- W empik go
Podróż uczonego doktora Leonarda i jego przyszłej kochanki, przepięknej Alcesty, do Szwajcarii Słobodzkiej - ebook
Podróż uczonego doktora Leonarda i jego przyszłej kochanki, przepięknej Alcesty, do Szwajcarii Słobodzkiej - ebook
Podróż uczonego doktora Leonarda... Mike'a Johannsena (1895-1937) jest brawurową księgą pejzażu, awangardową zabawą konwencjami i archetypami kulturowymi: od Don Kichota po kinematografię lat trzydziestych. W hymn ku czci ukraińskiej przyrody okolic Chersonia i Charkowa, autor wplótł dowcipną fabułę granicząca z purnonsensem.
Stalinizm walczył z ukraińską literaturą nie z powodu jej słabości, ale siły. Ze strachu rozstrzelał całe pokolenie ukraińskich twórców, kula dosięgła także Mike'a Johannsena. Zbrodniarze nie zdołali jednak rozstrzelać jego twórczości, teraz wraca z całym swoim liryzmem, brawurą i absurdalną frazą. Proza charkowskiego literata kojarzy mi się z Trzema panami w łódce (nie licząc psa). W trakcie lektury towarzyszyły mi jednocześnie radość z dzieła, które Johannsen stworzył, i żal za rzeczami, które stworzyć by mógł.
- Zbigniew Rokita
Redakcja: Magdalena Jankowska
Korekta: Patrycjusz Pilawski
Skład: Daniel Malak, Jędrzej Malak
Projekt okładki: Jakub Kamiński
Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7893-828-6 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODRÓŻ! ПОДОРОЖ! ПУТЕШЕСТВИЕ! WANDERUNG!
TRAVEL! VOYAGE!
– Nawet ten kamień zmurszały i gnuśny, co leży między dwoma starymi dębami przy urwistym brzegu leśnego Dońca, kamień, po którym chodzą nadzwyczaj chwackie czerwone mrówki… nawet on podróżuje!
A człowiek nie kamień. Człowieka ciągnie do podróży, choćby wokół własnego mieszkania, a cóż dopiero w dalekie kraje.
Kto jeszcze dziś, bez zwłoki, nie rusza do Indii, ten jest zupełnie wyzbyty elementarnej ludzkiej ciekawości. Tak odpowiedział mój przyjaciel, gdy mu zadano pytanie, dlaczego przez całe życie nie opuszcza swojego pokoju. Po czym, nie podnosząc się z łóżka, wyciągnął ze stosu książek grubaśny katalog strzelb myśliwskich firmy Webley & Scott i poprosił, żeby mu więcej nie przeszkadzać.
Powiadają, że kompania wesołych młokosów – feudałów i burżujów – podróżowała po terenach dawnego Imperium Rosyjskiego w jednym celu: chcieli rozstrzygnąć ostatecznie i dobitnie, jaka zakąska najlepiej pasuje do wódki. W każdym z punktów wyprawy upijali się do imentu, zagryzając przy tym na lokalną modłę. Pod koniec bibki lokaje roznosili bezwładne ciała do hotelowych pokoi. Następnego ranka panicze rzetelnie opisywali swoje doświadczenia i rezultaty eksperymentów. Niestety, wybuch rewolucji nie pozwolił im ogłosić drukiem rezultatów badań. Ludzie już się nie dowiedzą, która zakąska jest najlepsza do wypitki: karp z Morza Azowskiego, śledź astrachański czy syberyjskie pielmieni. Trudno sobie wyobrazić, by utylitarystyczna władza sowiecka, niezainteresowana kwestiami estetycznymi, wydzieliła środki na podobne zadanie naukowo-badawcze.
Choć bywa też tak, że podróżnik, który wraca z zagranicy, potrafi opowiadać tylko o tym, jak urządzone są klozety w niemieckich hotelach, jaki obiad zaserwowano mu w Londynie, jakie uniformy noszą londyńscy lokaje i jak kąsają berlińskie pchły. Obywatele tacy łączą się z europejskim proletariatem w ciele prostytutek i stymulują ruch komunistyczny poprzez wręczenie szoferowi dwóch marek napiwku. Wracają do sowieckiej ojczyzny w europejskich spodniach, z kieszeniami pełnymi gumowych przyborów higienicznych.
Cóż, to także podróż. Ja to bym im dopiero urządził morską eskapadę, wcale niedrogą. Jeszcze jaką! Upiłbym takiego wódeczką, a na zakąskę zaoferowałbym po oliwce do każdej szklanki. Wtedy ściągnąłbym mu te jego europejskie spodnie, posadził tyłkiem do balii ze słoną wodą i kołysał w rytm morskich fal. Poczułby się jak na dalekomorskim rejsie podczas sztormu na dziesięć beaufortów i bluzgałby jak stary wilk morski, aż dotarłby do łotewskiego portu znanego z dowcipów na ten temat. Czyż nie tak, mój drogi Rodolfie?
Tak oto prawił podróżnik Don José Pereira, a za towarzystwo miał przyjaciela, setera irlandzkiego o imieniu Rodolfo. We dwóch stąpali wśród stepów. Pies niezbyt uważnie słuchał przydługiego monologu starszego druha, bo kusiły go aromatyczne portrety rozlicznych zajęcy z wolna płynące przez step. Gdzieniegdzie przebijał się obraz dropia, złożony z trzech zapachów: konkretnego, reliefowego oraz miękkiego, sporządzonego jakby mezzotintą, i nie było kadru, w który nie wpisałyby się misterne miniatury nieprzebranych stad przepiórek. Pies niechętnie oderwał się od kinematograficznej projekcji zapachów i oficjalnie, choć przyjaźnie, zamachał ogonem. Don José jednak nie ściągał sauera z ramienia, przeto Rodolfo pojął, że przemowa miała charakter wyłącznie filozoficzny, a wernisaż wonności nie dotarł jeszcze do jaźni myśliwego. Nie zdziwiło to czworonożnego rudzielca, bo z dawien dawna wiedział, że jego starszy przyjaciel był ślepy na zapachy. Nie przeszkadzał mu nawet odrzucający, duszący, trujący, chemiczny fetor dam, które go odwiedzały. José przebywał z nimi w jednym pomieszczeniu, ba, całował ich rączki! Perfuma nie powodowała u niego migreny; wręcz przeciwnie, gdy już odprowadził taką damulkę i wrócił na kwaterę późną nocą, raz po raz wdychał ten smród prosto w nozdrza, a na jego twarzy zastygało uniesienie.
Takie oto myśli zaprzątały głowę Rodolfa, gdy wciąż i wciąż zanurzał się w tęczy zapachów, a Don José, ukontentowany, że przyjaciel go wysłuchał i przyznał mu rację, ciągnął:
– Odbywamy z tobą, mój przyjacielu, podróż niespieszną, ale po brzegi wypełnioną zapachami, obrazami i wrażeniami. (Jak dla kogo! – sceptycznie pomyślał pies). Musisz się zgodzić: im wolniejsze tempo wyprawy, tym więcej dostrzegamy w niej detali, a jeśli przemieszczamy się z większą prędkością, w ich miejsce pojawiają się uogólnienia, szerokie kadry, abstrakcje i filozofemy.
Najszybciej, po najprostszej linii, mknie ten omszony kamień, co leży przy urwistym brzegu Dońca pod dwoma wiekowymi dębami. Ziemia wiezie go wkoło Słońca, między planety. Razem z ciałami niebieskimi nasz głaz pędzi w nieznanym kierunku, daleko i prędko w miękkiej kabinie astronauty, czyli dołku, w którym spoczywa. Kamienna dusza postrzega świat za pomocą niepojętych, abstrakcyjnych, wręcz astronomicznych filozofemów.
A teraz wspomnij, jak to było, gdyśmy lecieli aeroplanem z Berlina do Moskwy, cel widząc w tych oto stepach. Planet ujrzeć nie mogliśmy, ale słońce sterczało jak milicjant pośród błękitnych jezior na wiosnę, gdy pilnuje chłopów, by nie łowili karpi w okresie tarła. Słońce tkwiło w niebieskości, a my spoglądaliśmy ku ziemi. Wyglądała jak mapa reliefowa. W miejsce wilgotnego, urodzajnego gruntu oczom naszym ukazał się administracyjny ogląd kraju z geologicznego, topograficznego, ekonomicznego i agrarnego punktu widzenia. Strumienie zgodnie z planem wpadały do rzek, pola dzieliły się według zasad płodozmianu, puszcze sadowiły się we właściwych punktach mapy, a ludzie zasiedlali teren w takiej-to-a-takiej liczbie na kilometr kwadratowy.
Gdy przesiedliśmy się na pociąg – miał nas dowieźć z Moskwy do Chersonia, w tempie nieco wolniejszym niż dotychczasowe – ziemia stanęła dęba i zmieniła orientację z horyzontalnej na wertykalną, z mapy geograficznej przekształciła się w teatralną dekorację i wyglądała jak dwie naturalistyczne kurtyny. Droga wabiła nas szemrzącym szutrem, co mienił się wśród szyn, uchylała zasłony sosen, by ujawnić oko jeziora, zza kulis wypuszczała klacze kłusujące po łąkach, a na stacjach odprawiała sceny zbiorowe z udziałem przekupek i mleczarek: gawędził gwar głosów, brzęczały denary padające na bruk. Pociąg ruszał znów, by ukazać nam statyczne dekoracje krajobrazów, wertykalne plany kraju.
Nasza podróż spowolniła, a przy tym jej koloryt znacznie się ubogacił, gdy zarzuciłem na plecy sakwę i umościłem się na rowerze, a ty, rudy druhu Rodolfie, postanowiłeś biec mym śladem. Nasz szlak, dotąd prosty, zaczął się wić i kaprysić, żadne tory nie krępowały lekkich kół, a ziemia ułożyła się w dwie sfery: pionową po bokach i horyzontalną przed nami. Pląsające susły szmygały w poszukiwaniu nory, mamiła durząca woń macierzanki, skarabeusz pełgał czcigodnie w poprzek ścieżyny, a ja skierowałem na niego koło bicykla i soczyście zdusiłem żukowe życie. Wróble świergotały i jak ziarna pszenicy rozpraszały się przed nami. Wzbijał się kurz, żwir kłuł koła, klucze jak metaliczny potok brzdękały w torbie, trawa wtryniała się między szprychy i turkotała, rejestrując każdy obrót koła.
Teraz odstawiliśmy rower w chutorze i porzuciliśmy utarty szlak. Stąpamy powoli, węch zastępuje nam mapę. Czyż pozostała nam tylko czysta, cielesna doczesność? Tak, to już nie koła, lecz moje stopy nurzają się w pyle i trawie, i wzrok mój, i słuch, i dech przepełniają się brawurą bytowania.
Ledwie, ledwie stąpamy po stepie. W stan nieważkości wkraczamy nieuważnie. Wolno, powoli, poddajemy się ich wielkiej woli. Po twoim napiętym grzbiecie, po twoich rozpalonych oczach, po ognistym ogonie widzę, rudy druhu Rodolfie, żeś ty do szczętu wstąpił w step. Twoje dzieciństwo, lata surowej tresury, nienaganne wychowanie, sczezły jak sen wobec słonecznego pustkowia. Ty arystokrato, ironiczny Irlandczyku, przeistoczyłeś się w dzikiego zwierza: wszcząłeś polowanie pośród pól.
II
Hiszpan Don José Pereira, z zawodu tyranobójca, i jego młodszy przyjaciel, rudy seter Rodolfo, trafili na taurydzkie stepy nie bez przyczyny. Nic na tym ani na tamtym świecie nie dzieje się bez niej – tak głosi zasada przyczynowości.
Oczywiście jakaś część ludzi tego prawa nie uznaje albo po prostu nie jest go świadoma. Choćby ten znany krytyk… Zapewniał mnie, że dobry styl, wartka konstrukcja fabularna, dramatyzm utworu, do których burżuazyjni pisarze dochodzili wytrwałą pracą, same spadną do stóp proletariusza, gdy zapozna się z politgramotą Kowalenki, a potem weźmie się do pisania opowiadań. Trzeba otwarcie powiedzieć: krytyk był z niego nędzny i kopnięty histeryk, ale zdążył naskrobać sporo słów, a przyjrzano się im dopiero niedawno.
Większość ludzi zna jednak i ceni zasadę przyczynowości. Dobrym przykładem są myśliwi. Jeśli człek trzydzieści razy z rzędu nie trafi w kaczkę, to z nieodmienną precyzją i pewnością określi, dlaczego spudłował. Tak działa logika i rzetelność myśliwskiego rozumu, bo żaden z nich nie będzie marnował narracyjnej energii na rozmyślania nad przyczyną, dla której rzadko, bo rzadko, ale udało się mu upolować ptaka. Sukces nie wymaga wyjaśnień i nikt nie zamierza sprawdzać, od czego zależy.
Ja mam wręcz przeciwnie. Muszę dojść, jak to się stało, że Pereira i Rodolfo, tyranobójca i rudy aporter, dotarli z dalekiej Hiszpanii w te stepy.
Obaj pochodzili z arystokratycznych rodów. Gdy babcia Rodolfa była młodą suką o złotej sierści, otrzymała na wystawie kynologicznej złoty medal. Taki sam laur odebrała na zawodach terenowych. Babcia Don Joségo Pereiry nie zdobyła złotego medalu, ale gdy była młodą, złotowłosą dziewczyną, wyszła za mąż za Don Juana Pereirę, dziadka naszego bohatera, i w ten sposób wkroczyła do szlacheckiej rodziny z bogatymi tradycjami, choć zubożałej pod względem majątku. Po dawnym dobrobycie ostał się jedynie antyczny medalion zawierający zakrzepłą kroplę krwi, którą sam Filip V wytoczył z ciała pradziada Don Juana. Ten, jeszcze jako uczniak, własnoręcznie zawiesił klejnot na szyi narzeczonej. Niestety, potem rodzina musiała upłynnić cacko, ale krew otrzymał w spadku Don José. Miał ją przy sobie zawsze, od kiedy wstąpił na błogosławioną drogę tyranobójstwa.
Przed wyjazdem w stepy Don José Pereira zaplanował zabójstwo Prima de Rivery – faszystowskiego dyktatora, tyrana Hiszpanii. Wcześniej już, na zlecenie tajnej organizacji i kilku prywatnych osób, ustrzelił dwóch generałów i jednego admirała. Co prawda generałowie byli podstarzali i emerytowani, a z wilkiem morskim miał prywatne rozliczenia, dlatego uważał, że jego karierę właściwie zwieńczy wyłącznie uśmiercenie prawdziwego zamordysty. Potem niech się dzieje, co chce, on, Don José, może trafić nawet na szubienicę. Historyczna konieczność spowodowała więc, że nasz bohater, mimo że nie należał do żadnej organizacji, postanowił zamachnąć się na hiszpańskiego despotę.
Nie ulegało wątpliwości, że ucieczka z miejsca tak zuchwałego czynu nie będzie możliwa. Dlatego przed realizacją tego planu Hiszpan zapragnął po raz ostatni udać się na polowanie. Wziął do ręki mapę, by wybrać miejsce na ostatnią eskapadę. Nie uśmiechało się mu samodzielnie podejmować tak poważną decyzję, dlatego wezwał swojego druha Rodolfa. Pies niejednokrotnie przejawiał niesamowitą intuicję w sprawach myśliwskich. Teraz wsunął nos w mapę i wycelował go prosto w dalekie stepy okolic miasta Chersoń w Ukrainie.
Tego samego wieczora Don José Pereira zamówił dla siebie i Rodolfa bilety kolejowe. Następnego dnia rano odwiedził barceloński bazar i – o dziwo! – znalazł tam gramatykę języka ukraińskiego autorstwa Syniawskiego. Nie rozłączał się z nią, póki nie wstąpił w step. Bardzo spodobało się mu brzmienie tej mowy.
– Kto, co?! Step! Kogo, czego?! Ste! Ste! Pu! – skandował Don José pod równy stukot wagonu.
– Dim? Do-Mu! Pip? Po-Pu! Bib: Bo-Bu?! Bo-Bo-Wi?!
Deklinował te cudaczne, dźwięczne sylaby, które przypominały mu melodię barcelońskich dzwonnic. Najpierw spróbował ułożyć zdanie, choć nieudolnie odmieniał ukraińskie słowa.
– W pustym polu, na skraju drogi, napotkawszy starego did… doda. Ta? Sprezentuję mu kromkę… chlib… chlioba! Ba! Did, zjadłszy chlib, łuskać będzie bib.
Wreszcie napisał następujący wiersz:
Moim domem Bar-ce-lo-na,
Jest wa-hon, nie ma: wa-ho-na.
W ste-ste… step szyrokyj ja się rzucę.
Do wit-czy-zny nie powrócę.