Bogu za jedną rzecz. Nie mamy gwa­ran­cji, że doży­jemy jutra. Każdy dzień to dar, więc trzeba go mądrze wyko­rzy­stać.

Oczy­wi­ście, jak więk­szość duchow­nych, nie zawsze prze­strze­gam przy­ka­zań, które gło­szę.

Dopa­lam papie­rosa, idę na górę i biorę kąpiel w let­niej wodzie. Póź­niej suszę włosy i dopro­wa­dzam się do jakiego takiego wyglądu. Nie mam zbyt wielu siwych wło­sów ani zmarsz­czek, ale moja twarz jest tro­chę pod­puch­nięta. Przy­pusz­czam, że wyglą­dam jak prze­ciętna zmę­czona matka w wieku około czter­dzie­stu pię­ciu lat. Wer­dykt – trzeba się z tym pogo­dzić.

Scho­dzę na dół. Dziwne, ale Flo już wstała; leży na kana­pie w salo­niku z fili­żanką her­baty i książką. Wygląda na to, że to naj­now­szy Ste­phen King.

– Jak wyglą­dam?

– Na wykoń­czoną.

– Dzięki. A poza tym?

Wło­ży­łam dżinsy, czarną koszulę i kolo­ratkę, by ludzie wie­dzieli, kim jestem, choć chwi­lowo nie peł­nię ofi­cjal­nej funk­cji.

– Nie jestem pewna, czy dobrze ci w czerni.

– Neo­nowa sukienka i kaba­retki przy­da­dzą się na lep­szą oka­zję.

– Jaką?

– Może Wigi­lię?

– Przy­zwy­cza­jaj ich powoli.

– Taki mam plan.

Uśmie­cha się.

– Wyglą­dasz świet­nie, mamo.

– Dzię­kuję. – Waham się. – A ty?

– Co ja?

– Nic ci nie jest?

– Wszystko w porządku.

– Naprawdę?

– Możemy to sobie daro­wać, mamo? Nie, nie jestem na cie­bie wście­kła. Tak, jestem wście­kła, że wyje­cha­li­śmy z Not­tin­gham. Ale tylko na pewien czas, prawda? Tak jak mówisz: trzeba się z tym pogo­dzić.

– Cza­sami jesteś zbyt doro­sła jak na swój wiek. Moim zda­niem to ci szko­dzi.

– Któ­raś z nas musi być doro­sła.

Mam ochotę do niej podejść i ją przy­tu­lić, ale znowu zato­piła nos w książce.

– Przyj­dziesz na poranne nabo­żeń­stwo?

– Muszę?

– To zależy od cie­bie.

– Mia­łam ochotę obej­rzeć cmen­tarz. Zro­bić tro­chę zdjęć.

– Okej. Dobrze się baw.

Usi­łuję ukryć roz­cza­ro­wa­nie. Rozu­miem, że nie chce słu­chać suchego, nud­nego nabo­żeń­stwa w małej, zatę­chłej kaplicy. Ma pięt­na­ście lat. Uwa­żam, że nie należy zmu­szać dzieci, by wie­rzyły w to samo co my.

Moja matka pró­bo­wała mnie zmu­szać. Kiedy byłam mała, zmu­szała mnie do uczest­nic­twa w nabo­żeń­stwach. Wier­ci­łam się w naj­lep­szej, spra­nej sukience, nie mogłam wytrzy­mać. Ławki były twarde, kaplica zimna; pła­ka­łam na widok pastora w czar­nych sza­tach. Póź­niej reli­gia stała się jedną z obse­sji mamy, wraz z ginem i gło­sami roz­le­ga­ją­cymi się w jej gło­wie. Ucie­kłam, gdy tylko nada­rzyła się oka­zja.

Wiara powinna być świa­do­mym wybo­rem, a nie pra­niem mózgu, kiedy dziecko jest za małe, by ją rozu­mieć albo kwe­stio­no­wać. Wiara nie jest czymś, co prze­ka­zuje się jako tra­dy­cję rodzinną. Nie jest nama­calna ani abso­lutna. Nawet dla duchow­nego. To coś, nad czym trzeba pra­co­wać, jak nad mał­żeń­stwem albo dziećmi.

Zda­rzają się chwile zwąt­pie­nia. To natu­ralne. Dzieją się złe rze­czy. Rze­czy, które spra­wiają, że zaczy­namy się zasta­na­wiać, czy Bóg naprawdę ist­nieje, a jeśli ist­nieje, dla­czego jest takim sukin­sy­nem. Ale złe rze­czy nie zda­rzają się z powodu Boga; taka jest prawda. Nie sie­dzi w nie­biań­skiej ste­rowni, zasta­na­wia­jąc się, jak „spraw­dzić naszą wiarę”, niczym wszech­po­tężny Ed Har­ris w _Tru­man Show_.

Złe rze­czy się zda­rzają, ponie­waż życie to ciąg przy­pad­ko­wych, nie­prze­wi­dy­wal­nych zda­rzeń. Po dro­dze popeł­niamy błędy, ale Bóg nam wyba­cza. Mam przy­naj­mniej taką nadzieję.

Zdej­muję bluzę z opar­cia krze­sła w kuchni i wsu­wam głowę do salo­niku.

– W porządku. Lepiej już pójdę.

– Mamo?

– Tak?

– Co zamie­rzasz zro­bić z tą walizką?

Naprawdę nie wiem. Nie chcę się przy­znać, jak bar­dzo mną wstrzą­snęła. Na pewno nie przed Flo. „Skąd się wzięła? Kto ją zosta­wił? I dla­czego?”

– Jesz­cze nie wiem. Może poroz­ma­wiam o niej z Aaro­nem?

Robi zabawną minę.

– Prze­cho­dzą mnie ciarki na jego widok.

Chcę powie­dzieć, żeby nie oce­niała go surowo, ale tak naprawdę mnie też prze­cho­dzą ciarki. Nie wiem dla­czego. Duchowni czę­sto spo­ty­kają dzi­wa­ków i samot­ni­ków, ale Aaron ma w sobie coś szcze­gól­nego. Coś, co wywo­łuje uczu­cia, o któ­rych wola­ła­bym zapo­mnieć.

– Poroz­ma­wiajmy o tym póź­niej, dobrze?

Wsu­wam ramiona w rękawy bluzy.

– Dobrze. Mamo?

– Co takiego?

– Lepiej włóż inną bluzę. Ta pach­nie papie­ro­sami.ROZ­DZIAŁ 8

Joan Hart­man mieszka w sta­rej pobie­la­nej cha­cie przy wąskiej wiej­skiej dro­dze, na któ­rej z tru­dem mie­ści się samo­chód. Na szczę­ście mija mnie tylko stadko bażan­tów, które zer­kają na auto jasno­po­ma­rań­czo­wymi śle­piami, po czym kryją się w krza­kach.

– Skrzy­dła! – mru­czę. – Bóg dał wam skrzy­dła!

Zatrzy­muję się przed domem i wysia­dam z płasz­czem Joan w ręku. Wej­ście znaj­duje się z boku; otwie­ram furtkę i idę ścieżką, przy któ­rej rosną łubiny i pra­wo­ślazy. Kiedy odwie­dzam star­szych para­fian, zwy­kle muszę trzy razy mocno zapu­kać, nim podejdą do drzwi. Ku mojemu zdzi­wie­niu otwie­rają się, gdy tylko uno­szę rękę.

Joan Hart­man spo­gląda na mnie oczami pokry­tymi biel­mem. Ma pół­tora metra wzro­stu, mlecz­no­białe włosy, jest ubrana w fio­le­tową sukienkę i opiera się na lasce.

– Dzień dobry! – mówię, doszedł­szy do wnio­sku, że praw­do­po­dob­nie trzeba odświe­żyć jej pamięć. – Nazy­wam się…

– Wiem – prze­rywa. – Mia­łam nadzieję, że przyj­dziesz.

Odwraca się i wcho­dzi do wnę­trza chaty. Wydaje się to zapro­sze­niem. Idę za nią i zamy­kam drzwi.

W środku panuje pół­mrok i miły chłód. Nie­wiel­kie okna mają okrą­głe szybki w oło­wia­nych ram­kach, ściany są zbu­do­wane z dużych kamieni. Drzwi fron­towe pro­wa­dzą pro­sto do kuchni, która jest tak niska, że pra­wie muskam głową drew­niane belki. Pod­łogę pokry­wają nie­re­gu­larne kamienne płytki, widzę starą kuch­nię węglową i obo­jęt­nego kota śpią­cego w wystrzę­pio­nym koszu.

Joan czła­pie przez kuch­nię do salo­niku; znaj­duje się on kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów niżej, przy drzwiach jest sto­pień. Salo­nik jest niski i długi, zaj­muje całą sze­ro­kość chaty, są w nim drzwi bal­ko­nowe pro­wa­dzące do ogrodu. Jedną ze ścian zapeł­nia olbrzy­mia szafa z książ­kami; widzę cia­sno usta­wione, pod­nisz­czone grzbiety. Pozo­stałe meble to zapad­nięta kanapa, fotel i duży sto­lik do kawy. Stoi na nim butelka sherry i dwa kie­liszki. Dwa.

„Mia­łam nadzieję, że przy­je­dziesz”.

Sta­ruszka siada na krze­śle. Stoję nie­zgrab­nie, w dal­szym ciągu trzy­ma­jąc w ręku kurtkę.

– Prze­pra­szam, że zawra­cam pani głowę, ale zosta­wiła ją pani w kaplicy.

– Dzię­kuję, moja droga. Połóż ją gdzieś. Mogła­byś nalać mi sherry? Też się poczę­stuj.

– Bar­dzo dzię­kuję, ale przy­je­cha­łam samo­cho­dem.

Nale­wam Joan dużą por­cję sherry i podaję jej kie­li­szek.

– Usiądź – mówi, wska­zu­jąc zapad­niętą kanapę.

Patrzę na wgnie­cione obi­cie z weluru. Jestem pra­wie pewna, że jeśli usiądę, ni­gdy nie wstanę. Mimo to zaj­muję miej­sce; kolana pod­jeż­dżają mi pod brodę.

Joan popija sherry.

– Jak ci się u nas podoba?

– Och, bar­dzo. Wszy­scy są mili.

– Przy­je­cha­łaś z Not­tin­gham?

– Tak.

– To chyba spora zmiana?

Mimo zaćmy w jej oczach maluje się cie­ka­wość. Zmie­niam zda­nie na temat sherry. Pochy­lam się z tru­dem i nale­wam sobie odro­binę.

– Jestem pewna, że się przy­zwy­czaję.

– Powie­dzieli ci o wie­leb­nym Flet­che­rze?

– Tak. To bar­dzo smutne.

– Był moim przy­ja­cie­lem.

– Przy­kro mi.

Kiwa głową.

– Jak ci się podoba kaplica?

Waham się.

– Jest zupeł­nie inna niż mój poprzedni kościół.

– Ma długą histo­rię.

– Jak więk­szość sta­rych świą­tyń.

– Sły­sza­łaś o męczen­ni­kach z Sus­sex?

– Czy­ta­łam o nich.

– W Cha­pel Croft spa­lono na sto­sie sze­ścioro pro­te­stan­tów, męż­czyzn i kobiet – cią­gnie nie­zra­żona. – Dwie dziew­czyny, Abi­gail i Mag­gie, scho­wały się w kaplicy, ale ktoś je wydał. Zostały schwy­tane, pod­dane tor­tu­rom, a potem zabite.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Para­fraza Listu św. Pawła do Efe­zjan, V, 16, zob. Biblia, to jest Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, nowy prze­kład z języ­ków hebraj­skiego i grec­kiego opra­co­wany przez Komi­sję Prze­kładu Pisma Świę­tego, Bry­tyj­skie i Zagra­niczne Towa­rzy­stwo Biblijne, wyd. XV, War­szawa 1985, s. 1265 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza).

2.

Boha­ter filmu Mia­steczko Hal­lo­ween (1993).

3.

Alu­zja do filmu Stra­ceni chłopcy (1995), czar­nej kome­dii o wam­pi­rach roz­gry­wa­ją­cej się w miej­sco­wo­ści Santa Carla w Kali­for­nii.

4.

Ewan­ge­lia św. Łuka­sza, XII, 2–3, Biblia, to jest Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, op.cit., s. 1114.

5.

Ewan­ge­lia św. Mate­usza, XXVI, 41, Biblia, to jest Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, op.cit., s. 1063.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: