Po słońcu - ebook
Po słońcu - ebook
Książka nominowana do Międzynardowej Nagrody Bookera 2022.
Konsultant IT nie stawia się na umówione spotkanie w Kopenhadze i wplątuje się w handel instrumentami pochodnymi, młody chłopak pracujący w klubie plażowym w Cancún walczy o przetrwanie, trójkąt miłosny w londyńskim półświatku rozpada się, a pogrążony w żałobie mężczyzna próbuje połączyć się z nieziemską maszyną na pustyni w Nevadzie. Jonas Eika eksploruje zglobalizowany świat definiowany przez kapitalizm i przesycony pożądaniem. Kosmos Eiki to krajobraz ze snu, w którym wszystko może się wydarzyć.
Zderzając zaskakujące piękno z groteską, hiperrealizm z niesamowitą wyobraźnią, Jonas Eika szuka nowych sposobów opowiadania historii w czasach, w których stare się wyczerpały.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367515269 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor książek wierszem (_wsie, animalia, miscellanea_; _pustko_) i prozą (_Szalejów_; _Franciszka, Maryśka i ja_). Laureat kilku nagród, m.in. Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za najlepszy debiut poetycki, Złotego Środka Poezji, Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny, Nagrody publiczności WARTO; nominowany do Nagrody im. Witolda Gombrowicza, w ramach której został wyróżniony rezydencją w Vence, i Nagrody Conrada. Tłumacz z języka duńskiego (_Po słońcu Jonasa_ Eiki, _Nordkraft_ Jakoba Ejersbo). Chciałby żyć w idealnym świecie, w nim zaś być jak Misia Troskliwe Serce z Troskliwych misiów, serwować tęczę.ALVIN
Przybyłem do Kopenhagi spocony i trochę nieswój po niezwykle fikcyjnym locie. Prawdę mówiąc, nazwałbym tak każdą podróż samolotem, ale w czasie tej ostatniej, krótko po starcie, zapadłem w lekki, jakby gorączkowy półsen, podczas którego przeżyłem ponownie loty odbyte wcześniej. Najpierw powrót do domu z Nepalu razem z moją byłą żoną, ówczesną dziewczyną, podczas naszej pierwszej wspólnej podróży, kiedy to, być może z nudów, przysunęliśmy się do siebie w siedzeniach i bez użycia słów odgrywaliśmy przed sobą najróżniejsze sceny seksu, które druga osoba miała następnie odgadnąć i zapisać na kawałku papieru. Następnie pocięliśmy go i układaliśmy w nowe scenariusze do odgrywania – w ten sposób zabawa mogła ciągnąć się w nieskończoność. W półśnie był także mój wylot z Kopenhagi sześć lat później, kiedy żona zdradziła mnie z kolegą z pracy i mniej więcej w tym samym czasie zaszła w ciążę, a mnie tak ogarnęły smutek i panika z powodu zazdrości – z którą nie byłem w stanie żyć, nieważne, czy dziecko było moje, czy nie – aż spakowałem swoje rzeczy, pojechałem na lotnisko i rzuciłem do mężczyzny za kontuarem: „Malaga”. Rzuciłem „Malaga” z jakiegoś nieznanego mi powodu. Co więcej, w moim półśnie ponownie przeżyłem powrót do domu z wyjazdu służbowego kilka lat później, podczas którego nie byłem w stanie pracować ani odezwać się słowem do kogokolwiek, siedziałem bowiem całkowicie sparaliżowany tym, co zobaczyłem przez okno w czasie startu: taras za holem z widokiem na pasy startowe, na którym dzieci w różnym wieku wraz z rodzicami patrzyły na wznoszące się samoloty. W jednym rogu, tyłem do barierki, stała kobieta – długie, ciemne włosy w mroźnym słońcu – patrzyła na mężczyznę, który biegł przez taras w jej stronę i, kiedy przelatywaliśmy obok, upadł na ziemię, jakby trafiony strzałem z pistoletu. Nie słyszałem wystrzału, jeśli ten w ogóle miał miejsce, a samolot kontynuował lot w chmurach, ze mną sztywno siedzącym przez resztę podróży, powątpiewającym w to, co tam właściwie zobaczyłem. Nieprzyjemne, gorączkowe w tej drzemce, podczas której przeżywałem te podróże ponownie, było to prześlizgiwanie się po powierzchni snu, jakby po niskociśnieniowym obszarze, do strefy, gdzie przez cały czas miałem rozmyte wrażenie tej właściwej podróży samolotem, tej, którą odbywałem teraz, a wrażenie to sprawiało, że obecna podróż tkwiła w miejscach gdzieś pod albo za: kabina gdzieś za, wózek z jedzeniem, moi współpasażerowie i chmury za oknem, ukryte za tymi przeszłymi, wspominanymi i przez to niezwykle fikcyjnymi lotami. Poczułem rękę na ramieniu, otworzyłem oczy i zobaczyłem stewarda o niewzruszonej twarzy. Wszyscy pozostali wyszli z samolotu, kabina była onirycznie cicha i pusta. W drodze do wyjścia patrzyłem na okna i dywan, luki bagażowe i znaki wyjścia awaryjnego, dotknąłem też grubych szwów na skórzanych siedzeniach. W trakcie kontroli paszportowej szybko przemknąłem przez przejście dla obywateli Unii Europejskiej. Wsiadłem w metro do Kongens Nytorv, skąd pospieszyłem w stronę głównej siedziby banku, żeby tego popołudnia zdążyć na wstępne spotkanie z administratorką systemów informatycznych. Kiedy skręciłem za róg, poczułem jakiś stęchły, zgniły zapach, mieszankę ognia i roślin, a kiedy zobaczyłem czerwono-białą taśmę, przyspieszyłem. Budynek się zapadł, dookoła leżały wysokie na kilka metrów kawałki marmuru, stali, jasnego drewna, mebli biurowych i materiały, których nie umiałem rozpoznać. W najdalszej części rumowiska dostrzegłem skraj dziury, miejsce, gdzie ziemia stromo się zapadała, tak jak usta u starszych ludzi. Trzy lub cztery serwery wystawały pomiędzy deskami podłogowymi i białymi tablicami, komiczne, pomyślałem – teraz, kiedy podnieśli podłogi, żeby zabezpieczyć się przed rosnącym poziomem wód gruntowych. Strażnik powiedział mi, że przyczyna tego wypadku jest nieznana, ale można sądzić – biorąc pod uwagę zanik prądu i wstrząsy, które obudziły większość mieszkańców ulicy – że na skutek jakiejś eksplozji w instalacji powstała wyrwa, w którą zapadł się budynek. Wydarzyło się to w nocy, nie było ofiar. Mówił z rozbieganym wzrokiem, jakby patrzył na coś, co było za mną. Tuż za jego głową wisiała gęsta chmara owadów, przyciemniająca niebo nad rumowiskiem. Zadzwoniłem do mojej osoby kontaktowej w banku i usłyszałem automatyczną sekretarkę. Poszedłem do najbliższej knajpki i zająłem stolik przy oknie. Kiedy jadłem swoje chili con carne, otworzyły się drzwi, a zimny powiew musnął moją twarz z lewej strony. Ktoś wszedł i usiadł obok mnie, popatrzyłem znad miski na odbicie w szybie: młody mężczyzna, dwadzieścia kilka lat, krótkie, ciemne włosy zaczesane na jedną stronę, zakola, okrągłe okulary bez oprawek. Patrząc wskroś na niego, widziałem jednocześnie ulicę na zewnątrz, jego skóra była zwiewna i blada.
– Hej – powiedział i zamówił to samo, co ja. Kubek z kawą był tak duży, że musiałem go trzymać obiema rękami. Otworzyły się drzwi do kuchni i pomieszczenie wypełnił zapach burgera, a mój kark pokrył się potem.
– Skąd jesteś? – spytał nagle gość.
– Hmm, stąd – odparłem i popatrzyłem na swoje odbicie – ale mieszkałem kilka lat za granicą. Co mnie zdradziło?
– Ubrania, walizka i okulary. Wszystko, po prostu twój wygląd. Nie jesteś stąd.
– Wydaje mi się, że gdzieś cię już widziałem – odparłem i od razu tego pożałowałem, więc spróbowałem wyjaśnić, że nie miałem na myśli jego, tylko odbicie w szybie; to, jak patrzyłem zarówno na niego, jak i poprzez niego.
Pachniał eukaliptusem i jakąś inną rośliną. Z kawiarni wyszła większa grupa osób i zrobiło się pusto jak w samolocie, kiedy obudził mnie steward, choć tutaj nie było nawet kelnera, a w kuchni panowała cisza.
– Idę zapalić – powiedział facet i wstał.
– Dasz mi fajkę? – zapytałem, choć nigdy nie paliłem.
Wziął kurtkę z wieszaka i powiedział, że jasne, a ja zrozumiałem, że po prostu chce wyjść na chwilę – w kawiarni było diabelnie cicho – i że najpewniej wolałby zrobić to sam.
– Dobrze się sztachnąć na tym zimnie – powiedziałem.
Przytaknął i popatrzył na mnie, jego twarz była niebieskawobiała w mroźnym słońcu. Popatrzyłem na nasze nogi w szybie i wyciągnąłem telefon, żeby poszukać hotelu. Pierwotnie miałem nocować w mieszkaniu dla gości banku, czyli w jednym z tych pomieszczeń, które teraz leżały rozsiane w kawałkach pośród innych pokojów.
– Gdzie będziesz dziś spał? – spytał.
– Hmm… – Już miałem powiedzieć, że u znajomego, ale gdyby spytał o adres, mogłoby się skończyć niezręcznie, a nie przychodziły mi do głowy nazwy hoteli. – Jeszcze nie wiem.
– Możesz spać u mnie, wszystko jest zajęte z powodu tego szczytu. – Neutralne spojrzenie w mroźnym powietrzu; jego puste oczy przypominały nakrętki. Popatrzyłem na swój telefon. – Nie musisz sprawdzać, naprawdę.
Mieszkał w pokoju na strychu przy bocznej uliczce odchodzącej od Bredgade. Nie było tu żadnych stiuków ani listew przypodłogowych, ostre przejścia między płaszczyznami w przyciemnionym świetle przypominały linie jego twarzy. Światło pochodziło z lampy podłogowej skierowanej w górę, tak że sufit pokrywał okrąg, jakby słońce, z dwojgiem żarnikowych oczu w środku. Była tam kabina prysznicowa, stalowy zlew, lodówka i kuchenka elektryczna, podwójne łóżko, dwa krzesła i biurko na kozłach. Okno było małe, szczeliny dookoła niego wypełnione fugą o odcień bielszą niż pożółkłe ściany. Dwa krańce pokoju były nieumeblowane, jedną ścianę pokrywała pstrokata połać opakowań: torebki po cukierkach i chipsach, woreczki śniadaniowe, papier i plastik po lizakach, gumie do żucia, kabanosach i napojach gazowanych, wszystko to marki, których nie znałem, jakby sprowadzone z równoległego świata, gdzie każdy produkt był odrobinę inny niż jego odpowiednik z tego naszego, tak żebyśmy mogli rozpoznać, że to jest na przykład baton, ale też jednocześnie byśmy mieli poczucie, że to właśnie słowo nie wystarcza do nazwania tej konkretnej rzeczy, bo niepodważalnie zobaczyliśmy ją po raz pierwszy, no i mieniła się – ściana mieniła się kolorami, których nigdy wcześniej nie widziałem.
– Pamiątki – powiedział Alvin, bo tak miał na imię, i powiesił swoją kurtkę na oparciu krzesła. Ja zrobiłem to samo. Usiadł na łóżku i ściągnął buty, ja zrobiłem to samo. – Przytulnie i ciepło tu w środku – dodał i ściągnął skarpety (ciężki, słodki zapach stóp zimą), i położył je na kaloryferze.
Pokój przypominał sześcian, miał około dwudziestu metrów kwadratowych i był tak skromnie umeblowany, że trudno było przeoczyć w nim jakikolwiek ruch. Spojrzałem w górę i zauważyłem małą, metaliczną butelkę z ustnikiem z miękkiego plastiku, przyszytą niewidzialną nicią do materiału, który przytrzymywał wszystkie opakowania razem na ścianie, w nakrapianym, kolorowym gąszczu. Ten mdły, pozbawiony charakteru przedmiot – butelka o neutralnym, niebieskim kolorze, w pionowe białe fale – którego przeznaczeniem było wypełnienie i opróżnienie z napoju gazowanego POCARI SWEAT, mienił się przede mną dzikim, pobudzającym blaskiem. Przymknąłem oczy i nagle poczułem się wyczerpany jak po chorobie.
– Chyba się zdrzemnę… jeśli nie masz nic przeciwko?
– Czuj się jak u siebie – odparł.
Odgłosy dobiegające spod prysznica wybudziły mnie z koszmaru, w którym byłem policzkowany przez wiszącą nade mną rękę, reszta ciała, powyżej łokcia, kryła się w białej mgle albo dymie. Zasłona przylegała do chudej, kruchej nogi Alvina, do jego drobnego, napiętego jak u kurczaka udka. Oby nie liczył na nic w zamian, pomyślałem sobie, zanim dotarło do mnie, że po prostu robił to, co zwykle, kiedy mnie nie było. Uspokoiło mnie to, że tak niedbale się przede mną obnażył, jakby mówiąc „nie boję się ciebie”, więc tym bardziej nie było potrzeby, żebym ja bał się jego. Pachniało eukaliptusem. Alvin zachowywał się cicho, zdradzał go tylko plusk wody uderzającej o ciało i spadającej na podłogę. Kiedy wyszedł spod prysznica, z grzeczności obróciłem się na drugi bok i przez dziesięć minut udawałem, że śpię, po czym ziewnąłem i powiedziałem:
– Jak dobrze się zdrzemnąć.
– Weź prysznic. Jeśli chcesz – rzucił. I tak zrobiłem. Potem palił papierosa przy biurku, plecami do mnie, ja zaś ubrałem się do wyjścia, ale zorientowałem się, że jest trzecia w nocy. Wciąż żadnej wiadomości z banku. Alvin zaproponował mi papierosa. Usiadłem na krześle obok niego i zapaliłem.
To, co działo się na jego komputerze, w dużym stopniu przypominało wewnętrzny system operacyjny, który miałem pomóc wdrożyć w banku. Kiedy tak duża firma kupiła software tego typu, musiała też opłacić jego wdrożenie, co wiązało się z tym, że miałem sześć razy jeździć z Malagi do Kopenhagi, ten był czwarty. W zasadzie bardzo podobały mi się podróże służbowe, choć napełniały mnie poczuciem losowości, poczuciem, że budynki, ludzie i pojazdy dookoła mnie mogłyby równie dobrze być jakieś inne. To, że pojechałem do Malagi, i to, że w Maladze znajdowała się firma, która opracowywała systemy operacyjne w najwyższym stopniu kompatybilne z wewnętrznymi strukturami skandynawskiego sektora finansowego, było tak losowe, jak fakt, że ja, człowiek mówiący po duńsku i potrafiący dogadać się po szwedzku i norwesku, zostałem zatrudniony jako konsultant do spraw wdrożeń systemu bez jakichś szczególnych umiejętności w tym zakresie. Zupełnie jakby przypadkowość wszystkich okoliczności, które zesłały mnie do Kopenhagi, Bergen czy Uppsali, zagnieździła się w moim odczuwaniu tych miast, tak że nie miałem poczucia, jakbym rzeczywiście się w nich znajdował. Całą swoją karierę zawodową odbierałem jako wielki przypadek lub następstwo siatki połączeń, które nie były moje, tylko rynku – rynku Wewnętrznych Systemów Operacyjnych. Alvin klikał pomiędzy zakładkami, w których widniały różne kwoty, jedne duże, inne astronomiczne, w jednej linijce z numerami identyfikacyjnymi odsyłającymi do innych numerów, z ekranu zaś padał na jego czoło srebrzysty blask.
– Akcje – powiedziałem. – To z tego żyjesz? Ja czasem instaluję systemy operacyjne towarzystwom funduszy inwestycyjnych, ale sam nigdy nie potrafiłem…
– Derywaty – wyjaśnił Alvin. – Nie spekuluję przyszłością, ja nią handluję.
– Obligacje?
– Dobra, najlepiej jak zaczniemy od rolnika – westchnął i opowiedział mi o derywatach, mechanizmach, które dziś już przyjąłem jako konieczne dla funkcjonowania gospodarek, a które wtedy rozsadziły mi mózg i spowodowały krwotok z nosa.
Rolnik, który zawarł umowę z kupcem na sprzedaż swoich późniejszych zbiorów po z góry ustalonej cenie w konkretnym momencie w przyszłości, był pierwowzorem osoby handlującej derywatami. W ten sposób mógł się ekonomicznie zabezpieczyć na wypadek zmian rynkowych i niepewnej pogody. Poza tym kupiec mógł zyskać, jeśli wartość zboża okazała się wyższa od umówionej ceny. Przed 1970 rokiem handel derywatami był generalnie zabroniony, postrzegany jako rodzaj hazardu, ale teraz, w roku, w którym poznałem Alvina, kapitał spekulacyjny przerósł kapitał pochodzący z produkcji i sprzedaży dóbr i usług, w tym akcji. Bo derywaty nie odnosiły się już do przyszłej wartości worka mąki czy tony ryżu, ale do dowolnego towaru: cen surowców, różnic w oprocentowaniu, kursów walut, ocen zdolności kredytowych całych koncernów lub narodów, wszystko, rzecz jasna, w przyszłości. I wszystko to krzyżowo połączone ze sobą, powiązane i odsprzedawane w wielkich pakietach, „przyszłość na przyszłości”, powiedział Alvin, podając mi ręcznik papierowy.
– Zapomnij o mechanizmach wolnego rynku, mój przyjacielu. Ceny towarów nie odnoszą się już do wartości dawnej czy teraźniejszej, są przede wszystkim widmem przyszłości.
Rano, kiedy okno zaparowało, a Alvin zasnął z komputerem na brzuchu, wiedziałem, że mówił prawdę. Po półgodzinie zamieniliśmy się miejscami i teraz ja mogłem poklikać, on zaś mówił mi, co powinienem kliknąć. Nie wiem, czy chodziło o opór myszki, jej śliską, lekko tłustawą powierzchnię, czy o przelewane kwoty, które w rytmie mojego klikania znikały i pojawiały się, nieoddzielone od swoich numerów identyfikacyjnych, czy może o to, że siedzieliśmy razem i było nam całkiem przyjemnie; Alvin podgrzał zupę curry i przyniósł więcej papierosów, w pewnym momencie chichraliśmy się jak dzicy, bo przypadkiem kliknąłem prawo do zakupu fermy z milionami kurczaków w Jerozolimie za kilka miesięcy – w każdym razie czułem się w handlu derywatami jak w domu, jakbyśmy czekali na siebie nawzajem. Wzięliśmy komputer do łózka i działaliśmy dalej na brzuchu Alvina. Opowiedział mi – beznamiętnym głosem, ze wzrokiem wbitym w ekran, tak samo jak mówił o czymkolwiek innym – że jest sierotą, ale odziedziczył sumę, którą poprzez handel akcjami pomnożył do takich rozmiarów, że w końcu mógł wejść w handel derywatami, gdzie nigdy nie kupuje się określonych aktywów, za to zawsze odsprzedaje się umowę przed datą zakończenia transakcji. Potem wymamrotał coś o kuratorze-opiekunie i „handlu bez przywiązywania się do przedmiotu transakcji” i wreszcie zasnął. Leżałem obok, w bladym świetle dnia z zewnątrz, radosny i podekscytowany, jak wtedy, gdy moja mama była na urlopie macierzyńskim z moim młodszym bratem i pozwalała mi się nim opiekować, kiedy szła się myć. Oparty na łokciach, z twarzą kilka centymetrów od jego twarzy, wstrzymywałem swój oddech, żeby móc usłyszeć jego, przestraszony, że to wszystko może się skończyć, jeśli tylko przez chwilę będę nieuważny, i za każdym razem szczęśliwy, kiedy rzecz się powtarzała. Wcześniej ustawiłem wszystkie jego pluszaki w kręgu dookoła nas, łapa przy łapie, żeby były gotowe, kiedy się obudzi. Nie mogłem zasnąć, ale to nieważne, nie miałem nic przeciwko leżeniu i patrzeniu na drgnięcia mięśni twarzy Alvina, na kontury snu, który trzepotał pod jego powiekami. Ich cienka skóra pokrywała gałki oczne w sposób, który je eksponował, co nasunęło mi myśl, że wszyscy śpimy z mglistym przekonaniem, że ktoś się nam przygląda. W pewnym momencie Alvin obrócił się i zarzucił nogę na moje krocze, co spowodowało u mnie niespodziewaną erekcję. Przysięgam, że nie byłem podniecony ani nie miałem żadnych fantazji o nim – był ładny wyłącznie w zimny, posągowy sposób – mój penis po prostu podniósł się odruchowo, niezależnie od tego, co stało za dotknięciem czy czymkolwiek z nim powiązanym. Obudziliśmy się dopiero po południu i wyszliśmy coś zjeść. Po drodze zapaliliśmy papierosa, poczułem, jak rdzawość w moim gardle wraca niczym bumerang. Samochody na Store Kongensgade stały w korku, wydychając spokojne i białe spaliny, twarze rowerzystów marzły. Ulica, jak zwykle, była w przebudowie, Alvin na kilka sekund zniknął za parą wydobywającą się ze studzienki. Zamówił pięć razy Brunch Sekretarski z sokiem pomarańczowym i poprosił, żeby podali mu wszystkie pięć naraz. Przez dziesięć minut patrzył na talerze, jeden po drugim, jakby próbował rozłożyć ser, szynkę, jogurt i jajka na części pierwsze. W jego wzroku czaiła się uważność, która mogła zmienić się w sceptycyzm, a nawet urazę. Co drugą minutę zdecydowanie odsuwał od siebie talerz po talerzu i ostatecznie został z jednym, z którego jadł, ignorując pozostałe.
– Lepiej, żebyś się do tego przyzwyczaił – powiedział i wytłumaczył, że tylko w ten sposób może się najeść. Nie chodziło o fakt, że mógł wybierać ani tym bardziej wyrzucać, nie interesował go nadmiar. Myśl, że istniało sto talerzy z brunchem takim jak jego, była nie do zniesienia, dlatego zawsze zamawiał po pięć sztuk, wszystkiego po pięć. W ten sposób mógł udawać, że pomniejsza asortyment, by odrzucić cztery najmniej prawdziwe produkty, „oddzielić prawdziwy brunch od jego kopii”, mówił.
Pomyślałem, że to niedorzeczne. Alvin wyciągnął telefon i pokazał mi swoje zdjęcia, na których siedzi przed różnymi fastfoodowymi daniami na błyszczących stołach z plastiku. Był chorobliwie blady, jak często ludzie na fotografiach z lat 90.
– To ja w KFC, które dopiero co otwarto w Danii… ja w pierwszym Burger Kingu, a tak przy okazji, słyszałeś, że zaproponowali McDonald’sowi, żeby połączyć whoppera z big makiem w imię pokoju na świecie… A tu siedzę w Subwayu… w Domino’s… Bagel Company, gdy ją otworzyli w dziewięćdziesiątym czwartym na Gothersgade. Przysięgam, że jak spróbowałem tych rzeczy po raz pierwszy, były… jak by to nazwać… jedyne w swoim rodzaju. Tak jakbym posmakował właśnie tej konkretnej rzeczy i niczego innego. Zawsze robię zdjęcia za pierwszym razem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiKONTAKT:
[email protected]
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
- Verena Kessler _Duchy z miasteczka Demmin_
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
- Victoria Kielland _Moi mężczyźni_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Nona Fernández _Strefa mroku_
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Aleksandra Pakieła _Oto ciało moje_
- Charles Yu _Ucieczka z Chinatown_
w tłumaczeniu Agi Zano
- Andrea Abreu _Ośli brzuch_
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Linn Strømsborg _Nigdy, nigdy, nigdy_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Mohamed Mbougar Sarr _Bractwo_
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
- Claudia Salazar Jiménez _Krew o świcie_
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
- Kjersti Anfinnsen _Chwile wieczności_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Jessica Au _Mógłby spaść śnieg_
w tłumaczeniu Agi Zano
- Aleksandra Tarnowska _Wniebogłos_