Podążaj za motylem - ebook
Podążaj za motylem - ebook
Wciągający fiński thriller psychologiczny w stylu powieści Gillian Flynn.
Ira, dwudziestoletnia seryjna morderczyni, której dzieciństwo zostało brutalnie odebrane, rozpoczyna terapię u Clarissy – psychoterapeutki celebrytki. Tylko jedna z nich wie, że łączy ich wspólny sekret z przeszłości. Czy ta druga zda sobie z tego sprawę, zanim zostanie zamordowana?
Clarissa, psychoterapeutka w średnim wieku, należy do fińskiej elity w swojej dziedzinie. Znana jest z programów telewizyjnych i kolorowych magazynów. Dla niej każda pacjentka jest księżniczką. I kimś kogo tylko ona może uratować. Czy aby na pewno? Clarissa odpowiada już za jedną tragedię. Samobójstwo nastolatka, które nie przestaje jej prześladować.
Kiedy Ira zostaje klientką Clarissy, zaczyna się gra w kotka i myszkę, w której nie obowiązują żadne reguły. Taka gra nigdy nie kończy się dobrze.
Martta Kaukonen (ur. 1976) jest krytyczką filmową i pisarką mieszkającą w Helsinkach. Jej pierwsza powieść, thriller psychologiczny Podążaj za motylem, zachwyciła czytelników i krytyków, a prawa do tłumaczenia zostały sprzedane do 12 krajów m.in. Anglii i Stanów Zjednoczonych.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-212-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W POKOJU BYŁO za dużo krwi ofiary. Nie, nie pisałam nią po ścianie słów z piosenek Beatlesów, jak robiła to „rodzina” Mansona. Za to dywan okropnie się zabrudził. Plama nie miała kształtu serca, lecz przypominała tę, którą ludzie nazywają motylem podczas wykonywania testu plam atramentowych, gdy boją się powiedzieć, że wygląda jak wargi sromowe.
Przyjrzałam się jej dokładniej, a potem skupiłam uwagę na skarpetkach. Nasiąkły krwią tak bardzo, że przylepiły mi się do stóp. Gdy podchodziłam bliżej, miałam wrażenie, że idę po mokrej od deszczu trawie. Krwiste ślady towarzyszyły mi od ciała do dywanu. Zmroziło mnie. Jak to możliwe, że plama przypomina tak bardzo pierwszą kartę z testu Rorschacha?
Co Freud by na to powiedział? Czy ślad krwi zabitego człowieka może odzwierciedlać stan podświadomości zabójcy? Czy powinno się to interpretować podobnie jak podczas wróżenia z roztopionej cyny wylewanej do wody na Nowy Rok? Motyl oznacza, że wznoszę się do lotu? Morderstwo uskrzydla? Teoria psychoanalizy wyglądałaby obecnie zupełnie inaczej, gdybym to ja leżała na sofie nienawidzącego kobiet kokainisty w dziewiętnastowiecznym Wiedniu.
Chyba odnieśliście złe wrażenie. W rzeczywistości jestem naprawdę dokładna. Nie robię bałaganu. Torturuję, morduję i nie pozostawiam śladów. To dla mnie sprawa honoru. Dzięki temu bliscy zabitego nie muszą wyrzucać pieniędzy na kosztownych czyścicieli miejsc, w których nastąpił zgon. Nie rozumiem, dlaczego tym razem sprawy wymknęły się spod kontroli.
Przygotowywałam się do tego morderstwa starannie, każdy szczegół był wyszlifowany. Nad samym narzędziem zbrodni zastanawiałam się przez wiele dni. Zazwyczaj kiedy je wybieram, chcę powiedzieć, dlaczego zabijam właśnie tego mężczyznę w garniturze.
Tym razem zdecydowałam się na nóż do filetowania.
Ach, więc wszystko muszę wam wyjaśniać? Nóż jest jednym z najbardziej oczywistych symboli fallicznych. Co bardziej pasowałoby do klatki piersiowej tego hedonisty uganiającego się za panienkami od kilkudziesięciu lat?
Wszystko więc miało być zapięte na ostatni guzik, ale nagle zapanował chaos. Zachowałam się jak najgorsza amatorka. Będę musiała pozostać na miejscu przestępstwa znacznie dłużej, niż zamierzałam. Czy zdążę pozbyć się ciała?
Znalezienie idealnej lokalizacji zabrało mi sporo czasu. Gdy pewnego razu jechałam pociągiem z Helsinek do Keravy i przez zakurzone okno oglądałam posępne krajobrazy, zauważyłam mały staw koło dworca kolejowego w Savio.
Z internetu dowiedziałam się, że leży on na terenie dawnego zakładu produkującego wyroby gumowe. Fabryka zakończyła działalność w roku 1985. Stawik był tak zarośnięty wodorostami, że na pewno nikt nie zamierzał w nim pływać.
Postanowiłam przewieźć tam mężczyznę w bagażniku jego własnego samochodu, rozłożyć brezent, który spakowałam do torby sportowej, położyć na nim ciało, rozczłonkować je piłą elektryczną, a potem wrzucić kawałki zwłok wraz z brezentem i piłą do wody, następnie zostawić auto na parkingu dworca w Savio i wrócić podmiejskim pociągiem do Helsinek.
Pozbycie się trupa stanowiło dla mnie zawsze najtrudniejszy etap morderstwa. Na szczęście adrenalina daje człowiekowi nadprzyrodzone moce. Napędzana nią potrafiłam dźwigać wielu znacznie większych od siebie ludzi i wrzucać ich do bagażnika, a potem do grobu.
Teraz muszę walczyć z czasem, jeżeli mam zrealizować swój plan, zanim ktokolwiek zacznie się zastanawiać nad nieobecnością ofiary. Po raz pierwszy w trakcie morderczej wyprawy poczułam, że nie mam do siebie zaufania. Serce zaczęło mi bić szybko. Jeszcze tylko tego brakuje, żebym dostała ataku paniki. Muszę się uspokoić. Ale strach zawładnął już moimi myślami. Takie bałaganiarstwo może skutkować wyłącznie tym, że zostanę złapana.
Mieszkanie ofiary wyglądało tak, jak się tego spodziewałam. Podobne pokazuje się w programach na temat architektury wnętrz. Ale nawet gdyby ktoś oglądał całą ich serię, akurat tego nie potrafiłby opisać. Zapamiętałby jedynie biały kolor, o którym redaktorzy opowiadają z przejęciem, że ma co najmniej dziesięć odcieni. Biały dywan, biała sofa, białe zasłony, białe łóżko, biały stolik nocny i odważnie flirtująca z szarością, ale jednak biała półka na książki. Czy tylko mnie biały kolor kojarzy się z zamkniętym oddziałem psychiatrycznym? W tej chwili jednak sterylna sypialnia bardziej przypominała salę operacyjną na oddziale chirurgicznym. Przeklinałam swoją niezdarność.
Nagle moją uwagę przyciągnął wiszący na ścianie dekoracyjny obraz. _Live Love Laugh_. Takie wypisywane na torebkach z herbatą aforyzmy są charakterystyczne dla ludzi, którzy sami nie potrafią wyrazić swoich uczuć i muszą to robić za nich inni. Ja okazywałam uczucia poprzez zabijanie.
Obraz skojarzył mi się z karteczkami samoprzylepnymi, które rodzina cierpiącego na demencję umieszcza na różnych przedmiotach, żeby pomóc choremu przypomnieć sobie ich nazwę. Byłam przekonana, że ofiara nie wybrała sama modnego dzieła i że podarowała mu go młodsza o kilkadziesiąt lat przyjaciółka.
Przypatrując się obrazowi, drgnęłam, a moje serce zatrzymało się na jedno uderzenie. W środku litery „o” słowa _Love_ widniała czerwona kropka.
Szybko podeszłam bliżej, tak, to była krew. Jak to się stało, że prysnęła aż tak daleko?
Z początku wszystko przebiegało dobrze. A teraz? Kompletna katastrofa.
Do mieszkania dostałam się stosunkowo łatwo. Obserwowałam swoją ofiarę tak długo, aż zaszokowana zauważyłam, jaka jest łatwowierna. Odkryłam, że zostawia zapasowy klucz w ogrodzie. Wychodząc z domu, chowa go zawsze w nasionach słonecznika w karmniku dla ptaków. Jego naiwność była wprost wzruszająca.
Mężczyzna spędzał noce otoczony pochodzącymi z lat osiemdziesiątych symbolami świadczącymi o wysokim statusie. Takich łóżek jak jego chyba się już nie produkuje. Mogę tylko pogratulować sobie szczęścia, że oparłam się o nie łokciem, kiedy zaczęłam wymachiwać nożem, bo w ostatniej chwili zauważyłam, że było to przecież łóżko wodne. Gdybym przez przypadek wbiła ostrze przez ciało aż do materaca, to na sąsiadów piętro niżej wylałyby się setki litrów wody i wściekli zapukaliby do drzwi.
Ofiara spała tak twardo, że stałam sobie spokojnie i przyglądałam się jej przez kilka minut. Czemu miałabym się niepotrzebnie śpieszyć? Najpierw chcę się upewnić, że naprawdę muszę zabić tego człowieka. Nie chcę niczego żałować, kiedy będzie za późno.
Trzeba przyznać, że nigdy jeszcze nie zmieniłam zdania co do żadnej z ofiar. Nawet gdy niektórzy błagali mnie, żebym ich oszczędziła. Zwłaszcza wtedy nie miałam litości. Czuję wyłącznie dumę z takiej konsekwencji. Przeprowadzam zawsze dokładną selekcję, aby wszyscy finiszujący mogli przekroczyć linię mety.
Wielokrotnie przysłuchiwałam się cichym jękom, zwierzęcym wrzaskom i bezładnemu potokowi słów, z którego nic nie rozumiałam. Ludzie odmawiali przede mną _Ojcze nasz_, wymieniali dziesięć przykazań, a zwłaszcza piąte. Lecz ja trzymałam się swojej decyzji.
Najpierw nóż, potem uderzenie prosto w klatkę piersiową i tak dalej. Nie sądzę, żebyście byli tak perwersyjni jak ja, więc pewnie nie chcecie słyszeć szczegółów, tylko to najważniejsze. Co czułam podczas zabijania?
Nic.
Tym razem też tak było.
Wszystko się powtarza. Za każdym razem mam nadzieję, że wydarzy się coś innego. Że się ożywię. Że wyssę energię z mojej ofiary. Że znajdę jakiś powód, by żyć. Że poczuję się tak, jakbym miała władzę. Że wszystkie moje problemy zostaną rozwiązane. Że w końcu wszystko się zmieni. Że moje czyny będą miały znaczenie, nieważne jakie. Że wreszcie powiem swoje ostatnie słowo. Nastąpi jakieś katharsis. A tu nic.
Zupełnie nic.
Mimo to próbuję ciągle na nowo. Tym razem miało być inaczej, bo chciałam zamordować tego człowieka rano. Bo chciałam zamordować go siekierą. Bo chciałam zamordować go szybko. Bo chciałam się zemścić. Bo chciałam zabić bez torturowania. Bo chciałam to zrobić pokazowo i śmiać się w trakcie zabijania. Bo on zasłużył na śmierć. Bo on chciał umrzeć. Bo on i tak by umarł.
Jednak nic się nie zmieniło.
Czułam dokładnie to samo, czyli pustkę.
Może dlatego wpadłam na pomysł, że skończę z zabijaniem. A może po prostu miałam już tego dosyć.
To był ostatni raz. On będzie moją ostatnią ofiarą. Taki zaszczyt dla niego, chociaż niestety nie usłyszy fanfar.
Ledwie zdążyłam się nad tym porządnie zastanowić, a zachciało mi się śmiać? Rezygnować? Na pewno nie! Cóż innego by mi pozostało? Zabijanie to jedyna rzecz, którą mam. Bez tego będę jak wydmuszka.
Każdy człowiek posiada tożsamość. Ja nie miałam elementów budujących jaźń. Byłam niezapisaną tablicą, beczką dudniącą pustką. Sama musiałam stworzyć swój wizerunek.
Moja tożsamość to seryjna morderczyni.
Moje imię to przepowiednia. Rodzice wybrali dla mnie zawód. Dlaczego inaczej nadaliby mi imię Ira? Po łacinie oznacza ono nienawiść.
I przecież nie przestanę zabijać, choćbym nie wiem jak bardzo się starała.
Krwisty motyl widniejący przede mną odpowiedział na moje pytanie.
Pójdę na psychoterapię.„HELSINGIN AVIISI”
W KERAVIE ZAGINĄŁ BYŁY MINISTER
Emerytowany minister finansów Uolevi Mäkisarja (partia Kokoomus) zaginął wczoraj w Kilcie, dzielnicy Keravy, w której mieszka.
Mäkisarja, który sprawował swój urząd w latach zastoju gospodarczego, zapamiętany został jako niezłomny stróż publicznej kasy i człowiek nieokazujący współczucia „próżniakom”, jak nazywał bezrobotnych. Zawiadomienie o zaginięciu eksministra złożyła jego przyjaciółka, aktorka Mirri Kuuramo, która przyjechała do niego z wizytą, ale gdy nie zastała nikogo na miejscu, skontaktowała się z policją.
Samochód Mäkisarji został znaleziony w niedzielę wieczorem na parkingu przy dworcu w Savio.
Osiemdziesięcioletni polityk waży siedemdziesiąt kilogramów, ma sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, brązowe oczy, ciemne włosy i wąsy. Przypuszcza się, że był ubrany w ciemny garnitur i szary krawat.
– Policja traktuje zaginięcia starszych ludzi niezwykle poważnie. Poszukiwania zaginionego rozpoczniemy jak najszybciej – informuje komisarz Reija Jalkanen z komendy okręgu Itä-Uusimaa.Clarissa
WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ OD ROZMOWY TELEFONICZNEJ. Tamtego wieczoru po raz pierwszy usłyszałam głos Iry. Stłumiony szept, jakby ktoś mówił zza grobu.
To była środa, drugi stycznia dwa tysiące dziewiętnastego, zbliżała się jedenasta. Siedziałam na sofie w salonie i oglądałam nagrany na dekoderze odcinek emitowany przez Asiastudio. W Nowy Rok byłam gościem ich programu i denerwowałam się, nie wiedząc, czy mój występ się udał.
Miałam dużo pracy, więc nie zdążyłam obejrzeć wcześniej nagrania, ale w końcu usiadłam przed telewizorem i położyłam wygodnie nogi na stoliku kawowym. Po piętnastu minutach oglądania programu odetchnęłam z ulgą: wszystko przebiegło bez zarzutu.
Występując w telewizyjnym studiu, wyglądałam jak prawdziwa profesjonalistka.
My, kobiety, musimy zawsze udowadniać, że jesteśmy zawodowcami, podczas gdy umiejętności mężczyzn są przyjmowane za pewnik. Udało mi się od razu wykazać autorytetem przed redaktorem Asiastudio. Zachwycony kiwał głową, cokolwiek powiedziałam.
Jednak dla kobiety znajomość tematu może się okazać mieczem obosiecznym. Mężczyźni boją się inteligentnych kobiet. Już dawno temu zrozumiałam, że ich drażnię.
Jestem zbyt mądra, zbyt utalentowana, zbyt zasłużona, zbyt kompetentna.
Zbyt groźna.
Na szczęście miałam sposób, który pozwalał rekompensować mężczyznom fakt, że moja inteligencja zagrażała ich kruchemu poczuciu własnej wartości. Kurczyłam się do rozmiarów Calineczki, ubierając się tak seksownie, jak tylko się dało.
Mój atrakcyjny wygląd działał uspokajająco na każdego. Przypominał mężczyznom o tym, że ostatecznie jestem – jak wszystkie kobiety – jedynie zwykłym kawałkiem mięsa, chociaż oni nie stanowią dla mnie intelektualnego wyzwania.
Siedziałam w telewizyjnym studiu na sofie, wierna swoim zwyczajom, w kobiecym pancerzu. Ubrałam się w tak krótką różową minispódniczkę od Versace, że wydawało się to aż bezczelnością, i obcisłą koszulę Chanel w tym samym kolorze, z rozpiętymi górnymi guzikami, która właściwie niczego nie ukrywała.
Wpatrywałam się w swoją sylwetkę na ekranie telewizora, uśmiechając się z zadowoleniem. Wzięłam ze stolika misę, wyciągnęłam z niej największego chipsa z grillowymi przyprawami i włożyłam w całości do ust.
Nagle drgnęłam na dźwięk telefonu.
Poirytowana wcisnęłam pauzę na pilocie dekodera, chwyciłam komórkę ze stolika i zobaczyłam nieznajomy numer. Pewnie telemarketer. Ale oni nie dzwonią tak późno. Może to nowy klient.
Rozgryzłam szybko chipsa na drobne kawałki i przełknęłam je prędko.
– Tutaj Clarissa Virtanen.
Cisza. Może są zakłócenia na linii i dzwoniący nie dosłyszał. Spróbowałam ponownie.
– Clarissa Virtanen.
Nadal cisza. Właśnie miałam się rozłączyć, gdy z telefonu dobiegł mnie przytłumiony szept.
– Tutaj Ira, cześć.
Jej głos dochodził jakby z daleka. Nie znałam nikogo o tym imieniu.
– Cześć – odpowiedziałam.
– Szukam terapeuty. Masz wolne terminy?
– Dziękuję, że zadzwoniłaś do mnie. Pierwszy wolny termin mam jutro o dziewiątej rano.
Znów cisza.
– Halo! Jesteś tam jeszcze?
– Tak. Jutro rano o dziewiątej mi pasuje.
Podałam Irze adres swojego gabinetu i pożegnałam się z nią.
Tak to się zaczęło.
Gra, której reguł mi nie zdradziła.
Co jest najgorsze?
Bezsenne noce, wstyd, dręczące mnie sumienie? Obwiniające głosy, których nie mogę uciszyć nawet w nocy? Myśli krążące bez ustanku? Paraliżujący żal uciskający duszę? Wyrzuty nękające mój umysł? Obawa, że będzie to trwało wiecznie i nigdy nie odzyskam spokoju? To, że straciłam wszystko?
To, że tęsknię za nią dzień i noc.Arto
USILNIE PRÓBOWAŁEM przypomnieć sobie, czy słyszałem wcześniej o Clarissie Virtanen. Musiałem słyszeć, ponieważ wiła się publicznie jak kotka w rui i ciągle pokazywała przy okazji różnych festiwalowych konkursów. Żyłem jednak we własnej bańce wypełnionej oparami wódki i nie zwracałem na nią żadnej uwagi, chociaż jako dziennikarz powinienem śledzić aktualne zjawiska i modnych ludzi. Można chyba stwierdzić, że po raz pierwszy dowiedziałem się o niej dopiero od Irmeli Lahjametsä, redaktor naczelnej „Helsingin Aviisi”, czyli „Heavi”.
Jestem przekonany, że był to trzeci stycznia dwa tysiące dziewiętnastego roku. Na pewno się dziwicie, dlaczego ta data utkwiła w mojej pamięci. Wtedy upłynęło dokładnie sześć lat od śmierci mojej ukochanej żony Marji.
Siedziałem w znajdującym się w centrum miasta pubie Sulkakynä, lubianej przez dziennikarzy gazety, i czekałem, aż dzień przejdzie w noc.
Nie wierzę ani w duchy, ani w upiory. Czułem się jednak tak, jakby Marja chciała nawiązać ze mną kontakt zza grobu i coś mi powiedzieć. Uczucie to nie było przyjemne, raczej złowrogie.
Być może żona zabrała do grobu jakąś tajemnicę, którą chciała się ze mną podzielić, a o której ja nic nie chciałem wiedzieć. Moimi myślami zawładnęła również inna osoba. Ta, którą zawsze kochałem, ale z którą już się nie spotykałem. To dla niej żyłem. Z nostalgicznej melancholii wytrąciło mnie staccato wywołane uderzeniami wysokich obcasów o ziemię. Moje oczy otworzyły się gwałtownie, szukając drogi ucieczki. Za późno. Ktoś podszedł i mnie przytulił.
Uścisk był czuły. Po chwili zdumiony przekonałem się, że to Irmeli, która zamieniła perukę z białymi dredami na taką z chmarą czarnych loków.
Dokuczliwa terapia przeciwnowotworowa sprawiła, że kobieta straciła włosy, ale ciężka choroba nie wpłynęła na jej żarliwość w wykonywaniu pracy. Nowy _look_ lepiej pasował do jej jasnej karnacji. Dramatyczne czarne obramowanie podkreślało ładne niebieskie oczy.
Wzrok Irmeli przywarł do pustych kufli stojących przede mną na barowej ladzie. Nietrudno było odgadnąć, o czym myśli. Próbowałem niezauważalnie zerknąć na swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie za ladą. Trudno było uwierzyć, że w młodości uważano mnie za przystojnego. Po jędrnych policzkach pozostało tylko wspomnienie. Teraz mięśnie twarzy zwisały luźno. Szlachetnie rzeźbiony nos został złamany w trakcie pijackiego pojedynku z drzwiami lodówki, a o wypadku przypominała blizna biegnąca z lewej strony. Moje gęste dawniej niczym końska sierść włosy tak się przerzedziły, że zebrane w kucyk kosmyki nie przypominały lwiej grzywy, lecz mysi ogon. Jasno błyszczące za młodu zielone oczy zmętniały jak staw wypełniony sinicami.
Latem będę obchodził pięćdziesiątą rocznicę urodzin, ale moje odbicie zdradzało, że nie mam powodu do świętowania.
Irmeli przeniosła wzrok z kufli na mnie. Pochwyciła moje spojrzenie i jej gniew zamienił się w smutek. Udało mi się uniknąć kazania – tym razem.
Zaraz po śmierci Marji zostałem wyrzucony z „Heavi” z powodu alkoholizmu. Od tamtej chwili pracowałem jako freelancer, a Irmeli nadal dawała mi zlecenia.
– Artsi, dobrze się stało, że wpadłam na ciebie. Planuję pewien artykuł. Niedługo spotkam się z kimś, z kim trzeba przeprowadzić wywiad, ale przedtem opowiem ci w skrócie, o co chodzi.
Nie miałem ochoty zabierać się do pracy. Jednak musiałem się sprężyć, bo Irmeli i tak dużo mi wybaczała. Na pewno za dużo.
Starałem się okazać zainteresowanie.
– To właśnie taki temat, jaki lubisz.
Podobną gadkę szefowa wciskała za każdym razem biednym ofiarom, przydzielając im zadania.
– Wywiad z naprawdę ciekawą osobą. Artykuł na konkurs.
A cóż by innego. Nienawidziłem wywiadów. Tak, nienawidziłem swojej pracy. I nie ubiegałem się o tytuł dziennikarza roku.
– Miejsce na okładce nowego dodatku o stylach życia jest jeszcze puste.
Irmeli wybiegała myślami daleko do przodu. Dodatek miał się ukazać dopiero latem. Na pewno chodziło jej o kogoś takiego, o kim artykuł można by zamieścić w środku gazety, gdyby zdecydowano, że na okładkę pójdzie jednak ktoś inny. Na przeprowadzenie rozmowy miałem więc sporo czasu.
– Możesz zrobić wywiad z Clarissą Virtanen.
Dlaczego Irmeli wciskała terapeutkę właśnie mnie?
Podała mi kartkę z numerem telefonu.
Gdybym mógł wsiąść do wehikułu czasu i wrócić do przeszłości, tobym to zrobił, wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki zapalniczkę, zmiął kartkę i ją podpalił.Ira
POWINNAM BYŁA OSTRZEC was od razu. Ja kłamię. Chronicznie i patologicznie. Nawet gdy chodzi o sprawy bez znaczenia.
Zapytajcie mnie, czy wolę psy, czy koty, to odpowiem, że te pierwsze, chociaż uwielbiam właśnie koty i nienawidzę psów: ich futro śmierdzi, gdy zmoknie, wnoszą na łapach błoto i okropnie denerwująco szczekają. Mimo to odpowiem, że je lubię. Dlaczego? Kłamię od tak dawna, że nie umiem się bez tego obyć.
A gdy się to robi wystarczająco długo, prawda i kłamstwo zaczynają się upodabniać do siebie. Większość ludzi uważa, że należy je rozróżniać. To takie szlachetne i moralne. Ja nie jestem o tym przekonana. Dla mnie kłamstwo oznacza moją prawdę.
Poza tym nie wierzę w uczciwość. Wiele osób tak bardzo się okłamuje, że nie potrafią oni powiedzieć nikomu nic prawdziwego. Rozwód jest zawsze winą tego drugiego, trudności w pracy powoduje okropny szef, no i czyja to wina, gdy córka zamienia się w anorektyczkę z autodestrukcyjnymi skłonnościami? W żadnym razie twoja.
Ktoś, kto dużo kłamie, staje się w tym dobry.
Gdybym tylko chciała, mogłabym wam wmówić cokolwiek.
_Cokolwiek._
Teraz znacie moje skłonności, więc uważajcie na siebie.
Oświadczyłam, że kończę z zabijaniem. Phi! Nawet nie mam takiego zamiaru. Człowiek jest leniwym zwierzęciem. Zapytajcie jakiegokolwiek przechodnia, czy dobrze wykonuje swoją pracę, to z pewnością odpowie wam twierdząco. Ale dlaczego ktoś chciałby robić ciągle coś, co wymaga wysiłku? Ludzie dążą do ułatwiania sobie jak najbardziej życia. Ja jestem dobra, i to cholernie, tylko w dwóch rzeczach. Torturowaniu i zabijaniu. Dlaczego miałabym z nimi kończyć? Poszłam na terapię z zupełnie innego powodu.
Bałam się, że mnie złapią.
Seryjnych morderców łączy jedno: chcą bawić się z policją w kotka i myszkę. Pozostawiają na miejscu zbrodni wskazówki. Samo morderstwo to zaledwie połowa rozkoszy. Oni podniecają się myślą, że są inteligentniejsi niż gliny. Ofiary stanowią tylko element gry. Prawdziwa walka pokazująca, kto jest silniejszy, rozgrywa się między mordercą a policjantem.
Ja wcale się nie przejmowałam glinami i tym, co sądzą. Mogą być mi wdzięczni, bo przecież od lat dostarczam im ciekawych zbrodni, żeby je sobie rozwiązywali.
Prawdopodobnie jakiś łaps gdzieś tam w Finlandii poświęcał swoje życie, by rozwikłać zagadkę moich morderstw. Być może miętosił dłońmi w lateksowych rękawiczkach dowody zebrane na miejscu zbrodni. Może wpatrywał się ponuro w zdjęcia podejrzanych przylepione do tablicy ogłoszeniowej w swoim pokoju i starał się odgadnąć, który z nich ma na tyle zimną krew, żeby popełniać seryjne morderstwa. A może zrezygnował z dochodzenia, przekazał je swojemu następcy i poszedł na chorobowe?
No i co z tego? On tylko wykonywał swoją pracę. Nigdy go nie spotkam, i dobrze. Dla mnie był jedynie wytworem wyobraźni, duchem ubranym w mundur policjanta. Kiedy jednak przypatrywałam się, jak krwisty motyl trzepocze skrzydłami na dywanie w sypialni ofiary, przyszła mi do głowy myśl, że mogą mnie złapać. I przylepiła się ona do mnie niczym guma do żucia.
Już oczyma wyobraźni widziałam siebie w więzieniu, w izolatce, do której będą mnie ciągle wsadzali, ponieważ na pewno nie dogadam się z innymi osadzonymi i będę to okazywała pięściami, paznokciami i zębami.
Zrobię, co w mojej mocy, żeby uniknąć tego okropnego losu.
Finlandia jest za małym krajem dla seryjnego mordercy. Nie ma nas tu zbyt wielu. Gdy ktoś posmakuje zabijania, to wpada jak śliwka w kompot. Ja pobiłam rekord już dawno temu, ale nie powinnam się tym chwalić. To tylko kwestia czasu, zanim jakiś pracownik Centralnego Biura Kryminalnego zorientuje się w sytuacji. Wtedy nie pomoże mi żadne starannie skonstruowane alibi. Będzie po mnie.
Na szczęście w naszym kraju obowiązuje znana z Monopoly karta _Wychodzisz wolny z więzienia_.
W sądzie zażądam, aby poddano mnie badaniom i jakiś psychiatra pogrzebie dogłębnie w moim umyśle i stwierdzi, że w trakcie popełniania przestępstw miałam ograniczoną poczytalność, czyli ponoszę tylko częściową odpowiedzialność. W zwykłym ludzkim języku – prawie wariatka. Ci, których nie pociąga się do odpowiedzialności karnej, są umieszczani w więziennym szpitalu psychiatrycznym zamiast w celi. Potem nastąpi cudowne ozdrowienie i powrót do domu i ulubionych zajęć.
Grałam więc na pewniaka. Zamierzałam znaleźć sobie terapeutę, cierpiącego na empatię, łatwowierną głupiutką osobę, która w razie wpadki napisze mi opinię tak łamiącą serce, że nie zostanę uznana za winną.
Genialny plan, prawda?
Była w nim tylko jedna luka. Jak ja wytrzymam tę terapię?
Ludzie traktują terapeutę niczym Jezusa. Zupełnie jakby bez proszenia poświęcał się dla swojego klienta, chociaż samo określenie „osoba udzielająca profesjonalnej pomocy” powinno wyjaśniać sprawę.
Terapeuta zasiada naprzeciwko ciebie tylko z jednego powodu. Spróbuj otrzymać od niego pomoc, jeśli nie będziesz miał dziewięćdziesięciu euro albo pozytywnej decyzji zakładu ubezpieczeniowego wskazującej na potrzebę rehabilitacji psychiatrycznej. Miękka sofa, współczujące uśmieszki, życiowe wskazówki – wszystko zostanie ci odebrane, jeśli nie zaoferujesz w zamian porządnej waluty.
Empatyczne spojrzenie, współczujące miny i ciepłe matczyne gesty stanowią wynik kilkuletnich albo kilkudziesięcioletnich ćwiczeń. Nie należy się dać temu zwodzić ani traktować tego osobiście.
Nie miałam więc żadnych złudzeń, że terapeutka będzie zainteresowana moimi sprawami. Najważniejsze, żeby dała się wywieść w pole. Powinna tak mocno uwierzyć w moją niewinność, żeby była gotowa zeznawać w sądzie na moją korzyść, jeżeli do tego dojdzie.
No dobra. Przyznaję, że spodziewałam się szczerej reakcji terapeutki na moją opowieść. Przestrachu, czegokolwiek. Nie oczekiwałam żadnego konkretnego uczucia. Było mi wszystko jedno, czy okaże odrazę, czy zachwyt.
W mordowaniu najbardziej zachwycają mnie zachowania ofiar. Emocje wybuchają wielkimi płomieniami dopiero wtedy, gdy człowiek zaczyna walczyć o życie. Pozostało więc we mnie jeszcze coś ludzkiego. Chcę być świadkiem uczuć ludzi.
Poza tym jeżeli moja historia wzruszy terapeutkę, to z pewnością ta zrobi dla mnie wszystko.
Teraz, po fakcie, mogę obwiniać wyłącznie siebie. Wydawało mi się, że znalazłam właściwą osobę, ale z goryczą musiałam przyznać, że się myliłam.
Clarissa Virtanen.
Zauważyłam tę szybko dyszącą pudlicę w telewizji. Wiła się półnaga na telewizyjnej sofie niczym kobra tańcząca w takt muzyki fakira.
Nieważne, jak głupi dowcip rzucał dziennikarz robiący z nią wywiad, ona tylko chichotała, aż zaczęłam się bać, że posika się w majtki.
Bambi. Pusta głowa. Barbi. Mózg z waty. Kiełbie we łbie.
Właśnie takiej terapeutki szukałam.
Popełniłam jednak błąd w ocenie, którego nigdy sobie nie wybaczę.
Sądziłam, że ona mnie wysłucha, ale nie będzie ingerować w bieg wydarzeń.
Wiem, że zechce opowiedzieć własną wersję.
I zrobi wszystko, żeby mnie uciszyć.Clarissa
NIE UMIAŁABYM się zrelaksować po pracy, gdyby nie mój mąż Pekka. Właśnie on domagał się, abym zostawiała problemy zawodowe w gabinecie i zamykała na koniec dnia drzwi. Nie było nawet mowy o tym, żebym wieczorem mogła przeglądać dokumenty.
Żądania Pekki sprawiały mi wyłącznie przyjemność. Gdyby nie on, borykałabym się z problemami klientów bez końca.
Jeżeli chcecie dostrzec w naszym związku jakieś podteksty, których w rzeczywistości nie było, to proszę bardzo! Nie, nigdy nie przeprowadzałam terapii Pekki.
On nie wiedział, że często nie spałam w nocy, wałkując kłopoty klientów przy kilku lampkach czerwonego wina. Siedziałam samotnie w kuchni, ubrana w jedwabny szlafrok i lniane kapcie, i sączyłam alkohol do świtu.
Towarzystwa dotrzymywała mi Królowa. Pewnej zimy uratowałam tę kotkę rasy mieszanej przed mrozem. Zaczęła ocierać się o moje nogi, gdy stałam na przystanku autobusowym podczas opadów śniegu. Na pyszczku zwierzęcia widniała krwawa szrama, jakby tego samego dnia podrapał ją inny kot. Kiedy wzięłam ją na ręce, od razu zaczęła mruczeć, a ja przepadłam.
Królowa rozkoszowała się tym, że mogła spędzać czas tylko ze mną w nocy i nad ranem. Krążyła wokół mnie i mruczała.
Ja zaś rozkoszowałam się odprężeniem, jakie dawał mi alkohol, aż nadchodził następny dzień i znów musiałam mierzyć się z tymi samymi problemami, do których w nocy udało mi się dzięki butelce wina nabrać trochę dystansu.
Wiem, że maglowanie spraw nic nie daje i świadczy o braku fachowości. Nie wyobrażam sobie kolegów zastanawiających się w środku nocy, jak by tu zapobiec rozwodowi klienta lub pomóc mu w depresji. Profesjonalista powinien bezwzględnie rozgraniczać swoją prywatną i zawodową jaźń.
Ja na terapeutkę byłam zbyt empatyczna.Pekka
PODZIWIAŁEM CLARISSĘ, ponieważ poświęcała życie pomaganiu duchowym rozbitkom. Zupełnie jakby czuła się winna, że sama wydostała się na powierzchnię, a jej klienci nadal szamotali się w mętnej wodzie.
Ja nie miałbym odwagi wykonywać takiej pracy, podczas której trzeba spoglądać ciemności prosto w oczy.
Jestem przekonany, że dzięki terapii większość klientów Clarissy się wyleczyła lub jakość ich życia się poprawiła.
Ilu z nas może powiedzieć, że jego praca ma równie wielkie znaczenie?
Clarissa zawsze otwierała butelkę szampana, gdy jej sesje terapeutyczne z jakimś klientem kończyły się powodzeniem. Stawała na tarasie i puszczała prysznic niczym kierowca Formuły 1 stojący na podium. Resztki napoju wlewała do kryształowego kieliszka i z rozkoszą wypijała łyk.
Korki po szampanie przechowywała w ogromnym wiklinowym koszu. Na początku swojej kariery żona miała trudności z oddzieleniem życia osobistego od spraw zawodowych, o których myślała bez przerwy. Starała się rozwiązać ten problem, próbując różnych relaksujących zajęć, aż uznała, że ani szydełkowanie, ani origami nie zapewniają jej spokoju ducha.
Na pamiątkę tych prób w naszym salonie wisiała zrobiona pod wpływem irytacji, splątana i niedokończona makrama. Jedynym udanym rękodziełem był zarezerwowany na korki od szampana kosz, i to dlatego, że sam go ukończyłem. Obecnie wypełniony był po brzegi.
Następnego dnia po świętowaniu przed Clarissą na sofie siedział już nowy klient potrzebujący pomocy. Taka jest właśnie Finlandia, kraj dobrobytu, w którym ludzie ustawiają się w kolejce do terapeuty. Moja żona nie mogła w żaden sposób przyjąć wszystkich potrzebujących, chociaż pracowała z poświęceniem ponad miarę.
Znaczna część osób zatrudnionych w sektorze socjalnym musi harować za nędzną pensję, bez żadnego podziękowania. Clarissa też się na tym nie wzbogaciła, ale z tego powodu szanowano ją jeszcze bardziej.
Była najskuteczniejszą specjalistką, jeśli chodziło o wykorzystanie seksualne i przemoc. Wypowiadała się w niezliczonych artykułach prasowych, ale dopiero kampania #_metoo_ rozbiła bank. Od jej rozpoczęcia nie było nawet tygodnia, żeby jakieś medium nie zwracało się do Clarissy z prośbą o wywiad.
Moja żona naprawdę przejmowała się swoimi klientami, może nawet za bardzo. W domu nie rozmawialiśmy o ich sprawach. Obowiązywała ją przecież tajemnica zawodowa, więc nie mogła mi zdradzać żadnych szczegółów. Dla mnie było ważne, żeby w wolnym czasie zapominała o kłopotach innych ludzi i skupiała się na swoim życiu.
Nie chciałem być o nikogo zazdrosny.
Wierzyłem w nasze małżeństwo.
Ufałem żonie.
Słynne ostatnie słowa.Arto
PEWIEN CZŁOWIEK, młody malarz wystawiający właśnie swoje dzieła w muzeum Kiasma, podbiegł, wymachując rękami, do lady w Sulkakynie i mocno uścisnął Irmeli, która kiedyś robiła z nim wywiad.
Ona pożegnała się ze mną pośpiesznie i natychmiast zamówiła drinki dla siebie i artysty.
Postanowiłem przystąpić bezzwłocznie do zbierania materiału na temat Clarissy Virtanen. Ponieważ zawsze byłem albo na kacu, albo pijany, później nie będę w lepszej formie niż teraz, gdy tak kołysałem się na stołku barowym.
Wyciągnąłem z torby laptopa i zacząłem szukać w internecie informacji o terapeutce.
Trzy kwadranse później wiedziałem o niej wszystko. Wywnioskowałem, że gorliwie udzielała wywiadów, ale nigdy nie opowiadała o swoim życiu prywatnym. Koszmar każdego dziennikarza.
Clarissa Cristal Virtanen, lat pięćdziesiąt, pracowała od dwudziestu jeden lat. Chętnie przekazywała mediom komentarze nie tylko na temat swojej specjalizacji, ale także innych związanych z nią zagadnień, niezależnie od tego, czy chodziło o mobbing w miejscu pracy, narcyzm, czy rozwód.
Jako ekspertka wypowiadała się jasno i w analityczny sposób. Jej tok myślenia był zrozumiały i błyskotliwy. Nie szczędząc wysiłków, broniła praw dziewcząt i kobiet i chyba nie przejmowała się tym, jak ludzie reagują na jej poglądy.
Trafiała w sedno spraw, nie bała się prezentować odważnych opinii. W przeciwieństwie do większości specjalistów nie mówiła ogródkami ani wymijająco, tylko nazywała rzeczy po imieniu, czasami nawet prowokująco. Ostatnio w swoim eseju dla „Tietouutiset” stwierdziła na przykład, że władza nie chce zajmować się przestępstwami seksualnymi, których ofiarami są dzieci.
_Finlandia powinna wystosować oficjalne przeprosiny do wszystkich ofiar pedofilów, podobnie jak w roku dwa tysiące szesnastym państwo przeprosiło tych, którzy byli źle traktowani w domach zastępczych prowadzonych przez opiekę społeczną_ – argumentowała.
_Finlandia chroni pedofilów, a nie ich ofiary. Finlandia nie może twierdzić, że jest państwem dobrobytu i cywilizowanym, dopóki nie weźmie odpowiedzialności za każdą przemoc i każde przestępstwo seksualne wymierzone w dzieci._
_Prawo należy zmienić tak, aby dorośli, którzy wiedzieli o czynach pedofilskich, a nie poinformowali o tym policji, zostali ukarani za pomoc w przestępstwie._
Pamiętałem, że esej wywołał ożywioną dyskusję, ale nie pamiętałem, że napisała go właśnie Clarissa.
Utrata pamięci mnie nie zdziwiła. Alkohol wypłukał z mojego mózgu wiele ważniejszych spraw, które poszły w zapomnienie.
Clarissa wygłaszała tak śmiałe opinie, że świetnie nadawały się na tytuły artykułów, a nawet chwytliwe nagłówki. Nic więc dziwnego, że dziennikarze lgnęli do niej.
Chociaż nie zgadzała się na publiczne omawianie swoich prywatnych spraw, bardzo chętnie uczestniczyła w różnych promocjach. Jeżeli wierzyć plotkarskim gazetom, przyjaźniła się z wieloma celebrytami. Widywana była na wieczornych premierach filmów i spotkaniach promocyjnych książek. Pojawiała się na łamach magazynów towarzyskich, wychylała się zza ogromnego kapelusza jakiejś damy uczącej dobrych manier albo przytulała się do pary prezenterów telewizyjnych dzielących nożem swój tort weselny.
Jej wstrzemięźliwość w kwestiach osobistych mnie nie zaskoczyła. Zachowywała się jak typowa ekspertka. Tacy ludzie nie chcą zdradzać szczegółów swojego życia, uważają, że wywiady powinny zawierać smakowite wyimki z ich merytorycznej wiedzy i różnych teorii, a redaktor musi pamiętać o wymienieniu w artykule wszystkich nagród, wyróżnień i medali.
Jednak ja, szczwany lis, uważałem, że potrafię wystrychnąć ją na dudka.
Niektórzy dziennikarze mają obawy przed robieniem wywiadów z psychologami, psychiatrami lub terapeutami. Pewnie boją się, że trafią do nich na kozetki i cofną się do dzieciństwa. Dla mnie takie strachy są śmieszne.
Zastanawiałem się, czy Clarissa jest naprawdę dobrą terapeutką i będzie umiała rozwikłać mój problem. Jak zareaguje, gdy jej oświadczę, że zniszczyłem swój najważniejszy w życiu związek?
Tęsknota pożerała moją duszę.
Ona była tak blisko, a ja nie mogłem skontaktować się z nią w żaden sposób. I wcale nie podejrzewała, że ciągle o niej myślę.Ira
ZAPOMNIAŁAM POWIEDZIEĆ o jednej rzeczy. Mianowicie Clarissa nie była moją pierwszą terapeutką. Siadywałam na obskurnych sofach, drewnianych krzesłach i zapadających się fotelach, odkąd skończyłam dziesięć lat.
Pewnego dnia moje zachowanie po prostu się zmieniło, a rodzice nigdy się nie dowiedzieli dlaczego.
Zawieziono mnie wtedy do gabinetu psychologa dziecięcego zatrudnionego przez urząd miasta. Ale on zgodził się przyjąć mnie tylko raz.
Jego zdaniem podobno nic mi nie dolegało.
Matka i ojciec odetchnęli z ulgą, że leczenie się skończyło, zanim rozpoczęło się na dobre. To, o czym nie mówiono, nie istniało.
W tamtych czasach moja rodzinna miejscowość była bardzo mała i wszyscy o wszystkim wiedzieli. Rodzice bali się plotek, że ich ukochane dziecko leczy się na głowę.
Czy wspominałam, że biały kolor przywodzi mi na myśl szpital psychiatryczny? W wieku czternastu lat trafiłam właśnie tam, na oddział dla młodzieży. Od dawna cierpiałam na anoreksję.
Moja przypominająca szkielet sylwetka wzbudzała podziw pomieszany z przerażeniem wszędzie, gdzie tylko się pojawiałam. „Chciałabym być taka chuda, ale nie chora” – powiedziała mi koleżanka z klasy, wzdychając z zazdrością. Każda dziewczyna i kobieta chce być szczupła, jednak w przeciwieństwie do nich my, anorektyczki, nie liczymy, ile kilogramów musimy zrzucić, żeby dobrze wyglądać w bikini, tylko ile dzieli nas od śmierci.
Zgadnijcie, co mnie śmieszy.
Ludzie uważają, że mieli normalne dzieciństwo. Zawsze. Niezależnie od tego, jakie ono było.
Też broniłam swoich rodziców w rozmowie ze szpitalnym psychiatrą. Przecież robili wszystko, co w ich mocy. Każdy by tak postępował!
Mój zły stan nie świadczył o dzieciństwie ani rodzicach, tylko o mnie samej.
Gdy ukończyłam osiemnaście lat, ojciec zaprowadził mnie wbrew mojej woli do prywatnej przychodni na spotkanie z psychiatrą. Ta zaleciła psychoanalizę. A więc tradycyjne leżenie na kozetce.
Nie interesowały mnie takie archeologiczne wykopaliska.
Psychiatra szybko przyznała, że jej umiejętności nie wystarczą do rozwiązania mojego problemu. Formułowała swoje słowa z ostrożnością, ale wyczytałam między wierszami, o co jej chodziło.
Nie miała ochoty odpowiadać za moje samobójstwo.Clarissa
SZUKAM W ZAKAMARKACH swojego mózgu wspomnienia pierwszego spotkania. Czy mogłam zapobiec temu, co się potem wydarzyło? To brzmi bezsensownie, ale jestem przekonana, że gdy Ira weszła do gabinetu, podświadomość natychmiast próbowała mi podszepnąć, w czym problem.
Nie posłuchałam jej.
Zazwyczaj spisuję uwagi dotyczące terapii moich klientów i przechowuję ich akta w osobnych segregatorach w szafie archiwizacyjnej gabinetu.
Segregator Iry zawiera jedynie kilka kartek formatu A4. Niektóre są zapisane w całości, inne zawierają parę zdań. Nie na wszystkich naszych spotkaniach robiłam notatki.
Dokumentacja nie przyniesie mi więc większego pożytku. I jak tu sobie przypomnieć najważniejsze wydarzenia swojego życia!
Pomyślałam, jak Ira by ze mnie drwiła, gdyby się dowiedziała o mojej udręce.
Nie mogłam przecież przewidzieć, że zwykła historia leczenia klientki stanie się cennym materiałem dowodowym, dzięki któremu będę mogła wykazać… No właśnie, co?
W każdym razie na pewno nie swoją niewinność, bo na ten temat nawet nie warto dyskutować.
Chyba nie będę niczego udowadniała. Spróbuję jedynie wyjaśnić tę sprawę. Przecież nie mogę was prosić o nic innego jak tylko o wyrozumiałość. Boję się jednak, że to także jest niemożliwe.
Ten wzrok zapamiętam na zawsze. Ira wyciągnęła do mnie rękę i popatrzyła na mnie. Jej oczy były granatowe, tak ciemne, że w przytłumionym świetle gabinetu wyglądały niemal na czarne. Poeta powiedziałby, że przywodziły na myśl mroczne morze, a na jego dnie kryły się zagadki, o których ja nie miałam pojęcia.
Jej spojrzenie zawierało groźbę. Jakby rzucała mi wyzwanie, żebym wzięła udział w lubianej przez dzieci grze polegającej na patrzeniu sobie w oczy. Przegrywa ten, który pierwszy odwróci wzrok.
Ira potrafiła mnie rozgryźć. Dla innych klientów byłam przede wszystkim lustrem. Widzieli w nim to, co chcieli. Dla niektórych natomiast byłam matką, która nigdy ich nie doceniała i każdym gestem okazywała im pogardę, a dla pozostałych ojcem, który porzucił ich właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebowali jego ochrony. Jeśli chodzi o Irę, nie mogłam uciec się do swojej zawodowej roli.
Kiedy po raz pierwszy podałyśmy sobie dłonie, miałam poczucie, jakby przez tę jedną błyskawicznie mijającą chwilę wydarzyły się niezliczone rzeczy. Powiada się, że przed śmiercią człowiekowi przewija się przed oczami całe jego życie. Ja odniosłam podobne wrażenie.
Byłam gotowa poświęcić wszystko. Co za idiotyzm!
Wam wydaje się to na pewno jeszcze bardziej zawikłane. Ja nie robiłam nic innego, tylko się zastanawiałam, co poszło nie tak. Teraz znam odpowiedź. To było po prostu nieporozumienie. Sprawy okazały się inne, niż myślałam.
Zrozumiałam wszystko opacznie od samego początku. Nic nie było tym, na co wyglądało. To pierwsze spojrzenie ani pozostałe kwestie.
Ira cały czas trzymała mnie za kark, chociaż sądziłam, że panuję nad sytuacją. Wprawiała mnie w ruch niczym marionetkę.
Uważałam, że obowiązują nas te same reguły, jak w przypadku pozostałych moich klientów.
Terapia opiera się na iluzji. Moje zadanie polega na tym, aby klient uwierzył, że to on prowadzi piłkę, chociaż robi to terapeuta.
Ira wywróciła cały układ do góry nogami, a ja nie uwolniłam się już spod jej wpływu.
Nawet się nie zorientowałam, że jestem jej więźniem.Arto
KIEDY POSZPERAŁEM, jak sądziłem, wystarczająco w przeszłości Clarissy, znów skupiłem się na piciu. Zamówiłem piwo i siedziałem nad nim przy barze w tym samym miejscu, które zająłem rano zaraz po otwarciu Sulkakyny. Przez cały dzień starałem się trzymać smutek z daleka, lecz teraz wdarł się w moją świadomość z taką siłą, że nie mogłem go już odepchnąć.
Postanowiłem pójść do domu i tam kontynuować wspominanie Marji.
Zaszedłem do sklepu po sześciopak piwa; dotrzymywał mi towarzystwa na kanapie. Próbowałem przekonać samego siebie, że nie jestem zbyt pijany, był to przecież zwykły wieczór, i aby to sobie udowodnić, zacząłem oglądać program publicystyczny _Asiastudio_, jak na porządnego dziennikarza przystało. Właśnie leciała powtórka noworocznej audycji.
Na ekranie telewizora pojawiła się twarz Clarissy. Jak zdążyłem się zorientować z przebiegu rozmowy, omawiano kwestię feminizmu. Ekspertyza terapeutki wystarczała, żeby skomentować także i ten temat.
– Równouprawnienia nie osiągnie się bez limitów. To fakt – oświadczyła z naciskiem.
Czuła się w telewizyjnym studiu jak w domu. Siedziała na sofie wyprostowana, z wyrazem spokoju na twarzy. Publiczny występ najwidoczniej wcale jej nie denerwował.
Przemawiała wyraźnie, równym tonem, używała precyzyjnych wyrażeń, prezentując swoją teorię w sposób przystępny dla widzów. Nie dała się wciągnąć w specjalistyczny żargon, tylko starała się wysławiać tak, aby zrozumiał ją nawet głupszy człowiek.
Zbyt późno włączyłem telewizor. Wywiad wkrótce się skończył. Redaktor wydawał się oczarowany Clarissą jeszcze bardziej niż ja. Jąkał się i budował bezładne zdania, a w końcu przeszedł na temat Rosji i zamiłowania Putina do polowań.
Następnego ranka obudziłem się z bólem głowy, jakżeby inaczej.
Postanowiłem rozpocząć pracę od telefonu do Clarissy i umówienia się z nią na spotkanie.
Wybrałem numer komórki terapeutki.
– Clarissa Virtanen.
Jej głos brzmiał słodko niczym nektar. Wkrótce się przekonam, czy zmieni się w miód, gdy oświadczę, że chcę przeprowadzić z nią wywiad.
– Dzień dobry, tutaj Arto Haaleajärvi z „Helsingin Aviisi”. Nasza gazeta wypuszcza wkrótce nowy dodatek poświęcony stylom życia i chcemy, żebyś znalazła się na okładce pierwszego numeru.
– Bardzo mi to pochlebia! Oczywiście, że się zgadzam, ale pod jednym warunkiem. Nie mam zwyczaju opowiadać publicznie o swoim życiu osobistym.
– Rozumiem. Pomyślałem sobie, że zamiast na prywatnych sprawach skupilibyśmy się na twoich najważniejszych osiągnięciach. Widziałem cię wczoraj w programie _Asiastudio_ i słyszałem, jak interesująco omawiałaś zagadnienia dotyczące równouprawnienia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki