Podpalacze - ebook
Podpalacze - ebook
Phoebe i Will poznają się w pierwszych dniach studiów. Phoebe to popularna dziewczyna z pogmatwanym życiorysem – jakiś czas temu spowodowała wypadek, w którym zginęła jej matka. Will niedawno zrezygnował z nauki w college’u biblijnym i też chce zbudować swoje życie od nowa – z Phoebe, w której zakochuje się bez pamięci.
Ale Phoebe wpada w złe towarzystwo: wiedziona poczuciem winy, przyłącza się do religijnej, ekstremistycznej wspólnoty. Przewodzi jej John Leal, powiązany z rodziną Phoebe rzekomy uciekinier z północnokoreańskiego gułagu. Gdy sekta w imię wiary wysadza w powietrze klinikę aborcyjną, zabijając przy tym pięć osób, Phoebe znika, a Will próbuje wyjaśnić, co się właściwie stało i czy mógł w jakiś sposób zapobiec aktowi przemocy. A może to właśnie Will popchnął Phoebe do działania?
Bestsellerowy debiut literacki urodzonej w Seulu R.O. Kwon odniósł spektakularny sukces w Stanach Zjednoczonych. Powieść „Podpalacze” została ogłoszona jedną z najlepszych książek roku 2018 w ponad 40 publikacjach medialnych i opublikowana za granicą w sześciu językach.
Znalazła się w finale nagród National Book Critics Circle John Leonard Award, Los Angeles Times First Book Prize i Northern California Independent Booksellers Association Fiction Prize. Była nominowana do Aspen Prize, Carnegie Medal i Northern California Book Award.
„Podpalacze to książka przekorna, osobliwa, napisana ze swego rodzaju okrutną elegancją. Już o tym mówiłam, ale teraz chcę oznajmić to wszem wobec: R.O. Kwon to prawdziwy talent” – Lauren Groff, autorka „Fatum i furii” oraz „Florydy”, nominowana do National Book Award i National Book Critics Circle Award
„Wciągający i urzekający debiut” – „Publishers Weekly”
O Autorce:
R.O. Kwon publikowała między innymi na łamach „New York Times”, „The Guardian”, „The Paris Review”, „Buzzfeed”, „NPR”. Od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3286-4 |
Rozmiar pliku: | 789 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sednem wszystkiego jest alleluja.
Clarice Lispector, Água Viva
1.
WILL
Żeby obejrzeć eksplozję, musieli zebrać się na dachu jakiegoś budynku w Noxhurst. Myślę, że to był akademik Platt Hall, dziesiąte piętro. Wiem, jakie John Leal ma ego, i wiem, że wybrałby najwyższy punkt, jaki się dało. Wiele razy wyobrażałem sobie, co czuli, czekając. Sześć minut przed wybuchem skośne światło zachodzącego słońca zabarwiło na czerwono wysokie stare iglice uczelni i równe dachy otaczającego ją miasta. Trzęsącymi się rękoma rozlali odświętne wino do pękatych kieliszków. Śmiali się. Ona siedziała ze skrzyżowanymi nogami na zachodniej krawędzi dachu, z dala od tej rozradowanej grupki. Zostały trzy minuty, dwie, jedna.
Budynek Phipps runął. Buchnął słup dymu, niczym Boży oddech. Nastała cisza, a po niej triumfalne okrzyki członków grupy. Kieliszki z winem stuknęły, połyskując wojowniczo. Zaintonował pierwsze wersety psalmu Jejah. Wkrótce dołączyli pozostali. Zabrzmiał kurant, w oddali białe ptaki rozproszyły się w powietrzu jak puch dmuchawca, ślad po wygórowanym życzeniu. To właśnie wtedy John Leal musiał do niej podejść, boso. Objął ją. Drgnęła i podniosła na niego wzrok. Potrafię sobie wyobrazić, jak ściska ją mocniej, mówiąc, że się spisała i że wkrótce znów nadejdzie pora, by działać, by zrobić nieco więcej...
Ale z resztą mam kłopot, Phoebe. Budynki runęły. Ludzie zginęli. Powiedziałaś mi kiedyś, że nawet nie próbowałem zrozumieć. Więc właśnie próbuję.
2.
JOHN LEAL
Po tym jak John Leal opuścił Noxhurst, w połowie ostatniego semestru college’u, snuł się bez celu, dopóki nie trafił do Yanji w Chinach. W tym położonym w pobliżu Korei Północnej mieście zaczął współpracować z grupą aktywistów, którzy szmuglowali koreańskich uchodźców do schroniska w Seulu. Sądził, że odnalazł swoje powołanie.
Został jednak porwany przez agentów północnokoreańskich, przemycony przez granicę i wtrącony do więziennego obozu pod Pjongjangiem. Jak później stwierdził, kiedy opowiadał o tym członkom grupy, okropności gułagu przynajmniej można się było spodziewać. Zdumiewająca była za to lojalność, jaką jego współwięźniowie okazywali obłąkanemu despocie, którego zarządzenia sprawiły, że wylądowali w swoich celach. Uwięziono ich, bo, no cóż, uronili kroplę herbaty na jego portret w gazecie. Bo sąsiad zeznał, że słyszał, jak gwiżdżą melodię południowokoreańskiej piosenki. Ukarani pod absurdalnym pretekstem, utrzymywali, że ukochanego władcy, boskiej istoty, nie można za to winić. Z początku sądził, że to tylko puste deklaracje, że więźniowie boją się powiedzieć prawdę. Ale przypomniał sobie, jak poznani w Yanji uchodźcy mówili o miłości do boga, od którego uciekli. Byli gotowi przypisać odpowiedzialność za wady reżimu komukolwiek poza jedyną osobą u władzy.
Miesiąc po tym, jak John Leal trafił do gułagu, strażnicy zorganizowali wyścig. Udział był dobrowolny, ale zwycięzca miał otrzymać oprawioną ikonę despoty. W trakcie zamieszania ci, którzy upadli, byli tratowani. Jakiś chłopiec złamał kręgosłup. Zanim umarł, wychwalał swego pana, wyjąc z bólu. Ci biedni głupcy nie kłamali. Wierzyli w niego, tak jak się wierzy w Jezusa Chrystusa. Niektórzy ludzie potrzebowali przewodnictwa. Czy szli do gułagu, czy z niego wyszli, łaknęli wiary. Ale co, jeśli tyran byłby tak prawy, jak sądzili jego uczniowie? Na jakie wzniósłby się wyżyny, gdyby ich kochał? Gdyby tylko ich kochał, rozmyślał John Leal, dopóki nie zakiełkowała w nim idea.
3.
PHOEBE
Miałam nadzieję, że będę genialną pianistką, oznajmiła Phoebe członkom grupy podczas swej pierwszej spowiedzi Jejah. Zapewne siedziała z nimi w kręgu, trzymając dziennik oprawiony w koźlęcą skórę. Chociaż przywiozłem tam Phoebe, byłem na zewnątrz, w drodze do domu. To błąd. Powinienem był zostać, ale tego nie zrobiłem. Mogę jedynie spróbować uzupełnić szczegóły. Pełne usta, błyszczące od śliny. Oblizała je w nerwach. Usiłuję ją sobie wyobrazić, gdy mówi. Szczupłe dłonie o podłużnych palcach, ciasno splecione. Spuściła wzrok, wzięła wdech.
Ale nie czekałam bezczynnie, powiedziała. Wiedziałam, że muszę... Nie, ja chciałam na to zapracować. Zainwestowałam swój czas w fortepian, jakbym deponowała gotówkę w banku. Ujrzałam przyszłość, a w niej pełne hale koncertowe, solowe recitale. Zachwyty na pierwszych stronach. Ćwiczyłam Liszta, wyobrażając sobie, że światła reflektorów pozłacają mój salon. Wspomnienia są w połowie zmyśleniami, ale czuję, jakbym spędziła całe moje dzieciństwo, przygotowując się do tego, by udowodnić, że jestem ważną pianistką, którą miałam nadzieję w końcu się stać.
Więc gromadziłam trofea. To nie wystarczało. Nauczyciel smagał moje dłonie wskaźnikiem, ilekroć nie trafiłam w odpowiednią nutę. Nie przeszkadzało mi to. Miałam większe ambicje niż on. Pozwalałam, by dłonie puchły, dodatkowy zasięg zawsze mógł mi się przydać. I z zaczerwienionymi kostkami próbowałam znowu. Mijały miesiące, potem lata. Miałam listę rywali, prowadziłam wykaz ich dokonań według wieku. Kiehl jako pięciolatek dał swój pierwszy recital, dla duńskiego króla. Ohri miał jedenaście lat, gdy zadebiutował w Carnegie Hall, a Liu piętnaście. Któregoś wieczora mój nauczyciel określił Piątą etiudę Libicha mianem najbardziej wymagającej kompozycji, jaką może wykonać solista. Mówił, że nie podołali jej najlepsi pianiści. Natychmiast odszukałam nuty. Wgłębiałam się w nie sama, w tajemnicy. Nauczyłam się na pamięć wysokich treli Libicha. Przedarłam się przez jego dzikie ostinata.
*
Pewnego razu przy stole moja matka spytała, czemu się uśmiecham. I dodała: Haejin.
Mrugnęłam, Libich wibrował w mojej głowie. Ja, ja nie...
Zaśmiała się. To nic, powiedziała. Jadłam, a ona obierała białą brzoskwinię. Skórka odpadła, zwinięta w pojedynczą spiralę. Podniosła ją, przystawiła do światła. Co za bogaty odcień, dodała. Skórka mieniła się na różowo, podświetlona od tyłu. Przytaknęłam, a ona ją odłożyła. Czułam, że chciała porozmawiać, ale zatraciłam się w trelach. Włożyłam do ust ostatni kawałek brzoskwini i wróciłam do fortepianu.
*
Nic, co wcześniej grałam, nie przypominało orfickich śpiewów. Wiedziałam, że to możliwe, ale brakowało mi umiejętności, by ten ideał urzeczywistnić. Każda nagroda za pierwsze miejsce znaczyła moment, w którym sprawiłam muzyce zawód. Dzięki Libichowi zawodziłam mniej. Jego etiuda wymagała ode mnie tak wiele, że czasem zapominałam o własnym jestestwie. Powinnam była zrozumieć, że gra musi się zrodzić z braku ego, a moja rola ograniczyć do bycia żywym przewodem, medium dla Libicha. Ale kiedy zademonstrowałam nauczycielowi, co potrafię, był zdumiony. Powiedział, że osiągnęłam więcej, niż oczekiwał. Włączył tę kompozycję do repertuaru na potrzeby kolejnego konkursu – otwartego, na szczeblu miejskim. Zawieziono mnie do sali recitalowej. Słońce świeciło mi na dłonie, kiedy znów ćwiczyłam Libicha; palce tańczyły na udach. Słuchałam opromieniona, jak ulice wyśpiewują moje imię. Miękki błękit L.A., pofalowany przez upał, przesłaniał horyzont. Niczym kurtyna – pomyślałam – gotowa, by się wznieść.
4.
WILL
Po raz pierwszy spotkałem Phoebe w domu pełnym nieznajomych, pięć tygodni po rozpoczęciu jesiennego semestru na Edwards. Chociaż studiowałem na drugim roku, byłem nowy w Noxhurst, spóźniony. Przeniosłem się z college’u biblijnego, który musiałem opuścić, i często przebywałem sam. Którejś nocy, kiedy spacerowałem, zauważyłem, jak głośny tłum studentów skręca w bramę. Zostawili ją otwartą, więc podążyłem za nimi. Hip-hop wypełniał przestrzeń, pulsował. Błyskały blade kończyny. Zdążyłem się już nauczyć, że stoisko z alkoholem to jedyne miejsce, przy którym mogę stać i nie wyglądać na odizolowanego od reszty, więc kręciłem się tam, kończąc trzeciego drinka, kiedy dziewczyna w pasiastej sukience potknęła się i wylała mi na nogę zimny płyn.
Wykrzyczała przeprosiny, a potem swoje imię: Phoebe Lin. Will Kendall, odpowiedziałem, również krzycząc. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nie mogłem dosłyszeć, co do mnie mówiła. Zaczęła ruszać biodrami. Życie młodocianego neofity nie obfitowało w wizyty na parkietach; z wahaniem dałem się jej poprowadzić. Kołysała się w lewo i w prawo, uchylając nagie ramiona. Pozostali wili się w szalonym tempie, ale biodra Phoebe wybijały wolniejszy rytm. Zaplamione ponczem czerwone kubki pękały pod stopami, rozwierając się jak płatki plastikowych kwiatów. Uniosła ręce, rozpostarła dłonie. Pomieszczenie poruszyło się i zawirowało. Pochyliła się i dostroiła do tego ruchu, tańcząc wciąż we własnym spokojnym rytmie, opóźniając go, aż mój puls zrównał się z jej pulsem.
Dopóki tańczyła, robiłem to samo. Kiedy w końcu przestała, była zarumieniona i zdyszana. Spięła długie czarne włosy w prowizoryczny kucyk. Znów krzyczeliśmy, a ja patrzyłem, jak kropla potu spływa jej spod włosów ku zagłębieniu obojczyka, jakby po to, by dać się stamtąd wychłeptać. Odgarnęła gęstą grzywkę, wilgotną u nasady włosów, odsłaniając czoło, czyniąc je dostępnym. Tak nagle, że zapragnąłem je pocałować. Schyliłem się. Przyciągnęła mnie.
Trzy tygodnie później rozmawialiśmy, całowaliśmy się, ale nic więcej. Nie wiedziałem, o co mam prawo prosić. Czekałem, podczas gdy reszta studentów Edwards prowadziła bujne życie seksualne. Gdy szedłem do łazienki późną nocą, napotykałem dziewczyny, które przemykały podpite korytarzami w za dużych, pożyczonych koszulkach polo. Uśmiechały się i zawracały do pokojów moich sąsiadów. Ja wracałem do własnego, ale wciąż słyszałem piski i jęki. Wkrótce jakaś ładna dziewczyna mogła przemknąć zygzakiem również do mojego łóżka. I choć wciąż się tak nie stało, scenariusz pozostawał podniecająco realny. Wystarczyło tylko, żebym powiedział odpowiednie słowa, spróbował z odpowiednią dziewczyną...
Tymczasem nocami, kiedy nie mogłem spać, wyobrażałem sobie rozkołysane biodra Phoebe, jej piersi, nie większe niż zaciśnięte pięści. Wyginała się i wiła. Pojawiała się w moich fantazjach ze zgiętymi plecami i tyłkiem jak pączek róży, uniesionym ku mnie. To, że nie przespałem się z Phoebe czy kimkolwiek innym, nie przeszkadzało mi w snuciu tych scenariuszy. Wręcz przeciwnie. Irytacja zwalniała mnie z poczucia winy, które mógłbym odczuwać w związku z tym, jak wykorzystywałem jej widmowe usta i piersi. Zawsze gdy ta nierzeczywista Phoebe wskakiwała mi na kolana, przygryzałem jej wargi. Lizałem jej palce, nabierałem garściami jej wyśnioną skórę i czasem, kiedy w końcu spoglądałem na prawdziwą Phoebe, zdawała mi się równie nierzeczywista jak wszystkie jej wersje, które powoływałem do życia w snach.
*
Pchnąłem obrotowe drzwi prowadzące do Coloniala – prywatnego klubu studenckiego, do którego zaprosiła mnie na drinka. Postanowiłem, że to będzie nasza ostatnia randka. Trwoniłem na Phoebe czas, a nie miałem go za wiele. Po zajęciach pędziłem do Michelangelo’s, włoskiej restauracji dwadzieścia cztery kilometry od obrzeży Noxhurst, a więc dość daleko – taką miałem nadzieję – by nie zajrzał tam żaden z moich znajomych ze studiów. Dojeżdżałem autobusem. Pracowałem jako kelner, radziłem sobie dzięki darmowym posiłkom. Podwędzałem też jabłka ze stołówki na Edwards. Miałem stypendium, ale było zbyt niskie. Nikomu o tym nie mówiłem.
Siedziała sama przy barze, plecami do wejścia. Dotknąłem ją w talii, a ona zsunęła się ze stołka. Usta Phoebe wygięły się dla mnie w uśmiechu. Poprosiła barmana pod muszką, Bixa, żeby zrobił mi gimlet.
Będziesz zachwycony, Will, zapewniła. Bix robi najlepszy gimlet na świecie, serio. Dodaje do niego coś ekstra. Pytałam co, ale nie chce mi powiedzieć.
Gdyby to był mój przepis, tobym ci powiedział, odparł.
Uwierzyłem mu. Było jasne, że lubi Phoebe. Spytała, co tam u mnie, więc odpowiedziałem, że wchodząc tu, minąłem mężczyznę, który grał na skrzypcach. Przystanąłem, żeby posłuchać. Nie miałem banknotów o niskich nominałach, więc wrzuciłem mu do kapelusza ćwierćdolarówki. Hoho, zawołał. To mi się dzisiaj powiodło. Mikołaj przyszedł do mnie wcześniej.
Wyrzucił monety, powiedziałem Phoebe. Zmusiłem się do uśmiechu, chociaż nie opowiedziałem tej historii, jak należy. Próbowałem mu pomóc po to tylko, by mnie wyszydził. Przestałbym się tym zadręczać, gdybym umiał obrócić to w żart. Ale Phoebe wyświadczyła mi przysługę i się roześmiała, jakby usłyszała tę historię we właściwej wersji. Spytała, co mu odpowiedziałem. Rozgadałem się, zadowolony, ale i nieco zaniepokojony. Dziwiło mnie, jak dobrą była słuchaczką. Bałem się, że zdradzę jej więcej, niż powinienem. Kiedy mogłem, odpowiadałem pytaniem na pytanie, stosując starą kaznodziejską sztuczkę. Na ogół ludzie uwielbiają mówić o sobie. Jeśli czasem wyczuwałem u Phoebe lekki opór, starałem się go przełamać.
Pierwszy raz jestem w Colonialu, powiedziałem. Spytałem, czy często tu przychodzi. Opowiedziała mi o klubie, jego tradycjach i rytuałach, skomplikowanych zasadach gier alkoholowych. Blada świeca dopalała się między nami. Zadawałem Phoebe kolejne pytania. Lubiłem patrzeć, jak mówi. Robiła pauzy, krążyła wokół tematu. Podekscytowana własnymi opowieściami wybuchała śmiechem, zdmuchując płomień świecy. Bix go rozpalał, po czym Phoebe znowu gasiła.
Kubek krąży między ludźmi, dopóki go nie opróżnią, wyjaśniła. Ostatnia osoba, która się z niego napije, stawia go na głowie denkiem do góry. Kręci nim, a reszta śpiewa...
Zamilkła ze spojrzeniem utkwionym na lewo ode mnie. Obróciłem się, ale nie dostrzegłem niczego nadzwyczajnego. Kwiaty konwalii chyliły się ku parapetowi jak więdnące gwiazdy. Wysoki mężczyzna czekał na czerwonym świetle.
Wydawało mi się, że znowu go widziałam, wyjaśniła.
Kogo?
Nazywa się John Leal. Znasz go?
Nie sądzę.
No nic, nieważne, powiedziała. Po prostu... Wydawało mi się, że go zauważyłam, ale...
Kim on jest?
Usiłowała wyjaśnić, wyraźnie podenerwowana. Bix zapalił świecę, podziękowała mu. Po kilku podejściach udało mi się w końcu ustalić, że którejś nocy poszła do klubu w centrum. Wyszła na zewnątrz z telefonem w ręku, żeby zadzwonić po taksówkę. Ktoś stał obok, oparty o ścianę. Kiedy się rozłączyła, zawołał ją po imieniu. Nie wiedziała, kto to, ale doszła do wniosku, że powinna. Że się poznali, a jej wyleciało to z pamięci. Przez wzgląd na grzeczność udawała więc, że go kojarzy, ale to zignorował. Nazywam się John Leal, powiedział. A ty Phoebe. Miałem nadzieję, że na ciebie wpadnę. Zastanawiałem się, jak do tego doprowadzić, ale proszę, oto jesteś.
Następnie podał kilka drobnych faktów z jej życia. Same trywialne szczegóły, ale nie powinien był ich znać. Wręczył Phoebe złożony liścik i powiedział: Chciałbym znów się z tobą zobaczyć. Ale to już zależy od ciebie. Zadzwoń, kiedy będziesz miała dość marnowania życia.
Kiedy będziesz miała dość marnowania... Że co?, spytałem.
Czy to nie dziwne?, odparła. Aha, poza tym nie nosił butów. Z początku pomyślałam, że może moi znajomi zrobili mi dowcip. Ale co w tym śmiesznego?
Wzniosła toast za Bixa. Z górnego piętra dobiegł nas chór męskich głosów, a capella. Spytałem, czy zamierza skontaktować się z tym Johnem Lealem. Zaprzeczyła, ale żałowała, że nie spytała go, skąd tyle o niej wiedział. Powiedziała, że wciąż ma tamten liścik, po czym wyciągnęła go z portfela. Była to zwykła kartka w linię, przetarta na zgięciach. Napisał na niej swoje imię drukowanymi literami. Zasugerowałem, by do niego zadzwoniła.
Czemu?
Bo cię to trapi, odpowiedziałem. Pomogę ci, jeśli chcesz. Mogę pójść z tobą na wasze spotkanie.
Nagle zza pleców Phoebe wyłonił się postawny chłopak i zasłonił jej oczy. Zgadnij, kto to, powiedział. Uniósł dłonie. Pod dwurzędową kurtką ukazała się sutanna w kolorze lila. Na szyi miał koloratkę. Nie, nie wstawaj, poprosił. Zostawiłem Liesl na zewnątrz, na zimnie, i obiecałem, że wpadnę tylko się przywitać i powiedzieć ci, że świetnie wyglądasz. Powiedz mi, jak ci się podoba to wdzianko. Jeden z kolegów Liesl organizuje imprezę przebieraną.
Więc będziesz papieżem, stwierdziła Phoebe. Lub zasłoną.
Zasłoną?, powtórzył. Nie. Jestem biskupem i mam ze sobą przyjaciela, kieszonkowe dziecko. Małego, kieszonkowego protegowanego...
Rozchylił kurtkę i pokazał nam szmacianą lalkę w krótkich kraciastych spodenkach, przytwierdzoną ustami do jego sutanny na wysokości krocza. To mały chłopiec, dodał. Phoebe, chciałbym, żebyś mnie przedstawiła.
To Will Kendall. Will, to Julian Noh. Nie mieliście się...
A więc to ty jesteś Will, wykrzyknął. Obrócił się do mnie, błyskając sutanną. No jasne. Bardzo mi miło. Phoebe tyle mi o tobie opowiadała.
Julian, powiedziała Phoebe.
Tak?
Lalka, dodała.
Wiem, jest wspaniała. To znaczy on. Jest wspaniałym małym chłopcem, jest taki zdolny. No co? To hołd. Składam wyrazy uznania dla Kościoła, którego, hm, kapłański... Wydaje mi się, że Liesl do mnie macha. Lecę. Jeśli chcesz nas znaleźć, będziemy na Lowell sto sześćdziesiąt jeden przez całą noc. Tak samo ty, Will. Zaprzyjaźnijmy się.
Uczynił znak krzyża na czole Phoebe i wyszedł. A więc to jest Julian, stwierdziłem. Już mi o nim opowiadała – że to bliski przyjaciel, pierwsza osoba, którą poznała w Edwards. Spytałem, o co chodziło z tym hołdem, odparła, że wychowywał się w katolickiej rodzinie. Ale teraz jest niewierzący.
Miałem więcej pytań, ale znów rozległy się śpiewy. Trzech kolejnych chłopaków, znajomych Phoebe, wtargnęło do klubu i ruszyło w naszym kierunku. Obnosili się z luźno zawiązanymi krawatami, jakby zerwali się z jedwabnych smyczy. Przedstawiła nas sobie z imienia i nazwiska. Spytali, czy widzimy się wieczorem u Phila Buxtona. Wcześniej mówiła mi, że wkrótce musi wrócić do domu, żeby się w końcu trochę pouczyć. Ale jej znajomi droczyli się z nią i przymilali do niej jak szczenięta. Uśmiechałem się, gdy opowiadali żarty, których nie rozumiałem. Uczęszczałem do college’u biblijnego w Kalifornii, aż straciłem wiarę, a wraz z nią szansę na realizację planu, by poświęcić życie Bogu. Starałem się więc o przyjęcie na nową uczelnię, szukając wśród takich, które byłyby możliwie najdalej od Kalifornii, z Edwards włącznie. Jako dziecięcy kaznodzieja wiedziałem równie mało o popkulturze co o zwyczajach panujących na Wschodnim Wybrzeżu. Nie rozumiałem na przykład, czemu mężczyźni w Edwards tak chętnie noszą się na różowo i czym dokładnie jest... ruchszpara? Nie, likszpara.
Ale, Phoebe, pomyśl o Buxtonie!, wykrzyknęli trzej koledzy. To przecież jego urodziny. Uśmiechałem się, kiedy ją namawiali. Śmiała się tak, że można jej było zajrzeć do gardła. Na jej twarz o ostrych rysach, bladą i odchyloną, wystąpiły rumieńce. Zaczerwieniły się koniuszki jej uszu. Wyobraziłem sobie, że Phoebe leży rozwalona na łóżku – z cienką sukienką zadartą niczym kwiat magnolii na wietrze – a nad nią góruje przygłupi osiłek ze spuszczonymi spodniami. Pomyślałem o swojej wcześniejszej propozycji. Doszedłem do wniosku, że cała ta sprawa z Johnem Lealem to żart. Znajomi Phoebe uwielbiali wymyślne dowcipy – organizowali wystawne przyjęcia, po to tylko by potem biegać nago po trawnikach przed college’em. No dobrze, przyjdę, oznajmiła. Trio w jedwabnych krawatach przybiło sobie piątki. Ale czy to był żart, czy nie, nie mogłem powiedzieć Phoebe, że jej pomogę, a potem oświadczyć, że nie mam czasu na randki. Ulżyło mi więc, że jej to obiecałem, tak jakbym to nie ja był głupcem, który próbował nas rozdzielić.
*
Spytałem Bixa, czy mogę zapłacić. Gdy Phoebe zaproponowała, że to zrobi, powiedziałem: nie, ja stawiam. Postanowiła poczekać ze mną na rachunek. Masz wielu znajomych, stwierdziłem.
Tak?
Nawet jeśli liczyć tylko tych, którzy podeszli się przywitać, odkąd tu siedliśmy.
Rozejrzała się wokół, trochę nieobecnym wzrokiem, jakby myślami była już poza lokalem. Na pewno znam tu wszystkich alkoholików, odparła.
*
Ale zastanawiam się, czy to możliwe, że poznałem Juliana, ubranego w liliowy strój biskupa, tego samego wieczoru, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Johnie Lealu, czy raczej różne wizyty w Colonialu, podczas których Bix, niezmiennie pod muszką, sporządzał swój gimlet, zlały mi się jak topniejące odłamki lodu w jeden naznaczony przez Boga wieczór. Myślę, że właśnie taka była kolejność zdarzeń. Ale może to tylko szczegóły, które zachowałem. Może żałoba sprawia, że moja pamięć jest wybiórcza – teraz dostrzegam, co mi umknęło.
Jestem pewien, że następnego ranka, dzień po mojej pierwszej nocy w Colonialu, wstałem wcześnie. Musiałem się uczyć do nadchodzącego egzaminu. Ślęczałem nad zestawem zadań z bolącą głową, gdy dobiegł mnie zduszony ryk tłumu. Nie chciałem tracić czasu; powstrzymywałem ciekawość tak długo, jak mogłem, ale w końcu upuściłem długopis. Odblokowałem i uchyliłem okno. Na ulicy pode mną czubki głów kiwały się w przód i w tył w rytm marszu.
Dość! Zabijania! Dość! Zabijania!
Kto zabijał kogo? Choć na zewnątrz było zimno, a ja miałem na sobie tylko bokserki, wychyliłem się przez parapet, próbując odczytać hasło na transparencie. Ujrzałem jednak, a przynajmniej tak mi się wydawało, wytwór halucynacji – wielkie różowe niemowlę unoszące się w powietrzu na tle jasnobłękitnego nieba. Zamrugałem i zrozumiałem, że to pacynka podtrzymywana w górze na tyczkach, pasiastych jak szyld zakładu fryzjerskiego dla mężczyzn. Pokładała się na plecach, jej otłuszczone kończyny lśniły.
Później przeczytałem, że dziecko miało trzy metry wzrostu i zostało wykonane z płótna i pianki przez organizatorów marszu. I że tłum zebrał się, by zaprotestować przeciwko otwarciu kliniki aborcyjnej w centrum Noxhurst. Tymczasem, wychylając się, zdołałem ustalić, że symbole na transparentach są ewidentnie chrześcijańskie. Krzyże, wzmianki o Bogu. Patrzyłem na przemarsz pochodu, chory z tęsknoty. Tak wiele osób wciąż uważało, że zostały wybrane, by być dziećmi Bożymi. Sztuczne niemowlę potrząsnęło piąstkami, jak w boskich wizjach, które miałem nadzieję ujrzeć, kiedy jeszcze wierzyłem w tego rodzaju fenomeny. W biblijnych gigantów na wyciągnięcie ręki, w świetliste galaktyki kręcące piruety na rozkaz Boga. W góry przenoszone przez wiarę. W cuda. W uzdrowienia. Stałem się chrześcijaninem w szkole średniej, kiedy moja matka zachorowała po raz pierwszy. To pęknięcie w mózgu, wyjaśniła. Przez które smutek dostaje się do środka. Tabletki pomagały, doraźnie jak plastry, ale długofalowe leczenie przestało przynosić efekty. Leżała w łóżku i wpatrywała się w wentylator na suficie. Nie myła się. Każdego ranka zostawiałem szklankę mleka na stoliku nocnym. Nie zwracała na nie uwagi, mleko kwaśniało. Mój ojciec wracał późno, potykał się. Tłukł lampy; spał w salonie.
Więc się modliłem, oddany wierze. Dziecięcy kaznodzieja, wrzód na dupie. Włóczyłem się po mieście w wyprasowanych spodniach w kolorze khaki, z kieszonkową Biblią w ręku, i dawałem świadectwo. W ramach osobistej misji postanowiłem zatroszczyć się o to, by moi rodzice również zostali zbawieni – nie chciałem raju, jeśli nie mogłem zabrać ich tam ze sobą. I chociaż ojciec śmiał się z moich improwizowanych kazań, matka pozwalała mi mówić. Słuchała, blada, leżąc w łóżku. Nawracałem ich, dopóki pewnego czerwcowego popołudnia, pięć miesięcy po tym jak rozpocząłem swoją krucjatę, nie zostałem świadkiem na jej chrzcie. Gdy wchodziła do jeziora w żółtej popelinowej sukience, trząsłem się z dumy. Pastor położył dłonie na jej ramionach. Zanurzyła się i tkwiła pod wodą tak długo, że spanikowałem. Ale kiedy zacząłem myśleć, że się utopi, pastor ją puścił. Wyłoniła się, machając rękami, a jej ponurą twarz rozjaśnił uśmiech. Jezioro zabliźniło się wokół jej bioder. Dotarła do brzegu w swej słonecznej sukience, rozchlapując wodę. I muł, gdy mnie podniosła. Dotknąłem jej głowy, włosy miała mokre, poświęcone. Sądziłem... Sądziłem, że uratowałem jej życie.
*
Koło południa, kiedy wyszedłem z mieszkania, Phoebe zadzwoniła, żeby powiedzieć, że rozmawiała z Johnem Lealem. Zaprosił nas oboje na kolację, w poniedziałek o ósmej. Na Litton Street. Czy coś wtedy robię? Nie. Czy w takim razie chciałbym z nią pójść? Tak. Spytałem, czy dobrze się bawiła. Powiedziała, że tak. Że impreza się przeciągnęła. Solenizant wynajął lwy.
Lwy?
Były w klatkach, wyjaśniła.
Jej słowa wlekły się jedne za drugim, grzęzły w gardle. Spytałem, czy właśnie wstała. No nie całkiem, odparła. Właściwie wciąż leżę w łóżku.
Powiedziałem, że idę na lunch do akademika Wyeth Hall. Czy chciałaby się tam ze mną spotkać? Tak, odpowiedziała. Wychodzę za dziesięć minut. Szedłem przez trawiasty dzieciniec. Było cicho, zgiełk miasta tu nie docierał. Gdy ujrzałem Edwards po raz pierwszy, miałem za sobą wielodniową podróż autokarem z Kalifornii na północ stanu Nowy Jork. Zamierzałem przejść ostatnie półtora kilometra, które dzieliło mnie od akademika, ale kiedy opuściłem budynek dworca w Noxhurst i zobaczyłem rząd lśniących w słońcu taksówek, zrozumiałem, że nie wytrwam w swoim postanowieniu. Kilka minut później zapłaciłem za kurs, wyciągnąłem obie walizki na chodnik...
I spojrzałem w górę. Zapomniałem o roztrwonionych dolarach. Wysoka, zakończona kolcami brama stała otworem. Przetoczyłem walizki przez pasaż – tunel wydrążony w grubym murze – i mrok ustąpił światłu. Byłem na głównym dziedzińcu. Iglice i dzwonnice wyrastały z kamiennych murów. Szybowały frisbee. Statuy z brązu wpatrywały się w dal, zastygłe w heroicznych pozach. Nasłonecznione ścieżki przecinały zieleń niczym bruzdy gigantyczną dłoń, a pochwyceni przez nią studenci wylegiwali się na trawie. Miałem przed sobą utracony ogród i prawo, by w nim przebywać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, choć wkrótce miało się to zmienić, jak bardzo tam nie pasuję.
Zbliżałem się do jadalni. Byłem na nogach od szóstej, podczas gdy ona cały ten czas leżała bezczynnie w łóżku. Lwy w klatce. Zastanawiałem się, czy je głaskała. Czy po przebudzeniu odkryła, że płowa sierść pobłyskuje na jej skórze. Mogła ją rozetrzeć wokół siebie, kiedy spała. I jej pościel była teraz usiana szorstkimi włoskami, drogocennymi promyczkami ze złota. Ale czułem się lekko. Gdybym mógł być kimkolwiek, chciałbym być Willem, który pędzi na kolejne spotkanie z Phoebe. W oddali, na ścianie ceglanego budynku, widniała reklama z młodą dziewczyną, która ściągała usta, jakby miała wypowiedzieć życzenie. Skowyt syreny zassał i przeszył zimne powietrze, a jesienny wiatr pachniał tak, że chciało się żyć.
5.
JOHN LEAL
Trzy miesiące po tym, jak trafił do niewoli, John Leal został wepchnięty na tył ciężarówki i przewieziony z gułagu nad brzeg zamarzniętej rzeki. Kazano mu przejść po niej do Chin. Zawahał się, więc strażnik podniósł broń i uderzył go kolbą. Ze skronią we krwi John Leal ruszył ku rzece. Był wczesny marzec. Lód znaczyły cienkie bruzdy. Ponoć każdej wiosny, gdy wody topniały, na rzece tworzył się zator z ciał wszystkich tych, których zastrzelono podczas próby ucieczki i którzy – jak ryby – zamarzli tam, gdzie zginęli.
Strażnik zaśmiał się za jego plecami. Jeśli go nie zastrzelą, będą patrzeć, jak łamie się pod nim lód, jak tonie. Zrobił kolejny krok. Pył wodny wzniósł się i opadł. Wdech. Wydech. Nerwy miał napięte do granic, z resztą życia łączyła go tylko ta cienka lodowa powłoka. Jej włókna błyskały, naprężone pod ciężarem ciała. Chiny mieniły się kolorami na drugim brzegu. Powoli opróżnił płuca z powietrza. Wraz z nim uleciała jego dusza, ale wziął wdech i ściągnął ją z powrotem. Nie było sensu się bać. Kroczył przecież po wodzie, krok za krokiem. Zatrzymał się, gdy lód jęknął. Spróbuj przeżyć. Zrób kolejny krok.