- W empik go
Poezje - ebook
Poezje - ebook
Tom poezji Tadeusza Stefana Gajcego (1922-1944) – polskiego poety czasu wojny, żołnierza Armii Krajowej. Urodził się 8 lutego 1922 w domu przy ul. Dzikiej 43/45, w ubogiej robotniczej rodzinie warszawskiej. Jego ojciec był ślusarzem w praskim Taborze Kolejowym, matka zaś położną. Zaczął pisać bardzo wcześnie, lecz jako 16-latek zniszczył „młodzieńcze” wiersze. W latach 1938/1939 tworzy poezję, którą zaczyna traktować poważnie. Widoczne jest w niej pragnienie filozoficznego zrozumienia świata, losu i życia człowieka. Przeważa ton refleksyjny, pesymistyczny i momentami buntowniczy, lecz pojawiają się także pozytywne akcenty. To, co wyróżnia poezję Tadeusza Gajcego na tle innych poetów tamtego okresu, to przede wszystkim odmienny, niepowtarzalny styl pisania o brutalnej rzeczywistości wojennej. Poeta odrzuca tworzenie wierszy łatwych, pisanych pod gust publiczności, czy takich, które wprost opisują okrucieństwa wojny. Ukazuje je w postaci apokaliptycznych wizji, które nie odbierają nic z ich okropności, a za to nie nużą dosłownością opisu. Jego utwory obfitują w niezwykłe metafory, śmiałe skojarzenia wzięte z mowy potocznej, po których natychmiast można poznać niemal każdy wiersz poety.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-853-2 |
Rozmiar pliku: | 674 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
poemat
I. Czy znasz ten kraj...
Czy znasz ten kraj pod soplami zczerniałych gorących gromnic
skrzypiący dawniej żywicą — dzisiaj błonami skrzydeł
nietoperzy ogromnych.
Czy znasz ten kraj,
gdzie ścieżkami westchnień
płyną nieżywe
kwiaty zwęglone i kości zwierząt łąkowych i leśnych.
Gdzie płaski wypasał krajobraz
stulone uśmiechy wiosek
i kwitły długo przy ustach łąki łagodne jak flety —
schodzą do jezior z siarki
i węgla lasy brzozowe.
Stanęły w martwym powietrzu głosy psalmistów letnich,
kiedy czerwony tulipan ze strzechy wyrósł drzemiącej
i ronił płatki gorące.
Miasta pogięte jak muszle na czarnoziemnych wybrzeżach,
w których się echo strzępiaste wylewa pod strumień wiatru —
oto latarnie uliczne w ślimaki skręcone leżą
i wieże cieką ku ziemi w ceglasty zimny stalaktyt.
Marszczy się skóra globu, lasami zapada i pęka,
w szczelinach grzmoty podziemne niebo kaleczą niskie,
ziewają krwiste zachody przy ziemi rozwartym pyskiem
i czarne słońce zmalało do kształtu serca człowieka.
Ryby na rzekach z fioletu wypływają brzuchami do góry,
jawią się niebom obcym geometryczne stygmaty,
a to zapowiedź złowieszcza,
bo u serca dzwonów wiszą już nietoperze
i znaki z morowego powietrza
jak obłoki wędrują nad światem.
Ptaki nieznane nikomu po długich roślinach świstu
spadają w dłonie łun
jak w sieci listków.
Jabłko ziemi błądzące w zdwojonych mocnych obrotach
o obręcz blasku ociera sypką sosnową sierść.
Rwie się niebieski bulgot
i pustką złą ustokrotnia,
pustkę o wnętrzu płomienia.
W płomieniu wklęsłym i szklanym mówią — śmierć.
Przymknięte są oczy pożarów, spod których łzy jak katedry —
łzy wyściełane wrzosami miękkie i dziwnie ciche —
a są to farby żałobne rozłożone w skrzydłach motyli,
a są to dźwięki bolesnej muzyki.
Pada śmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
bezpańskie zwierzęta straszą między nocą a dniem,
ślepną źrenice ludzi pod cięciem puchowej lotki
ptaków niebieskich przemienionych w zło.
A domy łamią się lekko, domy, w których zamieszkał człowiek
naszeptujący do kopców cmentarnych u granic.
Ludzie o twarzach z wosku i oczach łagodnej łani
czekają na gałązkę oliwną, a może
na gałązkę zwykłego śpiewu.
Skłębiona puchnie darń,
skwierczą rozwiane knoty gromnic,
noce wtulone w skrzydła nietoperzy ogromnych
kołyszą kraj.
Ten kraj.
II. Pieśń mimowolna
Właśnie mnie ciemność wydała nogom, u których po pięć
palców węszących boleśnie. Jednym podstępnym ukłuciem
usta rozdarła i mózg mój w białe zmieniła skiby,
w których się noc przewala zębata, ściśnięta jak pięść.
A zanim gołąb mnie odbiegł i gałąź wydarli mi ludzie
z dłoni szerokiej jak taca, abym pozostał szczęśliwy
wśród nich —
tlący na cienkiej łodydze jak lilipuci instrument
urzekł mnie ptasi skrzyp.
Nigdy nie było łaskawiej. Mąciłem spokój rzeczy
ciałem czystym jak kreda, głowę dźwigałem jak kościół,
odlot drzew żegnałem codzień nadrzeczny,
liczyłem wypluski ryb
na piasku ciężkim od ości.
Dzwony chłodziły mi szyję weselne albo żałobne,
a od tego dzwonienia las z wosku na ołtarzach
w lusterkach trzymanych przez świętych nad głową
może dla mnie powtarzał,
może dla cienia mego, który był
w fałdach mej skóry białej,
że powalony w własnych krzakach żył
zrzucę swe ciało.
Cóż, potem niebo mi obce
błyskając krawędzią gromu
zeszło po listku na którym haft —
I wzywałem donośnym głosem
obok szatan o rogach złoconych:
Ach, zatrzymaj mi, ach zatrzymaj bieg niebieskich lat!
Przypływ księżyca prowadził.
Wciąż na wieżach ludzie w wieczór
żałosnymi językami odczytywali gwiazdy, a gniew
palił im włosy w nieładzie,
bo powietrze gorące od przeczuć
tuliło się małe do pięt.
Sen mój był żółty i straszył
twarzą jak Tatar:
Przyszły
wielkie obłoki schylone nad ziemią pędzącą jak światło,
jak chrust płonęło żelazo i beton bojowych maszyn,
mosty skakały jak owce przez niebo wtopione w Wisłę,
wydęły kamienne dziewczyny usta spragnione pokarmu
i w dzbany parków jak mleko wlewał się ogień i marmur.
Napróżno człowiek z łbem sępa ręką zakwitał jak laurem;
schodziły w ziemię latarnie wciąż parskające, za nimi
wróble z ponurym wyciem, gołębie z płaczem wprost ludzkim
i było biało od planet i mroźno niczem od zimy.
Z gromnicy wysokiej jak sosna wyszedł z pętlicą na krtani
Traugutt i wargą poruszał, gestem tłumaczyć chciał;
łamał się werbel pod krokiem, a on pełen cichego kochania
wzrokiem pytał: Czy znasz ten kraj...
Nagły jaszczur w smolistej łusce
wypadł z nory pod Męką Pańską
i zanucił dziecięciu jak listek
— a tym dzieckiem pewnie byłem ja —
o jeziorze, gdzie kąpał się w blasku,
pełnym siarki, fioletu i darni —
A wciąż noce wtulone w ogromne
skrzydła —
kołysały kraj.
Ten kraj.
Dalej... Sen mnie z nóg zrzucił...
Wracałem, gdzie dym jak pies leżał
przed każdym wschodem księżyca.
— O mieście mówili, że wielkie, o wieży, że jest potężna —
Tam patrząc na lot jej zazdrośnie
znowu zacząłem swój głos
wysilać niby cięciwę, — obok złocony szatan:
Ach, jeśli nie latom niebieskim — to pozwól mojej młodości,
aby przez ciało przebrnęła i twardą zębatą noc!
Wieczność siedząca za nami ziewała szczęką czerwoną,
mały anioł po sznurze schodził ku mojej pomocy,
po pięć palców u stopy ciągle boleśnie węszących
spoczęło wreszcie. Był dzień,
w którym przy mięsie ofiarnym Kain ugodził brata,
więc kipiał wełniasty step
w gwiazdach lecących na północ.
Wtedy ostrożnie mi zdjęto głowę, przykryto całunem
i gałąź wyrosła w mej ręce, a z nią boskości mej zapach.
III. Pieśń ostateczna
Strzaskałeś kroplami głuchymi jak młot
kuty w powietrzu sarkofag,
gdziem leżał w kwietnym puchu
czekający na nową noc,
kiedy twe ręce spoczną na chlebie i koszach.
Wielekroć gwiazdy stawały nad ciemną równiną,
mowa splątanych kopyt dudniła w łozach i wierzbach,
gdy śpiąca rzesza nad wodą wołała: głód!
Szalały krowy zdziczałe o ciemność druzgocąc szyje,
wychodził z lasu pasiasty tygrys do ognisk i sprężał
mięśnie do skoku. Chłód
budził leżących — ręce
wznosili potrzykroć i oczy,
wołali: przybądź! i trawą sypali żałobnie włosy
i budowali z kamienia ołtarze polne naprędce.
Nie było kresu tym czasom. Tyś spał
głowę rzuciwszy na wiosło, gdy zaczął buntować się płomień,
woda i blade powietrze. Latały ciała żyjących,
kości ich cienkie i żółte, raczej podobne słomie.
Zatapiał dziąsła zsiniałe w pierś córki śmiejący się ojciec
i kapłan kryjomo z kielicha krew twą od ust suchych lał.
Już woda spijała ziemię, już wodę pochłaniał ogień
i ogień ginął w powietrzu — ja ciągle leżałem jak martwy,
czując na zimnych policzkach dotyk żywiołów trzech.
Wąż poparzony się przywlókł, ciałem bezsilnym mi nogi
okręcił...
Ufałem — oto zbudujesz mi arkę
i weźmiesz na nią zwierzęta, tylko zostawisz mój grzech.
Potem mi ziarno przez ptaka
prześlesz — i włożę w doniczkę —
Siedem ogromnych nocy i siedem ogromnych dni
będzie kiełkować, aż wreszcie z nowego wyczytam zodiaku,
że wolna ziemia mnie czeka, spokojne żywioły wszystkie.
Nie było tak. Już sam jeden
leżałem i czułem me oczy
topiące się głębiej i głębiej w twarzy zlepionej z wosku;
dogasał ogień na studniach, woda walczyła z lewej,
a z prawej kapał bezdźwięcznie w łuk przechylony nieboskłon.
Próżnia zdławiła już dawno węża u moich nóg.
Twardniały w kamień korzenie mchów, tataraków i lilji,
w ustach mych pęd posępny warczał,
łagodnie spadała ziemia, księżyc się w tyle przechylił
i słońca leciała tarcza czarna na pół.
Jeszcze wierzyłem: wyślesz łuk
tęczy, gdy zbudzić się zdołasz —
lecz tyś spał — a u wiosła niespokojny tłum
twoich aniołów.
Więc nadzieję żegnając z warg zwaliłem szeptem,
który ogromnym wołaniem się rozległ i deptał
gwiazdy błędnie wiszące nad kolumnadą kosmicznych bram:
Nie złamałeś mej mocy —
jestem sam!
IV. Sen drugi.
Biskup w ornacie tajemniczych szelestów pełnym
głośno śpiewa litanie i świecił aksamitnym obuwiem
szły za nim ulubione dwie hieny
i świecące jak talerze dwa żółwie.
Chłopcy biegli za orszakiem tym,
jak za cygańskim wozem,
chcieli ujrzeć pierścień biskupi, gdzie płyn
cudowny, — bo z krwi — bulgotał,
ale już kobiet pisk zmysłowy
odrzucił ich na stronę:
To Dionizos rwał grona na płotach.
Na rogatkach — tam fryzjer i rzeźnik
mówili o czasach zjawiających się im we śnie:
złe były — a przeżyje kto wierzy,
kto nie wierzy — nie wypije i nie zje.
A wierzyła staruszka, której już wiele kanarków
w klatce zmarło. Ostatni miał ciężkie konanie,
modliła się nawet za tę duszę małą,
ale najczęściej składała ręce
miękkie jak włóczka i prosiła: Panie
niech wnuk mój zostanie księdzem.
I został. Panny w tiulach nad nim
niosły baldakim jak pierzyna pyszny,
aż z zazdrością patrzała nieładną
młoda żona z ulicy najbliższej.
Wiele prawdy znał fryzjer i rzeźnik.
Do studenta alchemii, gdzie dzwonek
był nad drzwiami rzeźbiony jak szyszka
przychodziły Erynie tlenione,
by na czole mu gorzko napisać:
Masz pamiętać, bo taki jest rozkaz
— w snach go czytał i fryzjer i rzeźnik —
ten przeżyje na ziemi — kto wierzy,
kto nie wierzy — nie wypije i nie zje.
Pluskały karuzele, łodzie na długich linach,
mąciły śmiech — lecz w tym śmiechu
szatan umywał ręce, jeszcze wodę po nich przeklinał
i żałośnie płakał jak dziecko.
Poznał go biskup srogi i powieką obwisłą skinął,
pełen chrzęstu srebra i haftu przystanął przed nim jak wizją,
wzrok do nieba podniósł: Ukrzyżuj!
Wielkim głosem potrząsał jak grzywą.
Wypędzony więc z miasta jak z raju
wziął mnie mocno za przegub dłoni
i na górę wysoką zaniósł.
Kiedy mi z gliny lepił chleb
i daremnie skręcał bicze z piasku,
jak najsmutniej mi w oczy popatrzył
i palcami jak dzwonki u sań
wskazał nisko i spytał: chłopaczku,
czy znasz ten kraj?
Ten kraj?
— Tam stodoły chude, nocą wozu skrzyp
i Chrystusik kulawy przy szybie,
a za szybą już gromnice trzy
i milczenie żyzne.
Tam wilgotny i płytki na dłoń
dół dla ciała rozgrzanego południem,
słońce nawet wątłe jak kłos
i chleb trudny.
Jeszcze gorzej będzie, gdy żebra
stodół wyschną, wyparują studnie,
przyjdzie mór — przyjdą ludzie w złych hełmach...
A tu spójrz: chociaż góra bezludna
są fontanny i zamki na lodzie,
kwiatów zagon, owoce kuliste
i jak tam — karuzele i łodzie
i jak tam — szał, zabawa i gwizdy.
Że nie ludzkie, to nic — tamci kiedyś przestaną
i nie jeden się skusi... będzie raźniej ci wówczas,
patrz — Erynia, ma córka jak muzyka co rano
zbudzi lokiem grającym, ucałuje cię w usta.
Będziesz synem mym. Starość
ciężka dla mnie. Zły biskup,
który żółwie i hieny jak psy wodzi z orszakiem
kazał odejść mi z miasta, gdzie ukryty się błyska
grom i wkrótce przeleci po żyjących i martwych.
Jakże rozeznasz wtedy mgły między nocą a dniem?
Tu tylko będzie wiadome — komu pozostać dane;
niemowlęta zrodzone potłucze popiół z marmuru i kamień,
ciebie? — Ciebie pożegna, rozniesie jak pianę
przelot ptaków niebieskich przemienionych w złe.
V. Hymn do światła
Gotowe są mury miasta. Czekają ciemne katedry,
domy rozpusty i place, na których błędni prorocy
ścieżki prostują twoje.
Tramwaj już węszy w ulicy, kina szaleją prędzej
i rzemyk rozplata wodzowi bohater wśród krzyków miłosnych.
Z trąb zachłannie szerokich wydmuchują orkiestry
noc głęboką i lany spokojnych tło.
Gotowe są mury Jerycha. Na miasto ubogie w przestrzeń
nim się powietrze rozszerzy w wieczność nadmierną — zstąp.
Zstąp na miasto ubogie w ogrody,
nim padnie wapno z kwiatów i nieświadomych budynków,
nim szelest snu nie zasypie wołania człowieka
o dni
powietrza, ognia i głodu.
Oto już słyszę niepokój pomników:
Kopernik wpatrzony w gwiazdę twarz zakrył cieniem kościoła,
z nocy wychodzą kolumny zbrojne. Ich marsz
chwieje drzewami ślepymi
i śpiew długi idzie za nimi:
Hej, dziewczyno ma, czy znasz ten kraj?
Gotowe są mury miasta, ulepiłem już trudny mój sen
w pustej nocy czekający na szmer
promienia od gwiazdy słonecznej.
I zanurzony po usta w niej
słyszę w krwi mej szyderczą wieczność.
Zstąp na głowy bluźniące, zanim
grom po trumnach nie przeleci jak wóz
i niezdarnemu na zimnym posłaniu
wołać daj:
— Oto biskup monstrancją świeci,
szatan z miasta ucieka, a za nim
idzie łuna nad ciemny kraj.
Więc jesteś!
VI. Tren na śmierć siostry
Jest nade mną migotanie witraży.
Dymią książki dłoniom leniwym,
kolorowe, soczyste pejzaże
wyciekają jak senna oliwa.
Wyżej cień mój godzinę wydzwania.
Ściana płynie prosta jak struna —
będzie pieśń może gorzka i trudna,
ale pełna smutnego kochania:
Gdzieś, woskowa panienko,
gdzieś mi się podziała?
Ach, niedobre, niedobre żelazo
odebrało ruchliwość twym rękom
i języczek jak listek porwało.
I kosteczki o szpiku miękkim
wyłamało bez trudu jak słomkę;
a nie pójdzie z powagą i wdziękiem
konik z tobą ubrany w żałobę.
Nie opadną na deski z hukiem
krople święte, wonne i lekkie
i nie przyjmie posłanie smutne
w ciepłą trawę — nieśmiałej trumienki.
Cacy, cacy, siostrzyczko snów —
w środku miasta na skwerze pustym
zimny, płytki na dłoń-ci dół
dadzą — oczom otwartym i ustom.
Ileż słońc się przetoczy nad tobą,
ileż rzek się wyleje naraz,
zanim cisza przystanie jak obłok
nad ulicą świętego Łazarza.
A mówili: przeżyje, kto wierzy,
Kto nie wierzy, nie wypije i nie zje.
Śpią zuchwali na szczątkach oręża,
między nimi i fryzjer i rzeźnik.
Niechaj martwi ufają żywym:
kto nie wierzy — wszak także utonie,
ojca twego powiozą na Sybir,
matkę zgwałci — siostrzyczko — zły żołnierz.
Nie pocieszyć twych rzęs, pod którymi
teraz piasku dusznego nadmiar,
a śpiewałeś: wielbłądy w pustyni
po dwa serca noszą w swych garbach.
Jak powiedzieć ci pełniej i smutniej
o nizinie, gdzie płomień stał —
Po twych deskach uderza jak w lutnię
ziemia nocą ogromna i pyta:
czy znasz ten kraj?
Zna go szatan i szeptał z tajemnic...
głos mu drżał delikatny jak pióro.
O siostrzyczko mych snów
poco więcej ci wiedzieć —
Ty wybrałaś dolinę, a mnie każą górą
znów.
VII. Zwiastowanie, czyli sen proroczy
Kogut grzebieniem z korali
nad mą twarzą długą chwilę potrząsał,
potem rzekł: jestem tutaj przysłany,
by cię zbudzić i zabrać w niebiosa.
Potem dziobem gałąź przełamał,
boskość moją skrzydłem rozwiał rozległym
i napełnił kosmiczne bramy
pianiem wielkim i pięknym.
Obok nas,
tam gdzie płaski wypasał krajobraz
stulone uśmiechy wiosek —
schodziły ku drogom modre
krowy, cielęta i owce.
Śliwy, jabłonie i grusze
biły w sadach o ziemię mocno
i melodie przystawały pastusze
między zmierzchem razowym a nocą.
Po krawędzi wysokiej szedł
ceglasty pociąg o kołach wysokich,
ślizgał się most, toczył się szept
i jak łokcie latały tłoki.
Wtedy szeptem prosiłem: zostaw
na to granie, na tę spokojność...
Zstąpił szatan niedosłyszalnie, bo boso
i do lęku mojego podszedł
dotknął skroni i wyrzekł: chłopcze,
jeszcze będzie dana ci wolność.
—
Właśnie mnie ciemność wydała nogom, u których po pięć
palców węszących boleśnie. Zacząłem skarżyć się jękiem,
gdy mózg mój napełnił jak miedź
szelest nagły: to matka — w sukni huczącej na klęcznik
spadła jak ćma.
Dłonie rozwiała jak szarfy, a uśmiech blady był,
gdy dźwiękiem trącała powietrze rozkołysane jej zejściem:
Synu mój — uwierz w sny —
wielką prawdę znał fryzjer i rzeźnik:
Ten przeżyje na ziemi, kto wierzy,
i kto dłoniom własnym zaufa,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje,
a zapłaci mu pustka i cisza.
Kochaj płomień, który niweczy
i twą ziemię przepala jak kładkę
tak się zrodził pochmurny i męski
bohater.
Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu,
gdy nad włosem ci leci prosty;
niejednego on przecież nauczył
miłości.
I człowieka, w którego godzisz
mrużąc oko pod blask broni siny,
on nauczył boleśnie twą młodość
ojczyzny.
Synu mój, uwierz w sny: Po raz wtóry zapieje kogut,
a nad miastem proszącym o światło koral łuny ześle wam Ten
Który w dłoniach i wodę i ogień
sprawiedliwie waży na dzień...
ale więcej mówić nie mogę.
VIII. Pieśń wiosenna.
Kora obrasta pnie. Dźwiga się kłos i powój
ptaki prowadzą swe małe, kret wychodzi na światło,
muzyka chmur nad domem
wisi w gronach soczyście i łatwo.
Już ogrodnik zgiął się jak most,
koń paruje liczący skiby,
pęka gałąź i leje się sok
nad żywym i nieżywym.
Deszcz wywodzi roślinne kształty
z szeptu ziaren i owadów chrzęstu,
i na wietrze faluje las.
Z wody ścieka znużony statek
jest jak ręka pełna szelestu
położona ślepo na czas.
Idą dymy z kominów. W nich
drży nieśmiałe powietrze niebieskie:
grom zaszczekał wysoko nad rzeką,
błyskawice obnażyły kły
nad pobitym i nad zwycięskim.
Trawa przewierca kamień, asfalt się marszczy na placach,
korzeń roślinny unosi płytę uliczną i deskę,
krzak kartofla zakwita na ulicy świętego Łazarza —
śpij, wątła, śpij, męski.
Zwalone są mury Jerycha. Pogięta broń
jak szkło przebłyska w ruinach. Złomek księżyca w oknie
po twarzy cień nietoperzy.
Gdzie pójdziesz — ciemność cię dotknie,
daremnie wołasz znów: zstąp!
Lepiej mężnemu: śpij, mężny.
Podziemna fala też pluszcze.
Krzyż się bezradnie poruszył
i ręka wynurza się biała, palce wskazują na sąd,
a pod nocą zwierzęcą i ludzką
świecą czaszki toczone jak lustra —
kość człowiecza opada na dno.
IX. Nawrót wątku
Szatan muzyczny piszczel
palcami przy ustach rozdzwonił,
kołysały się żebra jak liście,
chwiał się ząb wyłamany i goleń.
Robak drobny wąsami poruszał
i po czaszce wędrował jak globie,
uśmiechały się oczy i usta
mej siostrzyczki w trumience obłej.
Jeszcze raz, tylko raz
hejnał bajkę zanuci —
każda kość będzie grać, każda trawa i korzeń:
...jechał piękny przez sosnowe morze
w nikłej łódce
pod blask.
Więc i inne okręty — wszystkie z listków i jagód.
Cicho ptaki ze smutku płakały,
bo na zawsze, bo nie wrócą, gdy odjadą
pod żaglami z koniczyny i malin.
Nucił piękny, a usta miał modre:
kajet rzuć, ze mną chodź,
to karocę ci zbuduję i otulę w chorągiew
i dam welon czarny jak noc...
Dudnił flet i organy w kaplicy
wyciągały ramiona jak anioł;
jeszcze raz zagra kość — szatan w miasto powróci —
szepnął zwiastun i we śnie przystanął.
Z dymu będzie dom twój i sen,
a z płomienia wieczność zupełna
i opowieść inna — lecz wiedz,
że muzyka w niej nagła gra...
Nie anielskie to pienia.
Tak opowieść ta się zaczyna:
Czy znasz ten kraj...
X. Ryby na rzekach...
Ryby na rzekach z fioletu wypływają brzuchami do góry,
ostatni kanarek staruszki wydał śmiertelne westchnienie,
żółto było od śpiewa jego,
teraz leży — sztywne ma pióra —
więc się módlmy: wybaw od złego.
Marszczy się skóra globu, lasami zapada i pęka,
płacze serdecznie kamień,
gwiazda się traci na wietrze:
czarne słonce zmalało do kształtu serca człowieka
więc się módlmy: daj zmiłowanie,
oddal zapowiedź złowieszczą.
Stanęły w martwym powietrzu głosy psalmistów letnich,
biskup w żałobnej kapie
kropidłem widma gasi;
skrzypią haki szubienic,
zaraz salwa w ciało zapadnie —
więc się módlmy: ześlij nam łaskę.
Przymknięte są oczy pożarów,
lasy są drżące jak rzęsy,
krew już straszy na drogach, żadne stopy jej śladów nie otrą —
kwiaty zwęglone — i kości zwierząt łąkowych i leśnych,
więc się módlmy: od lęku nadmiaru
i szatana czułego nas ochroń.
A domy łamią się lekko
i znaki ciągną po niebie;
wciąż na. wieżach ludzie w wieczór
żałosnymi językami czytają gwiazdy, a gniew
pali im włosy w nieładzie,
bo powietrze gorące od przeczuć
tuli się małe do pięt.
Rwie się niebieski bulgot,
a przecież w wirze karuzel
szatan już ogień dojrzał, łzy mu z policzków pociekły —
a są to farby żałobne, rozłożone w skrzydłach motyli
w czarnych skrzydłach albo niebieskich.
Pada śmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
idzie ciemną niziną śpiewanie,
ślizga się most, toczy się szept i zmęczone pracują tłoki
po lesie, po wodzie, po łanie —
Nachyl twarzą się ku ziemi,
tam usłyszysz, tam odnajdziesz.
Ślepną źrenice ludzi pod cięciem puchowej lotki —
nie gałązka oliwna z nieba ściętego mrozem,
lecz podłużny opada jak kropla
spod paznogcia szatana — nietoperz.
Skłębiona puchnie darń,
więc się módlmy o słoneczny promyk,
bo wciąż noce wtulone w ogromne
skrzydła —
odpływają od rąk człowieka,
a za nimi — czy znasz?
Ten kraj.
XI. Wczorajszemu.
Ufałeś: na niebo jak na strunę miękko złożysz dłoń,
muzykę podasz ustom, utoczysz dotknięciem,
łukiem wiersza wysokie księżycowe tło
wprowadzisz w bezmiar dolin —
Modlitwę nocnych cieni rozwiesisz jak więcierz
na słodkich oczach dziewann i szumach topolich.
Ufałeś: trzepot ptaków rozsiejesz ziarnisty,
rozległą piersią ujmiesz horyzonty, w których świat
pływa mały jak 2 dzieciństwa okręcik.
Klechda z omszałych lat —
— świty w klechdzie powiewały krwawe —
do snu kołysała dzieci.
Taką klechdą przełamał się dzień
walczącej
Warszawy.
Wtedy —
rozwiodły się nad miastem ornamenty łun
na złotych kolcach wieżyc i bełkocie Wisły,
muzyka — lecz nie nieba — krążyła jak sen,
dziś wiesz:
to skowyt strzałów na brukach się wił,
otaczał, chodził wokół jak zbłąkany zwierz.
A tobie — dni wczorajsze w oczach nie ostygły,
ufałeś...
Księżyc sierpem zmrużone rzęsy kosił,
wśród krzyży zwijał światła purpurową nitkę;
żołnierze nieśli drżące, spokorniałe oczy
na sfruwającą powietrzem
białą Nikę.
Falował spokój w ciepłej darni,
kiedy młodzi plecami wsparci o wieczność
odchodzili w głębokie posłania.
więc nakryły ich obłoki podobne kulistym mleczom
i wiatr, któremuś wierzył — składał pocałunki umarłym.
Nie wiedziałeś, że dłoń, którą uczyłeś śpiewać
potrafi nienawidzieć i pięścią grubieć pełną,
gniewu unosić żagiew —
Ufałeś. Nie ukoił twoich ust śpiew drzewa
i oczu blask nie zajął pod kopułą hełmu,
i serca nie nasycił krzyk wbity na bagnet.
Dzień rozbrój z woni siana. Sandały zielone
niech zostawi przed progiem, na którym go czekasz —
odejmij pustkę oczom, gdy w smutku zatoną
i nie daj mówić wiatrom o liliowych zmierzchach.
Bo kłamią. Po śpiewają gorejącą lawą,
że znowu dłoń na niebo jak na strunę złożysz,
muzykę podasz ustom —
Dzisiaj —
w piaskach cmentarzy
powiędły echa strzałów,
wiruje błękit niski jak wczoraj łaskawy,
jak lustro.
Każ trawie, by milczała. Jej śpiew cię zadławi,
spowije watą wzruszeń i ciśnie w niepamięć.
Nim ockniesz się już serce zagubisz w obrazie
i dłonie w przerażeniu milcząco załamiesz.
Dzisiaj
inaczej ziemię witać!
Wierzyłeś: słowiczym pieniem wierszy popłynie sława harda
i wzejdzie w barwnych tęczach, obudzi się w mitach.
Nie tak.
Nazbyt duszno jest słowom na wargach
ciosanym z łun i żalu o wadze kamienia —
Myślałeś: będzie prościej.
A tu słowa, śpiewne słowa trzeba zamieniać,
by godziły jak oszczep.
XII. Droga tajemnic
Błękitniejący umarłych proch
rośnie w ziemi mocny jak żywioł
i na oczach pisze co noc
kręte znaki jak mróz na szybie.
Białą czaszką kołysze księżyc,
stosy planet utkanych z kości,
zagubisz się, pomylisz - w tym tokowisku
zwierząt
szklistym włosem porosłych.
Łasi się grom i ciemność
do twych stóp: skuś się tylko i poddaj,
a zarośniesz jak liściem - ziemią
i zaleje cię ogień i woda.
Usta z lęku zwiotczałe jak gąbka
schylisz, poznasz: misterny znak
pisze w oczach ręką jak lotka,
który kości umarłych zna.
Będzie syczeć wapno i fosfor,
każdy ślad twój pokryje węgiel,
ale gwiazdy w kopule nocy
wzejdą bliskie i jakże piękne.
I wywiedzie cię z trwogi gęstej,
w zimnej skórze zamkniętego jak w łusce,
Który ognia lub kwiatu szelestem
sen odmyka - jakże obcy i pusty.
XIII. Legenda o Homerze
Na wzorzystym jarmarku, gdzie farby nierówne
korali i lusterek, — tam
kupił drewniany instrument
pełen dzwoniących gam.
Lutnię podobno. Więc uczył
struny niezwykle cienkie
wielu łagodnych nutek
przejęty bólem i lękiem.
Na wybrzeżu, gdzie chudy czart
nozdrza podał ku górze i smyczę
ściągał twardo — on grał
i uciszał rośliny nieliczne.
Tańczyła sól. Wiatry krzepły,
ptaki zaczęły płonąć,
wielkie łodzie pękały jak miażdżone orzechy
i zsuwała się ziemia ku domom.
Ptak uderzył o wodę, gdzie Odys
wracał wsparty plecami o maszt,
a już wtedy płonęła młodość
i żałosny lament wśród miast.
Wrzask obłoków krążył nad głową,
falowało powietrze, kamień,
bursztyn w rzęsach sosen pionowo
spadał hucząc i trawy łamał.
Więc zatrzymał struny i przez
wybrzeże szedł o wyspach śniąc foczych;
tylko wiatr grał na smyczy, gdy pies
jak ster prowadził mu oczy.
XIV. Chwila biblijna
Na przystanku tramwajowym jak u studni czekał
apostoł płomienny,
kiedy stopy najłagodniej oderwał od ziemi
policjant o dostojnych powiekach.
Tłum nie widział apostoła, który był obdarty
i modlitwę rwał palcami łapczywie jak mięso —
lecz zastygał pod pałeczką — czerwoną od żaru,
gdy dzieliła sprawiedliwie świat pomiędzy grzesznych.
Skradały się do niej korne
zwierzęta na kołach,
lamy, wilki, płoche kozy —
strasząc apostoła.
Z głębokości wielkich domów
ślepe kraby wyszły,
a za nimi grzechotały ogony
rude jak lisy.
Spod daszka jak niebo czarnego
patrzał bóg i w wymiarach je znanych umieszczał.
I apostoł nie był bezpieczny. Ledwie
ujrzał: skowronkowa Agnieszka
wysiadała z sześciennego powietrza.
Po niego.
XV. Bajka.
Chiński cesarz w malowanej trumience
zamknął oczki skośne jak łódki
włos falisty zacisnął w ręce,
włosa strzegły jelenie malutkie.
Już ostatnie spłynęły łezki,
czarny bonza przyklękał nad szarfą,
kiedy Lojola w pantoflach niebieskich
stanęła krucho i płakała bardzo.
Lojoli lekki lok, jej lok
cesarz tulił do martwego kimona
jak dzwoneczek kołysał lok blond,
o Lojolo, Lojolo, Lojolo!
Była jak ziarnko ryżu lub deszczu
przezroczysta i lekka taka —
Ach, jak grała, jak grała co wieczór
na berle większym od niej
ulubione jedwabne melodie,
że słowiki słuchały w klatkach.
Wtedy cesarz żółty jak księżyc
mrużył oczki skośne jak łódki
i palcami przebierał w jej lokach —
w malowanej trumience leży,
a Lojola
— mandarynkę obiera ze smutkiem.
XVI. Ballada o stajence
Matka pełna uśmiechu i chemii
dłonie zamyślała w balii
co wieczór...
a nad dłońmi tymi
trzej królowie spóźnieni płakali.
Nawet aniołki. Gipsowe i krągłe
na kolędach jak wielbłądach fruwające,
krótkie szatki haftowane ogniem
na jej ręce zrzucały w locie.
Woda nie była zwykła. Ze źródeł,
gdzie kadzidło rośnie i mirra,
palma także. I w liściastej urnie
Bóg się mały w piosence obmywa.
Przychodziły do niej z pustyni lwy płowe
gasić czerwone języki,
po głosie ich, po tęsknocie ich — człowiek
zjawił się śpiewny i zwykły.
Na sianie szemrzącym, na szmerze
obok róży cichej i bydła
leżał. Lecz róża z cierniem
była.
Trzej królowie chłostali zwierzęta,
ramionami ku gwieździe śpiewali,
zamyśliła dłonie matka uśmiechnięta
wonne płótno na zły całun kołysała w balii.
XVII. Wiersz o szukaniu
Ile rąk, ile spojrzeń
ile melodii trzeba w śnie —
Nie wiem, ja i ty nie wiesz
i nikt wiedzieć nie może,
ile rąk, ile spojrzeń
ile melodii —
kto wie?
Czy na łodydze z zapachu i barwy,
czy na liściu płaskim, który wyrzeźbił wiatr
i czy naprawdę zielonym blaskiem, czy naprawdę —
przez jedną chwilę czy przez wiele lat?
A przez westchnienia leniwych żmij
zwiniętych płasko w księżycowej mgle,
a przez usta syczące jeżyn,
a przez kwiaty wysokie i prężne
iść źle.
Więc śpij —
Czy wcześniej czy później nocą ci się przyśni
koronkowy fosforyczny kształt —
nikły płomyk leśny biały sen wyciśnie
i obudzisz się z otwartą dłonią, jakbyś zerwać i pogonić chciał.
Więc śpij —
Pożeglujesz powiekami wstecz
i ramiona wyrzucisz za krawędź —
a tam — z puchu księżycowy mlecz
tańczy w igłach drzew chwiejnych i barwnych.
Mchy spienione suną jak obłoki
przygwożdżone łodygami grzybów —
nie odróżnisz — płomyk jest podobny
do malutkich owadów nieżywych.
Pożeglujesz powiekami naprzód
i raniona utulisz jak dziecko —
noże zawołasz do kwiatu lecz nie odpowie ci na to —
i zapłaczesz
w księżycowym mleczu.
Ale to nic, tak trzeba,
tak trzeba, abyś nie wiedział
ile rąk, ile spojrzeń
ile melodii w śnie —
aby znaleźć, aby dotrzeć
i oprzeć powieki najprościej
o koronkowy fosforyczny kształt.
Więc śpij —
Przecież nikt wiedzieć nie może,
a ty byś chciał ?
=====Grom powszedni
PRZESŁANIE.
Wywiodę noc wiosenną przed zwalony dom
— a nad nim biała stoi Niedźwiedzicy struna
jak dymu wędka piękna albo kształt pioruna —
i bieg ciepłego nieba otworzę pod rąk
promieniem pełnym łaski. Przez pejzażu próg
odejdę rózgi olszyn zginając jak pasterz
na traw spokojny deser, jezior sady płaskie,
tam kwiat ukośny błyska jak krzemienny zdrój.
Opowiem wszystkie dzieje raz jeszcze wargą pełną,
przywrócę ogień ścianom, ziemi rozpacz ciał
i łzę jak krwi kruszynę zawieszę pod powieką
jak On planety bryłę w księżyca zmienił kształt.
Byście na niebo patrząc poznali ognia szyszkę
i ziemię z nim spojoną i twarz człowieczą w nim
i rąk muzykę niemą jak strun rozbitych skrzypiec,
gdy ołów w serce mierzył jak topór srebrny w pień.
Byście przymknięciem oczu mówili: właśnie tutaj,
gdzie namiot sosny burej i ornat wąskich rżysk
łamali siwą młodość łagodni tak i smutni
w płomieniu dom budując jak szafot albo krzyż. —
Nie my, samotni w czasie, ujmiemy w rękę twardą
obłoków kontur cenny i ziemi ufnej kwiat,
jak rzeźba wpół-złamana ale miażdżąca prawdą
jest trudne słowo nasze i krótki męski płacz.
Wywiodę ton ostatni w tej wiosennej nocy
pod Niedźwiedzicy posępnej sercem,
byście mówili: narodzeni z miłości
nie chcemy więcej.
DO ZMARŁEJ.
Pusty po tobie powietrza słup
oczy mi mrozem przekłuł;
dochodzi do mnie świergot twych stóp
gołębich, szelest
sukni najlżejszy, korali dźwięk
okrągły, nikły jak dzwonków pęk
u głowy twojej w kościele.
Ze snu powstaję i cieniem rąk
nierzeczywistych dla mnie i trudnych
szukam oddechu twojego. Skroń
zgina mnie ciężka jak kamień — i
widzę przez oczy, które mróz przekłuł:
ciało twe drobne tuli się w trumnie
w chłodnej koszuli jak w śniegu.
Rozumiem teraz błyskawic syk,
wołanie kwiatu, gdy pryska w twarz
kolorem silnym, i garstkę śpiewu
w krzaku pobliskim ciemnym jak głaz.
Lecz język wtedy martwy był. Nie mógł
odczytać pisma, które u powiek
nosiłem niemy światłu podobne.
Kto wzywał ciebie miłosną tak,
że ręką zimną, senną jak plusk
odwiodłaś świat ten? Godzina inna
była i inny księżyc się kładł,
sen gęstniał wonny, wiec w oczach rósł,
zagarniał usta. Ciało jak linia
proste zostawił... kroplami żal
Świec sinych pada i stopy parzy
bezradne, kruche w pościeli tej.
Twarz moja ciemna — noc na mej twarzy
wilgotna, czujna jak z tobą w śnie.
Kto głosem wzywał z ciemności nagłej
i wywiódł ciebie z miejsca miłego
ciało otworzył i na dnie skały
ziemskiej zostawił? —
Wysoki świat
leży jak słońce ślepe na brzegu
chmur spadających. I dudnią dna
wód po kamieniach z lawy i srebra,
z komet chodzących świetlisty łuk
tęczy zawisa lekki jak brew
i jak muzyka toczy się huk.
Podziemna przestrzeń wyrasta z głębi:
drzewa jak ryby, skały jak bór,
szumi jak rzeka zielona węgiel,
bryła otwiera usta do krzyku,
spaca gwałtownej ciemności nurt
po mchach żelaznych, grzybach krzemiennych
i noc kołysze głuchą muzyką.
Dla mnie, dla ciebie, dla wielu z nas.
Ty tylko szmer ten pojęłaś szybciej
i wiesz dlaczego chmur chwiejnych maszt
nie ma krawędzi i czasu nie zna,
a człowiek milcząc śpiewa jak skrzypce,
dłonie złamane śmiesznie wytęża
i czeka nogą szukając dna.
Chwilą to nazwij albo strumieniem
kolorów wszystkich i woni świeżych.
Jak pejzaż przeszło obok milczenie
i stoję: w oczach łamie się tło,
niebo faluje krótkie przez rzęsy
i znowu nie wiem patrząc w to miejsce,
jakie w nas struny wyschnięte mrą.
Podwoję ilość imion daremnych,
uśmiech przypomnę srebrny jak sierp
i nad parzystym widmem twej ręki
oczy zawieszę czarne od świec.
Ale czy dojrzę, ale czy chwycę
ten dźwięk, tę nutę wybraną z mrozu,
co pada za mną i truje liście
drzew jak posągi rżnięte w złej zorzy?
Pod słońcem małym dogna mnie tchnienie
z jarów śmiertelnych; — stuloną dłoń
położę wówczas w nagim strumieniu
tych niepojętych wołań za mgłą.
Ale czy znajdę światłem przebity
tę chwilę skąpą, jak okno wąską,
kiedy widnokrąg podobny szybie
sunął pod chmury perłowy łoskot
i wiódł falistą sukni twej kroplę?
Dochodzi do mnie powtórny sen:
jak witraż fiolet u twoich stóp
i ciało czeka chłodne i proste
nocy, o której tak mało wiem.POEMAT LETARGICZNY.
I.
Tak; w tych ścianach, za którymi piękna
błyskawica jak głóg ostra miota znaki smutnym,
noc trwa ciągła: to jej usta uporczywe zostały na sękach,
to jej palce widzę w deskach czarne jak na płótnie.
Świat odrębny, ach, poznaję: ludzkie
śpiewy śmieszne i zawiłe, lot ptaków, skrzyp studzien,
klaskają bicze nad drogą, którą już nigdy nie pójdę,
drzewa przystają, a kształt ich jakże znajomy.
Woda opada stromo i znowu barwy jej uczę
oczy me w noc wpatrzone.
Tu roślinność z milczenia wzory rysuje płaskie:
księżyc pośrodku drobny, wokół zielony puch,
stół mój i lustro sine porosło pyłem jak lasem,
dywan kosmaty i ufny jak trawa leży u nóg.
Lecz nad gontem, lecz nad głową krąży niewidzialny
głaz kosmiczny w bieg rzucony wolą ręki mściwej,
wiem, że warczy — lecz w tym domu, gdzie puszyste palmy
jak na strunach drżą na cieniu — głos pęka wśród ścian
i opada na me ręce omszałe jak grzyby.
II.
Nie powiedziane dziś wszystko, co było albo co będzie.
Papier zostawię czysty i ćmę samotną i cichą,
zapomnę, pewnie zapomnę — drzewa zaświecą jak z miedzi,
chmury polecą splątane, deszcze otworzą muzykę,
niżej — konie na grzbietach mokrych pyski położą drżące
i wóz przetoczy się mały, horyzont mając po osie;
biały się księżyc rozwinie i będzie cisza spełniona.
Już nigdy kwiat ani owoc tych nut nie zdoła wywołać
pożegnanych zbyt łato i wcześnie.
Jest sen. Oczy zachodzą błoną,
ciało przechyla się puste, chwieją się linie roślin
gwałtowniej coraz, bo światło szersze o wieczność miota
błyskawica ostra jak głóg.
Zapomnę, pewnie zapomnę — i sen mój tym samym grozi,
nie czeka w nim złotowłosa,
a dom mój krąży nade mną bez głosu, senny jak puch.