Pochyłe niebo. Ćma. Część 1 - ebook
Pochyłe niebo. Ćma. Część 1 - ebook
Konsekwencje... Gdyby całkowicie przesądzały o tym, jakie decyzje podejmujemy, ludzki świat prawdopodobnie nigdy nie byłby uporządkowany... Ta myśl determinuje pierwszy tom nowej trzytomowej serii powieściowej autorki bestsellerowej „Córki Cieni”.
Osadzona w latach 70. ciemnego PRLu historia opowiada losy dziewczyny, która traci szansę na zaplanowane i ustabilizowane życie, wraz z dokonaniem pierwszego dorosłego wyboru. Odtąd jej los chwieje się i ociera o krawędzie cudzych małych światków, wyborów i okoliczności. Bohaterka gubi się w uczuciach i ocenach, potyka o własne bardziej, lub mniej przemyślane koncepcje. Niepewność i lęk przed jutrem potęguje przytłaczająca atmosfera gierkowskiej Polski.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64980-73-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jechali przez warmińskie wzgórza. Z okien pociągu powinni widzieć niewysokie wzniesienia, liściaste lasy, plamy połyskliwych jezior i pola zieleniejące oziminą. Ale nie widzieli, ponieważ w towarowych wagonach nie było okien. Był za to smród i robactwo, głód, płacz dzieci i niepewność. Matka opowiadała o tym głosem przepełnionym goryczą. Jechali tygodniami. Babcia Anastazja, dziadek Franciszek i trójka ich dzieci: Stasio, Rozalia i Malwina, moja matka.
Przychodziłam tu często w drodze ze szkoły, kiedy miałam kilkanaście lat. Mijały mnie długie pociągi, a ja liczyłam: „szczęście, nieszczęście, paczka, list. Szczęście, nieszczęście, paczka, list…”. Gdy wagonów było coraz mniej, pomijałam słowo „nieszczęście”, żeby nie przypadło na ostatni wagon. To była taka wyliczanka. Wróżba.
Stojąca przy mnie matka uśmiechnęła się w zadumie i pokiwała smutno głową.
– Ja też tak liczyłam, gdy byłam młoda. Kiedyś wypadło „nieszczęście”, no i przydarzyło się…
– Wiem, mamo. Nie wracaj do tego. – Ścisnęłam dłoń matki opartą o balustradę dzielącą nas od torów.
Zatrzymali się w tym mieście, bo tu znajdowało się biuro dla repatriantów z Wileńszczyzny. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty, kwiecień. Dwa miesiące wcześniej mała wioska, w której Polacy nie mieli już czego szukać, żegnała ich śnieżycą i mrozem. Moja matka zapamiętała ten dzień boleśnie. Rozstawała się nie tylko z domem, w którym spędziła najlepsze lata, ale również ze swoją babcią, moją prababcią, Anitą. Wszyscy uważali, że babka nie przeżyłaby tej podróży, dlatego została na zawsze po tamtej stronie. Oczy matki, gdy o tym mówiła, szkliły się podejrzanie. – U obcych – dodawała łzawo. Potem przyglądała mi się, jakby widziała mnie po raz pierwszy i wyjaśniała czule: – Odziedziczyłaś po niej urodę. I imię. – Na pewno wzruszyłabym się tym niespotykanym u niej ciepłem w oczach i głosie, gdybym nie wiedziała, że było przeznaczone dla tamtej, nieznanej mi prababki Anity. – Tak bardzo jesteś do niej podobna – wzdychała, jakby żałowała, że stoję przed nią ja, nie ona.
W swoim albumie miała jedyne zdjęcie prababki. Czasem wpatrywałam się w nie i udawało mi się rozpoznać na starej sepiowej fotografii własne rysy.
Matka ruszyła powoli ścieżką wiodącą wzdłuż torów, snując dalej historię, którą znałam już na pamięć, lecz pozwoliłam jej mówić, bo wiedziałam, że w ten sposób może wrócić do przeszłości, za którą tęskniła.
No więc był kwiecień, a oni w grubych kufajkach, filcowych walonkach i kwiecistych wełnianych chustach, pod którymi zdążyły zalęgnąć się wszy. Miejscowe dzieciaki wytykały ich palcami, śmiały się głośno i wyzywały od Ruskich, co było najbardziej upokarzające. Byli przecież Polakami, jak one, te zarozumiałe, paskudne dzieciaki z miasta. I przyjechali do swojego kraju, żeby żyć wśród swoich i umierać wśród swoich. Po tamtej stronie Bugu nie było już dla nich miejsca, choć zostawili tam dzieciństwo, młodość i historię zapisaną w pośpiesznie wykopanych wojennych grobach. Urzędnik z kopiowym ołówkiem za uchem był niecierpliwy. Za nimi stała jeszcze długa kolejka. Chciał ich wysłać do Zielonej Góry, ale dziadkowie nie chcieli się na to zgodzić. Moja babcia Anastazja kręciła na wszystko głową i przygryzała końce wełnianej chusty, zawiązanej ciasno pod brodą, choć na dworze było prawie dwadzieścia stopni.
– A co ja mam w mieście do roboty? – zapytał wreszcie dziadek. – Ja rolnik jestem. Nam potrzeba ziemi, gospodarki…
Urzędnik przejrzał kilka dokumentów i postukał palcem w jeden z nich. – Jest i gospodarka – rzekł po krótkim wahaniu. – Dwadzieścia kilometrów stąd. Może być?
Dziadek znów spojrzał na babcię, a ona pokiwała nareszcie głową.
Jechali wynajętą furmanką, trzymając na kolanach tobołki, żeby nie wysypały się na wyboistej drodze. Kiedy mijali wieś, słońce jeszcze stało na niebie wysoko, choć daleko, od zachodu zaczęły gromadzić się ciemne chmury. Gdy znaleźli się na miejscu, woźnica nie zsiadł z furmanki i przyglądał się, jak zabierają powiązane w koce i kapy tłumoki, układają je na ganku. Skończyli, a wtedy dziadek wyciągnął w jego kierunku pomięty banknot. Tamten machnął tylko ręką.
– Daj spokój, człowieku. Mało to będziecie mieli wydatków?
– Bóg zapłać, panie – mruknął dziadek i w podziękowaniu zdjął czapkę z głowy.
Furmanka odjechała, a babcia zaczęła rozbierać śpiesznie Stasia, najmłodszego syna, któremu spod chustki okutanej wokół głowy pot lał się strumieniami. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że chłopiec z powodu tego przegrzania w ciągu dwóch kolejnych tygodni umrze na zapalenie płuc. Matka i ciocia Rozalia stały i z ciekawością rozglądały się po otoczeniu. Ale babcia nie pozwoliła im się gapić. Musiały czym prędzej zbierać tłumoki, bo siniejące niebo wyglądało groźnie. Ciocia Rozalia złapała jeden z pakunków i otworzywszy nogą drzwi, pierwsza weszła do środka. Moja matka, Malwina, podążyła za nią, tuląc do serca jakiś okopcony garnek. Za nimi szła babcia, prowadząc za rękę pochlipującego z głodu i zmęczenia mojego wujka, Stasia. Zanim dziadek zdążył przekroczyć próg, oni pierwsze wrażenie mieli już za sobą. Babcia złapała się za głowę i wybiegła z lamentem na zewnątrz.
– A jakże my tu mamy żyć? – wołała z rozpaczą. – Wołaj woźnicę! Wracamy!
Dziadek odsunął ją z przejścia i sam zlustrował wnętrze zdewastowanego i doszczętnie ograbionego domu.
– Wchodź do środka – powiedział ostro. – Nigdzie nie wracamy. Poradzimy sobie.
Babcia przestała płakać, bo wiedziała, że z mężem nie ma co dyskutować. W milczeniu zaczęła wnosić resztę bagaży, układała je jeden na drugim w sieni. Najmniejszy z nich rozsupłała, wydobyła z niego wędzoną słoninę i grubo krojone pajdy chleba. Rozdzieliła między dzieci i siebie. Największy zaś kawałek wręczyła mężowi. Zaraz po tym oznajmiła, że nie mają nic więcej do jedzenia.2
Matka w tym momencie opowieści zawsze milkła, jak teraz. Słychać było tylko żwir chrzęszczący pod naszymi butami. Było lato, ale słońce chyliło się już ku zachodowi i pierwszy chłód zakradał się pod cienką sukienkę.
Przyjechałam do niej, jak zwykle, w ostatnią sobotę miesiąca. Pierwsze lody po tym, co między nami zaszło, udało mi się przełamać zupełnie niedawno. Po mojej wyprowadzce z rodzinnego domu prawie się do mnie nie odzywała. Teraz wróciła równowaga, choć nigdy nie odzyskałam tego szczególnego rodzaju zaufania i miłości, którymi darzyła mnie wcześniej. Ale i tak, jak dawniej, przychodziłyśmy tutaj, gdzie lubiła wracać do wspomnień. Moja pamięć związana z poniemieckim domem dziadków dawno się zatarła. Zresztą matka szybko wyszła za mąż i wyprowadziła się do miasta za torami. Zamieszkała w domu z czerwonej cegły wraz z nowo poślubionym mężem i jego rodzicami. Kiedy babcia Anastazja została sama, matka starała się ją sprowadzić do czerwonego domku, ale to się nigdy nie udało.
– Nie rozumiem babci – mówiłam. – Ja po tym wszystkim uciekałabym gdzie pieprz rośnie.
– Tylko, że ten pieprz dla babci nigdzie nie rósł – wyjaśniła matka. – Przywiązała się do swojego miejsca i nie chciała mieszkać ani z nami, ani z Rozalią. W końcu umarła tam, gdzie chciała.
– W tym samym pokoju co dziadek…
Zamyśliłam się. Babcia nie raz opowiadała o tragicznej śmierci dziadka. Wciąż mam tę scenę przed oczami, chociaż nie byłam świadkiem samego wydarzenia. To był grudniowy wieczór, niedługo przed świętami, na które planowały zjechać dorosłe już córki. Dziadek wrócił od leśniczego, u którego zamówił świeżą choinkę na wigilię. A że leśniczy lubił każde drzewko podlać, więc i dziadek miał trochę w czubie. Babcia podała mu spóźnioną kolację, potem usiadła na kanapie i cerując skarpetki, obserwowała go spod oka. Nie lubiła, gdy pił, bo stawał się bardzo gadatliwy, w dodatku nie szczędził jej przykrych słów. Nagle dziadek zakrztusił się. Początkowo mocno kasłał, ale po chwili wyglądało to naprawdę źle.
– Boże, Franiu, oddychaj! Pochyl się mocno! Głowa w dół! Oddychaj! – wołała przestraszona, zrywając się z kanapy i potykając o zawinięty róg chodnika. Dopadła jego pleców, w które zaczęła z całej siły tłuc pięścią.
Dziadek poczerwieniał. Talerz z jedzeniem, który trzymał na kolanach, zsunął się na podłogę i wywrócił do góry dnem. Przekrwione oczy wychodziły mu z orbit, gdy usiłował złapać haust powietrza. Chyba nie słyszał krzyku żony, nic do niego nie docierało. Babcia usiłowała zgiąć go wpół, niemal właziła mu na plecy, w które wciąż waliła pięścią, nie wiedząc, jak inaczej może mu pomóc. Po chwili spychała go z fotela, żeby upadł na brzuch i wykrztusił z siebie to, co nie pozwalało mu oddychać. Robiła, co mogła, choć widziała, że nie ma szans z dużym i bezwładnym ciałem męża.
Osunął się tylko trochę i zaczął charczeć jak zraniony pies. Zrozpaczona miotała się od drzwi do jego fotela i nie wiedziała, czy ma biec po pomoc do wsi, położonej dwa kilometry dalej, czy krzyczeć najgłośniej jak potrafiła. Zanurzyła palce w gardle męża i próbowała wydobyć kęs chleba, który mu tam utkwił. Dziadek tymczasem siniał i łapał powietrze jak ryba. Babcia chwyciła kubek z resztką wystygłej herbaty i przystawiła mu do ust. Błagała przerażona, żeby pił, ale jedyną reakcją były świszczące, urywane dźwięki wyrywające się mu z gardła.
– Kasłaj! Mocno kasłaj! – wołała histerycznie, jednocześnie otwierając okno.
Mroźne powietrze wtargnęło do środka, zawirowało drobinami śniegu, zbudzonego porywem wiatru, osiadło na jej twarzy.
Krzyczała w czarną otchłań, aż zabrakło jej sił, aż zrozumiała, że i tak nikt jej nie usłyszy. Odpowiedziało jej jedynie dalekie ujadanie psów. Stanęła bezradnie nad mężem i patrzyła w nabiegłe krwią oczy, które już nie błagały o pomoc. Potem upadła wprost w rozgrzebane na podłodze resztki jedzenia, oparła głowę o nieruchome uda dziadka i szlochała bezgłośnie.
Od tej pory w starej poniemieckiej norze została zupełnie sama. To znaczy, tak myśleli wszyscy, prócz niej. W jej odczuciu duch dziadka wciąż jej towarzyszył i sądzę, że był to główny powód, dla którego nie chciała opuścić domu. Bo czyż mogła zostawić samego człowieka, z którym przeżyła tyle lat? Rozmawiała z nim, jakby stał obok, a na stole ustawiała zawsze dwa kubki do herbaty. Zwykle jeździłam do niej zimą, gdy była przerwa w szkole. Wzdrygałam się na te jej rytuały uklepywania dziadkowej poduszki przed snem, ustawiania talerza w miejscu, gdzie zwykł siadać, wydobywania z szafy niedzielnego garnituru przed wyjściem do kościoła. Bałam się nie tylko tego, co siedziało w jej umyśle, bałam się samej babci.
Dlatego też nie lubiłam wizyt u niej. Ciężka atmosfera starego domu przytłaczała. Namawiałam babcię do opuszczenia tego ponurego przybytku i przeprowadzki do nas. Ona jednak nie chciała o tym słyszeć. Pewnego dnia podzieliła los dziadka. Odtąd, dwa kilometry za wsią, wśród wysokiej nawłoci, która opanowała cały ogród, został stary, szaro tynkowany dom wypełniony westchnieniem umarłych, do którego nikt nie miał ochoty zaglądać.3
Powinnyśmy już wracać – zauważyłam spoglądając na zegarek. – Pociąg mam za dwie godziny, a muszę jeszcze się spakować.
– Ech, wpadasz jak po ogień – westchnęła matka. – Znowu zostanę sama jak palec. Sonię byś kiedyś przywiozła, niedługo zapomnę, jak wnuczka wygląda.
– Sonia wyrosła już z wieku, kiedy mogłam ją gdziekolwiek zabrać. Zresztą, dziwi mnie twoja nagła tęsknota. Nigdy za nią nie przepadałaś.
– Bzdury opowiadasz. Kocham Sonię tak samo jak chłopców Reginy… A co tam u niej? Dawno do mnie nie zaglądała.
– Nie wiem. Nie widuję jej. I nie tęsknię.
– Siostry… Nie umiałam was wychować. Mam dwie córki, a wy jak ten pies z kotem. I tylko ty tu przyjeżdżasz.
– No widzisz, mamo…
– No widzisz, no widzisz… Nie zaczynaj znowu!
– Ja nic nie zaczynam.
– Ale to brzmi, jak wyrzut, a zdaje się, że wszystko już sobie wyjaśniłyśmy. Jak długo będziesz mi wypominać to, co się stało?
– Nie wypominam ci.
– Nie wypominasz? Tak ci się tylko wydaje. Ale nie mogłaś się powstrzymać i musiałaś powiedzieć: „No widzisz, mamo”. Widzę! Widzę i wiem. Zawzięta jesteś, jak twój ojciec.
– Mamo, proszę – powiedziałam zmęczonym głosem. – Nie wracajmy już do tego. Ja wszystko rozumiem.
– Ale wtedy nie rozumiałaś. Mnie nie rozumiałaś, jaki to wstyd przed całym miastem. Przecież mnie prawie wszyscy znali, bo co to za miasto, kilka tysięcy mieszkańców… A tu nagle siedemnastoletnia córka z brzuchem. I to z kim? Nie wiadomo z kim!
– Ja wiem, z kim – obruszyłam się.
– Tak, ty wiesz. I co z tego? Sonia do dzisiaj nie ma ojca, bo poszedł w siną dal – burczała ze złością.
– I za każdym razem będziesz to powtarzać? – zapytałam, siląc się na obojętność. Odwróciłam wzrok. Nie chciałam, żeby zauważyła, że to tylko poza, że noszę w sobie bezmiar żalu i nie potrafię wybaczyć.
– Nie będę, nie będę – mruknęła zrzędliwie. – I tak nic się nie zmieni.
– Co ma się zmienić? Rozstaliśmy się i już – powtórzyłam, nie wiem który raz. Brnęłam w tę rozmowę, chociaż miałam świadomość, że prowadzi, jak zwykle, do kłótni.
– Boś głupia! Dziecko zrobił, trzeba było go trzymać za fraki! A tymczasem ani ojca, ani alimentów.
– Radzę sobie.
– Radzisz sobie. Pewnie, że radzisz. Tylko, gdyby Rozalia cię nie przygarnęła, to poszłabyś z dzieciakiem na zmarnowanie.
– Ale wtedy nie myślałaś o tym, prawda? Nie zastanawiałaś się, dokąd pójdę. Gdyby nie ciocia… Ech, szkoda gadać. Ja nie zrobiłabym czegoś takiego swojemu dziecku. Nie wystawiłabym walizki za próg.
– Nie wiesz tego. Nie wiesz, bo nie byłaś w takiej sytuacji. Zobaczysz, jak ci Sonia z brzuchem przyjdzie.
– Jeśli przyjdzie, przekona się, że na mnie może liczyć. A ty też się przekonasz…
– Ja? O czym się przekonam?
– Mamo… – zaczęłam cicho. – Że można inaczej… Że kocha się nawet wtedy, gdy ktoś popełnia błędy. Zwłaszcza wtedy.
– Gadanie – burknęła i machnęła ręką. – Człowiek i tak zawsze na własnych błędach chce się uczyć, zamiast patrzeć na innych. A skoro pakuje się w kłopoty, niech ponosi konsekwencje.
Zamilkłam. Zdawałam sobie sprawę, że w matce nic się nie zmieniło. Gdyby sytuacja się powtórzyła, zrobiłaby to samo co kilkanaście lat temu.
Na dworzec szłam z uczuciem rozżalenia i straconego czasu. Przyjeżdżam tu, bo uważam to za swój obowiązek. Przyjeżdżam, ponieważ chcę mieć czyste sumienie, że nie zostawiam jej samej. Przyjeżdżam tu dla siebie, nie dla niej.
Biegłam na dworzec z duszą na ramieniu. Od matki wyszłam zbyt późno, a to był ostatni pasujący mi pociąg. Wprawdzie jutro niedziela, dzień wolny od pracy, ale nie chciałam spędzać go z matką, bo czekało mnie tu tylko utyskiwanie i wyrzuty.
Na peron wbiegłam w ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem drzwi wagonów. Pociąg potoczył się gładko z cichym szumem, przywołał wspomnienie pierwszej samodzielnej podróży do Wrocławia, gdy wiozła mnie stara dusząca się lokomotywa. To było właśnie wtedy, gdy dowiedziałam się, że w domu nie ma już dla mnie miejsca. Wspomnienie było bolesne, wracało jak bumerang.4
Kończyło się lato. Babcia, ta druga, ze strony ojca, smażyła w kuchni powidła ze śliwek. Siedząc przy stole nakrytym ceratą, pozbawiałam je pestek. Niepokoiłam się, bo mój organizm uparcie sygnalizował zmiany, których nie chciałam przyjąć do wiadomości. Siedziałam spięta i wsłuchana w siebie, gdy babcia zagadnęła wesoło:
– I cóż ty taka milcząca jesteś? Wakacje się kończą, co? Za dwa dni do szkoły.
– Niestety – westchnęłam i skóra mi ścierpła. Nieznacznie dotknęłam brzucha i przymknęłam oczy. Boże – modliłam się bezgłośnie – niech to będzie jakaś choroba, wszystko jedno co, ale niech to nie będzie… Bałam się nawet w myślach wypowiadać to słowo, żeby nie wywołać wilka z lasu. Znałam matkę, nie była złą kobietą i potrafiła dać mi dużo ciepła, ale spodziewałam się, że w kwestii nieplanowanej, przedwczesnej ciąży, jeśli okaże się faktem, zrobi prawdziwe piekło. Bardzo liczyła się z opinią mieszkańców małego miasteczka i panicznie bała się plotek.
Kiedy pierwszy raz spóźniała mi się miesiączka, usprawiedliwiłam ten fakt stresem i wakacyjną zmianą klimatu. Nawet nie pomyślałam, że coś takiego mogłoby mi się przytrafić. W końcu to był pierwszy raz. Jeden, jedyny. Czy to możliwe, żeby właśnie wtedy to się stało?
– Boli cię coś? – wyrwała mnie z zadumy babcia. – Weź sobie jagódek ze słoika. To dobre na żołądek.
– Nie, babciu. Nic mnie nie boli. Wszystko w porządku – odparłam szybko i dorzuciłam przebrane owoce do wielkiego garnka. Po kuchni rozszedł się intensywny zapach.
– To ile ci jeszcze tej szkoły zostało? W tym roku matura, prawda? – zagadywała, mieszając powidła drewnianą łyżką.
– Tak, matura – powiedziałam zdławionym głosem, bo znów obleciał mnie strach.
– Nie martw się, zdasz. – Spojrzała wzrokiem pełnym miłości. – Mądra jesteś, poradzisz sobie. Niepotrzebne te nerwy, naprawdę.
– Wiem, babciu – odparłam, uśmiechając się blado. Odłożyłam nożyk i odsunęłam pustą miskę. – Skończyłam już. Pójdę do siebie.
– Dobrze się czujesz? – patrzyła podejrzliwie. – Na pewno?
– Na pewno. Idę poczytać. – Podeszłam do niej i pocałowałam w policzek. Był rozgrzany parą unoszącą się z garnka.
Poczekam jeszcze kilka dni, może wszystko wróci do normy – myślałam w zaciszu swojego pokoju i dotykałam co chwilę brzucha, jakbym chciała przypomnieć mu, że nie spełnia swojej comiesięcznej powinności. Kilka tygodni temu zaczęłam się niepokoić, ale teraz żyłam w prawdziwym strachu, dręczona rzeczywistością, przed którą nie mogłam uciec. Jeśli proces bycia matką się zaczął, nie mogłam powiedzieć: przepraszam, moja wina, ale ja już nie chcę, rozmyśliłam się. Zabierzcie to, co we mnie kiełkuje, a ja na przyszłość się poprawię. Nie umiałam wybaczyć sobie chwili słabości, która zaowocowała teraz lękiem przed naturą zmuszającą mnie do objęcia nowej roli, obarczającą owocem bezmyślności. Poczekam więc kilka dni, będę brała gorące kąpiele, skakała ze stołu i piła napar z laurowych liści. Pójdę do kościoła i będę umartwiać się na kolanach przed świętymi obrazami, obiecywać posty, wstrzemięźliwość i pokutę, byleby dobry Bóg odroczył macierzyństwo. Nie przypuszczałam, że te wszystkie sposoby, wyszeptywane w kątach szkolnego korytarza, staną się kiedyś moją receptą na udręczoną duszę.
Zwinęłam się na łóżku i zamknęłam oczy. Zza okna dobiegał czyjś śmiech, szczekanie psa, warkot przejeżdżającego motoru. Gdzieś w pokoju brzęczała mucha, w kuchni za ścianą poszczękiwały naczynia. Wsłuchiwałam się w to wszystko, uświadamiając sobie, że bez względu na to, co się we mnie dzieje, życie i tak potoczy się zwyczajnie, a świat się nie skończy. Poczekam więc jeszcze kilka dni, a potem o wszystkim powiem matce. O ognisku, butelce wina i o fascynującym młodym mężczyźnie, z którym przeżyłam najpiękniejsze chwile mojego życia, chociaż wiedziałam o nim tyle, ile mi powiedział. Nie liczę na zrozumienie, ale opowiem matce, bo mam zaledwie siedemnaście lat i sama nie umiem znaleźć rozwiązania.
Pierwszego września od rana świeciło słońce. Zapinałam granatową spódnicę i na moment nabrałam otuchy, bo wydawało się, że jest luźniejsza niż w czerwcu, gdy odbierałam świadectwo. Schudłam, a więc może to nie to, o czym obsesyjnie myślałam każdego dnia. A może schudłam właśnie dlatego, że zżerały mnie nerwy? Ale schudłam, bez względu na powód, więc jeszcze jest nadzieja, że brzuch mi nie urośnie, jeszcze poczekam, nie powiem… Zazdrościłam Reginie, która bez skrupułów opuściła dom, wyjechała do miasta, znalazła pracę i narzeczonego. Zawsze była odważniejsza ode mnie. Z góry zapowiedziała, że po maturze więcej uczyć się nie będzie. Matka nie miała argumentów, gdy Regina, zatrzaskując drzwi, wykrzyczała, że będzie żyć tak, jak chce. Tylko ojciec, człowiek nad wyraz łagodny po raz pierwszy zrobił to, co sam uważał za stosowne, nie pytając o zdanie żony. Udał się do banku, wyjął z książeczki swoje skromne oszczędności i wcisnął je mojej siostrze do ręki. Potem wymknął się tylnymi drzwiami i zniknął na cały dzień. Matka nie powiedziała na to ani słowa. Być może nawet pochwaliła go w duchu i żałowała, że jej samej nie było stać na taki gest. Ale to tylko domysły, bo nigdy o tym nie rozmawiali. Trzy miesiące po wyjeździe Reginy ojca zabrała karetka. Ze szpitala nigdy już nie wrócił. Pochowałyśmy go w kwietniowy poranek tuż obok dziadka. Nad grobem nieprzyzwoicie wesoło świergotały ptaki. A my płakałyśmy. Trzy samotne kobiety z czerwonego domu.
Na początku listopada przestałam się łudzić. Wszystkie spodnie wylądowały na dnie szafy, a ja, tuszując zaokrąglający się brzuszek, zaczęłam nosić rozwleczone swetry i spódnice na gumkach. Do łazienki przemykałam w obszernych nocnych koszulach, nie nosiłam już kusych piżamek. I wciąż się bałam, że matka wreszcie zobaczy to, co tak bardzo chciałam ukryć przed nią i całym światem. Większość czasu spędzałam w moim pokoju pod pretekstem, że się uczę. Dzięki temu uśpiłam na pewien czas jej czujność. Niestety, nie na długo. Wychowawczyni wezwała ją, gdy przestałam ćwiczyć na wf-ie. Przez dwie godziny nieobecności matki przeżywałam katusze.
Babcia piekła drożdżowe bułeczki, a ja siedząc na ulubionym okiennym parapecie, wyskubywałam z nich kruszonkę, gdy pąsowa ze złości matka wpadła do kuchni.
– Do pokoju! – krzyknęła i palcem wskazała drzwi, żebym przypadkiem nie pomyliła drogi.
Zdumiona babcia zastygła nad blachą, którą miała właśnie wstawić do piekarnika. Ale matka nie zamierzała jej niczego tłumaczyć. Popchnęła mnie mocno przed sobą, aż się zachwiałam. Opanowania wystarczyło jej jedynie na tyle, by dokładnie zamknąć za sobą drzwi.
– Mów! – wrzasnęła, a ja skuliłam się z przerażenia. – Kto to jest?! – Ponieważ milczałam, postawiła bardziej konkretne pytanie: – Kto jest ojcem? Mów!
Z nerwów skurczył mi się żołądek, ale wolałam nadal milczeć, niż przyznać się do chwilowej letniej znajomości.
– Nie powiesz? – zasyczała.
Ze strachu ścisnęło mnie w dołku i zrobiło mi się słabo. Oparłam się o poręcz krzesła i wstrzymałam oddech. Chyba zauważyła, że zbladłam, bo kazała mi usiąść.
– Nie powiesz? – powtórzyła, nachylając nade mną wykrzywioną złością twarz.
– Nie – odparłam i zacisnęłam pięści.
– Boże, taki wstyd – załkała nagle. – Jak mogłaś mi to zrobić?! Cała szkoła aż huczy! Siedemnaście lat! Matura na karku! Matura! Jaka matura?! Kazali mi zabierać cię ze szkoły! Mów, kto jest ojcem! Mów!
Podbiegła do mnie i zaczęła szarpać mnie za ramiona.
– Powiesz wreszcie czy nie?! – wrzeszczała.
– Nie – powtórzyłam z uporem.
Pierwszy raz w życiu dostałam w twarz. Policzek palił, ale powstrzymałam się przed rozmasowaniem go chłodną dłonią. Niech patrzy jak płonie od uderzenia. Niech poczuje się winna. Ale ona nie zamierzała mi się przyglądać. Wybiegła z pokoju, by po chwili wrócić z wielką walizą.
– Masz, pakuj się! Wynoś się do niego! Umiał zrobić dzieciaka, niech się teraz nim zajmie! I tobą też!
Drżącymi z nerwów rękami przetrząsała torebkę, z portfela wyjęła jakieś banknoty, które wrzuciła do walizki. Potem znów wybiegła z pokoju. Zza drzwi słyszałam, jak babcia staje w mojej obronie, jak stara się najpierw uspokoić matkę, wreszcie nie wytrzymuje.
– Obyś jednej nocy nie przespała spokojnie! Podła kobieto! – krzyczała, aż trzęsły się mury. Nigdy wcześniej nie słyszałam podniesionego głosu babci.
– Nie wtrącaj się! – darła się matka. – Nie wtrącaj się, rozumiesz?! Nie twoja sprawa!
Babcia zamilkła i w całym domu zapadła cisza. Siedziałam struchlała na krześle, niezdolna do żadnego ruchu i gapiłam się na walizkę, bo wciąż nie docierało do mnie, że za chwilę wypełnią ją moje rzeczy, które będą odtąd wszystkim, co posiadam. Nie zastanawiałam się, dokąd pójdę. Nie potrafiłam myśleć nawet o najbliższej godzinie, cóż dopiero o reszcie życia. Łudziłam się jeszcze, że matka się opamięta, wejdzie do mojego pokoju, przytuli mnie i powie, że to nic, jakoś to będzie. Czekałam z zapartym tchem, ale nic takiego się nie stało. W domu nadal panowała cisza. Może pójść do niej, przeprosić, kajać się i błagać o wybaczenie? Ale co właściwie miała mi wybaczyć? Moją bezmyślność? To ja ponoszę jej konsekwencje, więc jeśli sama sobie nie wybaczę, ona nie ma nic do tego. Po awanturze, jaką zrobiła, honor nie pozwalał mi tu pozostać. Nie umiałabym już żyć z nią pod jednym dachem. Jak automat, ze ściśniętym gardłem, wyjmowałam z szafy ubrania i układałam je w walizce. Pachniały niepowtarzalnością tego domu, bo każdy dom ma przecież inny zapach. Jak długo przetrwa w dzierganych wieczorami wełnianych swetrach? Wtuliłam twarz w miękki pulower i rozpłakałam się bezgłośnie. Drzwi lekko skrzypnęły. Podniosłam z nadzieją głowę, ale to tylko kot przyszedł, by jak zwykle wylegiwać się na swojej ulubionej poduszce. Otarł się o mnie pyszczkiem i z cichym miauknięciem wskoczył na łóżko. Patrzyłam na niego i zazdrościłam mu tego spokoju, tej małej kociej stabilizacji. Otworzyłam szuflady biurka, wyjęłam notes, kilka długopisów. Zdjęcie matki oprawione w tekturową ramkę po krótkim namyśle wrzuciłam z powrotem do szuflady. Do walizki dołożyłam jeszcze ulubiony tomik poezji i zasunęłam zamki. Potem rozejrzałam się po pokoju. To wszystko. Walizkę wyniosłam do przedpokoju i powoli zaczęłam się ubierać. Szalik, beret, buty… Babcia pojawiła się bezszelestnie. Wzięła mnie w ramiona i przycisnęła mocno do siebie. Ogarnął mnie zapach mięty i naftaliny, który od najwcześniejszego dzieciństwa kojarzył mi się z nią i bezpieczeństwem. Stałyśmy tak po cichutku, kropiąc się wzajemnie łzami, dopóki nie usłyszałyśmy szurnięcia krzesła dobiegającego z pokoju matki. Babcia oderwała się ode mnie, pośpiesznie narysowała kciukiem krzyż na moim czole, wsunęła coś do kieszeni kurtki i umknęła do siebie. Czekałam jeszcze chwilę w nadziei, że matka przyjdzie, wyjmie z moich rąk walizkę, jak dawniej pocałuje w czoło. Ale ona siedziała przyczajona za drzwiami, bez jednego szmeru, jakby też czekała. Zawahałam się, czy wejść do pokoju, żeby ją pożegnać. Nie zrobiłam tego. Kiedy poczułam wieczorny chłód w otwartych drzwiach domu z czerwonej cegły, wiedziałam, że klamka zapadła.