- W empik go
Pogięte bajki. Walec czasu - ebook
Pogięte bajki. Walec czasu - ebook
Ulubieńcy z dzieciństwa w wersji „tylko dla dorosłych”!
Znani i lubiani bohaterowie powracają w jeszcze drapieżniejszej odsłonie!
Jak Bolek i Lolek poradziliby sobie we współczesnym świecie? Czego Harry Potter może nauczyć Gargamela? Czy Mała Syrenka dobrze wspomina wizytę nad polskim morzem? I dlaczego nie wszystkie historie, które znamy z młodzieńczych lat, podobają nam się tak samo, gdy już jesteśmy dorośli?
W czwartym tomie „Pogiętych bajek” kolorowe opowieści z książek, baśni i legend zostały doprawione czarnym humorem, oparami alkoholu i niecodzienną porcją brawurowych przygód. Ten zbiór udowodni wam, że warto zatrzymać w sobie odrobinę dziecięcego szaleństwa!
Gad wygramolił się z ruin i rozłożył skrzydła na całą szerokość. Był ogromny, największy, jakiego Rowiński do tej pory widział. Smok zaryczał donośnie i plunął ogniem w górę. W ten sposób dawał znać, że jest panem i władcą okolicy, rzucał wyzwanie jej mieszkańcom. A skoro rzucał, to doczekał się odpowiedzi.
Rowiński nie był pewien, czy to on pierwszy nacisnął spust. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Do bestii zaczęli strzelać wszyscy.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-303-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rowiński poczuł szturchnięcie w ramię. Z niechęcią otworzył oczy i spojrzał na podwładnego.
– Co tam, Młody? – zapytał, tłumiąc ziewanie.
– Chciał pan, żeby budzić w razie jakichś ruchów na ulicy.
Rowiński w jednej chwili oprzytomniał.
– Mów! – zażądał bardziej dokładnych wyjaśnień.
– Nadchodzi grupa ludzi, z południowej strony. Wykryły ich czujniki ruchu i skaner podczerwieni. Jest ich około dwudziestu.
– A smok?
– Smok się nie rusza. Siedzi w ruinach galerii i ani go widać, ani słychać.
– Jeszcze go zobaczymy, usłyszymy i poczujemy.
– Poczujemy? – Młody nie zrozumiał ostatniej części wypowiedzi przełożonego. – W sensie smrodu?
– Raczej gorąca, bo jak się bestia ruszy, to znów będzie palić wszystko dookoła i przypiecze nam tyłki.
– Aha! – Podwładny był kwintesencją lakoniczności.
Rowiński spojrzał na niego przekrwionymi oczami. Uważał chłopaka za w miarę bystrego, ale w chwilach takich jak ta zaczynał wątpić, czy wcześniejszy osąd nie był dla niego zbyt pochlebny.
Młody odczekał chwilę, ale widząc, że dowódca oddziału nie reaguje na przekazane przed momentem informacje, zapytał:
– A ci ludzie, panie poruczniku? Ci z ulicy?
– Idą wolnym krokiem, kiwając się na boki, i mamroczą coś pod nosami?
– Tak.
– To dragonici.
– Kto?
Rowiński ciężko westchnął.
– Czego oni was uczą w tych wszystkich szkołach? – zapytał.
Podwładny pochylił głowę i milczał, wbijając wzrok w czubki butów.
– Którą szkołę skończyłeś?
– W Szczytnie.
– Słynna Akademia Antymagii Policji… – Rowiński w krótkim czasie głośno westchnął po raz drugi, tym razem wyraźnie zdegustowany. – Dawniej to była najlepsza placówka dydaktyczna w całym Królestwie Polski. Wszystko, co piękne, ma jednak kiedyś swój koniec, a ty jesteś tego jaskrawym przykładem.
– To nie wina szkoły, poruczniku. – Młody bronił swojej Alma Mater. – To raczej ja zawiniłem. – Widząc zdziwione spojrzenie dowódcy, wyjaśnił: – Nie przykładałem się zbytnio do nauki, bo liczyłem, że nie trafię na pierwszą linię walki ze smokami.
– Niech zgadnę, jakiś wujek był szefem katedry albo dziekanem?
– Nie – odparł chłopak. – Sypiałem z córką rektora.
Słysząc taką rewelację, Rowiński nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem.
– Łudziłeś się nadzieją, że przez łóżko zaklepiesz sobie ciepłą posadkę za biurkiem?
Młody nie zaprzeczył, jednak chwilę potem dodał:
– To może tak z boku wyglądać, ale ja ją naprawdę kochałem.
– Marię czy Janinę?
– Janinę. – Podwładny był wyraźnie zaskoczony znajomością tematu porucznika.
Rowiński zaś pokiwał głową.
– No tak, to logiczne, że młodsza córka rektora kontynuuje zapoczątkowaną przez starszą siostrę tradycję.
Młody stał przez chwilę z rozdziawioną gębą.
– Co się tak gapisz? Ja kochałem Marię. I też nie chciałem na front. I pewnie dlatego tu jestem.
Zapadłą na krótką chwilę ciszę przerwało tęskne zawodzenie dochodzące z południowej strony ulicy. Grupa około dwudziestu mężczyzn i kobiet zbliżała się, śpiewając coś niezrozumiałego. W ich powolnym, kołyszącym kroku było coś hipnotyzującego, a pełna niskich tonów bezsłowna pieśń dopełniała obrazu osób będących w czymś w rodzaju modlitewnego transu.
– To pokazówka – skomentował widok Rowiński.
– Pokazówka? – Młody nie zrozumiał.
– Szkoda, że nie uważałeś na wykładach…
– Tak, szkoda – zgodził się z tą opinią podwładny i tym razem dla odmiany to on ciężko westchnął.
Porucznik sprawdził odczyty czujników ruchu i skanerów podczerwieni rozmieszczonych w okolicy i nie widząc niczego niepokojącego, wysiadł z pancerki. Z kieszeni na rękawie munduru wyjął paczkę papierosów. Zapalił jednego, zaciągnął się na chwilę, po czym wydmuchnął kłąb siwego dymi i wyjaśnił:
– Ludzie z natury potrzebują jakiejś religii. Chcą w coś wierzyć, mieć jakieś oparcie w rytuałach, nabożeństwach czy w spisywanych na wzór chrześcijańskiego dekalogu przykazaniach i zakazach. Moment powstania dragonitów umknął gdzieś w mrokach dziejów. Znacznie upraszczając temat: ich religią są smoki. Wierzą, że to istoty o nadprzyrodzonych zdolnościach i że należy je czcić. Podążają śladami zniszczeń wyrządzanych przez ogniste bestie i modlą się o ich przychylność oraz błogosławieństwo. Największym zaszczytem, jaki może spotkać dragonitę, to bycie przekąską dla swojego pokrytego łuską, ogoniastego boga.
– Naprawdę? – Młody postawił oczy w słup. – Idą za smokiem, żeby dać się zjeść?
– Prawdziwi dragonici tak, ci tutaj tylko udają, to pic na wodę.
– Nie rozumiem.
Zdegustowany Rowiński kolejny raz pokręcił głową.
– Przecież to podstawy! Czegoś cię w tej akademii w ogóle nauczyli? – I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił: – Smok spadł na centrum handlowe. Zrujnował je, spalił, co się dało, zabił ludzi będących w tym czasie w galerii. I co teraz robi? Dlaczego nie równa z ziemią kolejnych części miasta? Bo odpoczywa. I posila się.
Młody zauważalnie zbladł. Rowiński nie zamierzał być delikatny. Zazwyczaj nie owijał niczego w bawełnę, mierziły go gładkie i okrągłe frazesy. Wolał przywalić prosto z mostu i tak właśnie, zgodnie ze swoją naturą, postąpił w tym momencie:
– Szacuje się, że w chwili ataku w galerii było około pięciuset ludzi. Niewielka część zdołała uciec, reszta zginęła albo przygnieciona walącymi się ścianami i stropami, albo od ognia. Bestia przypiekła sobie dużo mięsa i teraz konsumuje grillowaną ludzinę.
Młody zzieleniał.
– Hej! – Porucznik stanowczo przywołał go do porządku. – Zakaz rzygania na akcji!
– Tak jest! – Regulaminowo odpowiedział podwładny, który dzięki interwencji sprzed chwili zdołał utrzymać władzę nad buntującym się żołądkiem.
Rowiński zaś, dopalając papierosa, dokończył:
– Smok ma posiłek pod nosem, kolejne jego porcje leżą co kilka kroków, więc w najbliższym czasie nigdzie się z galerii nie ruszy. Możesz stać na parkingu przy centrum, kiwać się na boki i nucić coś w udawanym transie, a i tak nie wywabisz gada na zewnątrz. Dlatego dragonici pojawiający się po ataku gadziego szału niczego nie ryzykują. Smok ich zignoruje, co najwyżej pierdnie w ich stronę jakimś siarkowym oparem z rozbawienia. Pseudofanatycy odstawią szopkę, po czym rozejdą się do domów cali i zdrowi, chwaląc się wszem i wobec, jak to obcowali ze swoim bogiem. Prawdziwi dragonici pojawiają się w trakcie rozpierduchy urządzanej przez ognistą bestię. Ubierają się w jaskrawe kolory, skaczą jak opętani i wyją w nadziei, że ich wyczyny przyciągną uwagę smoka. I że potem gad ich pożre.
– To jest jakieś pojebane! – oznajmił Młody, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Owszem, jest – zgodził się Rowiński. – Ludzie znają znacznie więcej prostszych i mniej bolesnych sposobów na samobójstwo, ale każdy może w tej kwestii decydować za siebie. Każdemu wedle życzeń, więc jeśli ktoś chce być najpierw zjedzony przez smoka, a potem przez niego wysrany, to nikt mu nie będzie zabraniał realizacji marzeń. – Porucznik spojrzał na zegarek. – Mamy jeszcze jakieś pół godziny spokoju – oznajmił. – Jak chcesz coś zjeść albo się wysikać, to teraz jest odpowiednia pora. Potem będziemy w piekle.
Młody kiwnął głową.
– Budzić resztę?
– Tak, niech się powoli szykują.
Kiedy podwładny odszedł, Rowiński zapalił drugiego papierosa. Zastanawiał się, czy siedząc za biurkiem w biurokratycznych strukturach policji i bzykając starszą córkę rektora, byłby szczęśliwy. Z jednej strony taka sytuacja miałaby niewątpliwie sporo zalet. Stałe godziny pracy, nie nabawiłby się choroby wrzodowej żołądka, miałby pustą, ale za to atrakcyjną kobietę co noc w ciepłym łóżku. Z drugiej jednak takie życie pozbawione byłoby choćby odrobiny pikanterii.
Sam przed sobą musiał przyznać, że lubił – i to bardzo – skoki adrenaliny, jakie fundowały mu jego nadnercza podczas walk ze smokami. Wpadał wówczas w swego rodzaju szał bitewny, a to było uczucie wręcz nie do opisania piękne. W starciach z ognistymi bestiami szalał w pełnym pogardy dla śmierci transie. Sam z siebie śmiał się, że był wyznawcą kolejnej religii zaistniałej w rzeczywistości ponurych czasów Ery Smoków – był antydragonitą. Nie wiedział, czy adrenalinowe szaleństwo było lepsze od ciszy i spokoju w domowych pieleszach. Podejrzewał, że tak, ale nigdy sam przed sobą otwarcie się do tego nie przyznał. Jeśliby to zrobił, musiałby odpowiedzieć sobie na kolejne pytanie: czy był normalny, czy też może równie popieprzony jak prawdziwi dragonici? Na chwilę obecną nie chciał znać na nie odpowiedzi.
Dopalił papierosa i rozgniótł jego nędzne resztki butem. Odruchowo sprawdził wszystkie wyświetlacze, ale zgodnie z przewidywaniami był jeszcze spokój. Trwała cisza przed burzą.
Młody ponownie podszedł do dowódcy i widząc jego pytające spojrzenie, odezwał się:
– Powinienem to wiedzieć z wykładów z akademii, ale nie wiem. – Był wyraźnie skonfundowany. – Może mi pan wyjaśnić, dlaczego czekamy na ruch bestii, zamiast zaatakować ją wcześniej podczas, hm… podczas posiłku?
– Podejrzewam, Młody, że dostałeś promocję, bo rektor nie mógł znieść widoku twojej gęby. Wiedzą o smokach bowiem nie grzeszysz. A szkoda, bo ona przydaje się w walce, by przeżyć.
Podwładny skinął głową w milczeniu. Rowiński swoją ponownie pokręcił w wyrazie zdegustowania dla aktualnego poziomu kształcenia policjantów.
– Smoki są żarłoczne. Jedzą dużo i jak już wypełnią swoje brzuchy mnóstwem ludziny, stają się ciężkie i powolne. Nie latają wówczas, bo chociaż to magiczne bestie, to grawitacja jest nieubłagana. Szorują więc opasłymi brzuchami po ziemi, a dzięki temu możemy dopaść je z góry.
– Z góry? – Młody kolejny raz tego dnia osłupiał. – A to nie jest tak, że gady mają miękkie spody i to jest ich czułe miejsce?
– Kiedyś tak podobno było, w średniowieczu, ale smoki przez stulecia ewoluowały i się zmieniły. W dawnych czasach człowiek nie miał samolotów i śmigłowców. Atakował bestie z ziemi, czyli od dołu, w brzuch. Smoki wykształciły mechanizmy obronne i z pokolenia na pokolenie pokrywające ich brzuchy łuski stawały się coraz bardziej grube i twarde, a tym samym trudniejsze do przebicia bełtem z kuszy czy mieczem. Z czasem ich brzuchy zaczęły pełnić funkcję swoistej tarczy obronnej. Gad mógł nadlecieć, skąd tylko zechciał, i wylądować, gdzie zechciał, bo od spodu niczego złego nie dało mu się zrobić. Tym samym dzięki ewolucyjnemu przystosowaniu ich bardziej wrażliwymi częściami ciała stały się grzbiety. I ewentualnie oczy, ale tylko w chwilach, gdy są otwarte. Zamykające je powieki są równie twarde i trudne do przebicia, jak łuski na brzuchu. Jeżeli strzelisz smokowi w otwarte oko, to będziesz zwycięzcą w tej nierównej walce. To się jednak zdarza bardzo rzadko.
– Bo bestie mają bardzo małe oczy? – domyślnie zapytał Młody.
– Nie. – Przełożony pokręcił głową. – W trakcie walki smoki bardzo rzadko otwierają oczy.
– Ale… jak to?
– No, pomyśl, Młody! Plują dookoła jadem i ogniem. Ciągle coś niszczą; to wybuchnie, tamto zapłonie, jeszcze inne się zawali. Poruszają się w otoczeniu gorącym jak samo piekło, w oparach najróżniejszych chemikaliów, o dymie czy pyle nie wspominając. Chronią więc oczy za twardymi jak granit powiekami, które są wytworami skóry przypominającymi zmodyfikowaną chitynę.
– To logiczne! – oznajmił Młody, ale widać było, że nie był do końca przekonany. – Czyli co? Walczą na oślep? Po omacku?
– A gdzie tam! – Rowiński znów parsknął śmiechem. – Te wredne gady mają zdolność echolokacji. Posługują się czymś, co przypomina zmysł u nietoperzy. Dzięki niemu mają otaczający ich teren zmapowany we łbach i nie potkną się o nic ani nie wpadną w żadną dziurę. Oczy otwierają zaś sporadycznie w razie jakichś nieprzewidzianych komplikacji.
– Jakich?
Porucznik wzruszył ramionami i powtórzył:
– Nieprzewidzianych.
– Czyli jak gad się ruszy, to najlepiej zaatakować go z góry.
– Tak, chociaż w tym przypadku najlepiej nie oznacza, że najłatwiej. Zmysł echolokacji bez trudu wychwyci, że nadlatuje powietrzna kawaleria. Smok plunie wówczas ogniem, a że potrafi to robić bardzo precyzyjnie na duży dystans, nawet najlepszy śmigłowiec nie doleci na odległość, w której mógłby nawiązać jakąś walkę. Tak samo ma się rzecz z dronami i zdalnie naprowadzanymi rakietami. Smok spali je wszystkie, nie przerywając nawet na moment uskutecznianej demolki. Kluczem do pokonania bestii jest siła ataku. Za kwadrans sam się o tym przekonasz.
Młody pokiwał głową w zamyśleniu, a na jego czole pojawiły się poprzeczne bruzdy. Przez moment stał bez słowa, po czym nieśmiało zapytał:
– A może by tak rozstawić dookoła snajperów i kazać im przy sprzyjających warunkach strzelać do smoka?
Rowiński z jednej strony ucieszył się, że chłopak coś kombinuje; że ma jakieś pomysły. To dobrze rokowało i być może kiedyś w przyszłości coś dobrego się z tego urodzi. Z drugiej strony złościło go takie powierzchowne widzenie sprawy, bez rozpatrzenia tła dla pomysłu.
– Jeżeli sądzisz, że wymyśliłeś nową taktykę walki z bestią, to muszę sprowadzić cię na ziemię – odpowiedział nieco rozdrażniony. – Rozejrzyj się dookoła. Widzisz gdzieś tu wieżowce? Albo przynajmniej w miarę wysokie budynki?
– Nie.
– No właśnie! Smoki nie są głupie i wiele się uczą podczas takich walk, jaka wkrótce nas czeka. Kiedy zorientowały się, że po obżarstwie ciężko się lata i tym samym są bardziej podatne na ataki z góry, zaczęły unikać miejsc z wysoką zabudową, jeśli chodzi im o cele konsumpcyjne. Atakują peryferia miasta, miejsca z niską zabudową, głównie z domkami jednorodzinnymi z jednym, góra dwoma piętrami. Albo tak jak dziś galerie handlowe: rozległe parkingi dookoła, szerokie ulice dojazdowe i przez to płaski teren w promieniu kilkuset metrów. Nie ma tu miejsca do rozlokowania snajpera, o kilku takich fachowcach nie wspominając.
– Ale przecież smoki atakują też centrum, tam, gdzie są wieżowce. – Młodemu coś się w tej odpowiedzi nie zgadzało.
– Owszem – odparł porucznik. – Atakują, ale nie żerują tam. Nadlatują lekkie i zwrotne, plują ogniem lub jadem i odlatują. Snajper ma marne szanse na trafienie, bo bestie robią to na niebywałej prędkości i są wówczas nie do zatrzymania.
– No to kicha! – Młody smętnie zwiesił głowę.
– Tak – Rowiński zgodził się z rozmówcą – w tej kwestii masz całkowitą rację.
Ledwo to powiedział, z wnętrza pancerki dobiegło pojedyncze piknięcie. Porucznik rzucił okiem na jeden z wyświetlaczy.
– Oho! – stwierdził ponurym tonem. – Bestia zaczęła się ruszać. – I widząc, jak Młody pospiesznie zdejmuje z pleców karabin, gotów do natychmiastowej akcji, uśmiechnął się. – Wyluzuj, jeszcze parę minut. Smok połazi trochę po ruinach w poszukiwaniu przeoczonych lub niedojedzonych ciał. Dopiero wtedy uzna, że nie ma co tu dalej robić, i wylezie na ulicę. Przerabiałem ten scenariusz wielokrotnie wcześniej, mamy jeszcze jakieś dziesięć minut spokoju.
Mimo takiego zapewnienia podwładny nie odwiesił broni na poprzednią pozycję. Jedną dłoń zaciskał na kompozytowej kolbie, drugą na podporze przy magazynku. W takim układzie przesunięcie pierwszej i sięgnięcie palcami do spustu trwało mgnienie oka, był więc gotów do strzału w sekundę po tym, jak padnie rozkaz otworzenia ognia. To akurat Rowińskiemu się podobało. Musiał przyznać, że choć mocno niedouczony w teorii, w praktyce chłopak miał jaja. Cechowały go liczne niedostatki wiedzy o smokach, ale na deficyt odwagi z pewnością nie cierpiał.
Doświadczony na froncie walki ze smokami dowódca niejedno już w życiu widział. Pamiętał umięśnionych osiłków, którzy na widok bestii z bliska mdleli jak dziewica, która pierwszy raz zobaczyła męskie oprzyrządowanie prokreacyjne. Widział zakapiorów, których ponure gęby budziły strach wśród większości ludzi i którzy po spojrzeniu na ziejącego ogniem gada tracili kontrolę nad zwieraczami. Zamiast mężnie stawać do walki, spieprzali w podskokach z chlupotaniem w butach i znacząc trasę ucieczki brązowymi śladami wypadającymi z nogawek. Raz zaś na jego oczach świeżo upieczony absolwent którejś z akademii policji oznajmił, że z pokrytą łuską maszkarą nie da się wygrać, i aby uniknąć śmierci w smoczych płomieniach, strzelił sobie w łeb. Ironią losu mogło być to, że lufę służbowego pistoletu przystawił sobie do oka. Newralgiczny punkt gada był jeszcze bardziej newralgiczny dla zwykłego, niepokrytego twardą łuską człowieka.
Rowiński był jednak pewien, że choć niedouczony, Młody nie zemdleje, nie narobi w gacie i nie wycofa się z pola walki, przed czasem strzelając samobója. Ten chłopak wypruje do smoka cały magazynek, a jak ten się skończy, podłączy nowy i ponownie naciśnie spust do oporu. W tym momencie poczuł pewnego rodzaju uznanie dla podwładnego, bo uświadomił sobie, że jeszcze parę lat temu sam tak wyglądał – rwał się do walki z adrenaliną pulsującą w skroniach w rytmie galopującego serca. Nie mógł się wówczas doczekać bitewnego szału i tak mu już zostało do dzisiaj. No i też miał głowę pełną pytań.
W trakcie wykładów podczas studiów w Akademii Antymagii Policji w Szczytnie był pilnym słuchaczem i w przeciwieństwie do Młodego chłonął wiedzę o smokach jak gąbka. Jednak nie wszystko dało się przekazać słuchaczom ex cathedra. Oficjalna doktryna uczelni to jedno, a prawdy życiowe starych wyjadaczy pola walki to drugie. Rowiński, odkąd pamiętał, cechował się zdroworozsądkowym podejściem do świata i wiedział, że akademicka teoria może mijać się z praktyką o lata świetlne. Poza tym historia wojskowości wielokrotnie udowodniła, że plany bitew są świetne tylko do momentu ich rozpoczęcia. Potem zaś mniejsza lub większa część założeń taktycznych zwyczajnie szła się jebać.
Rowiński szykował się do nadchodzącego starcia automatycznie. Podociągał paski i rzepy munduru, poluzował magazynki w ładownicy przy pasie, przetarł do sucha chroniące oczy gogle. Robił to dziesiątki razy wcześniej, więc jego ruchy były oszczędne i precyzyjne. W trakcie tych przygotowań błądził myślami wokół pierwszych swoich walk ze smokami. Był wówczas nieopierzonym gówniarzem i z pewnością w wielu tamtych chwilach przypominał Młodego. Miał dowódcę w randze kapitana i też lubił wypytywać go o różne rzeczy związane z wrogiem. Kapitan Lewandowski nie miał w zwyczaju gryźć się w język, więc wygarniał podwładnemu jak kawę na ławę wszystko to, co przemilczano lub czego niedopowiedziano w akademii w Szczytnie. Z takich właśnie pogaduszek przed walką Rowiński dowiedział się prawdy o Dratewce.
Cherlawy i zapijaczony szewczyk wcale nie zgłosił się do awantury z otruciem smoka z własnej woli. Nagrodą za jego wyczyn nie miała być ręka księżniczki i połowa królestwa. Księżniczka Wanda na widok potencjalnego męża oznajmiła, że wolałaby już wyjść za Niemca, niż poślubić takie indywiduum. Dratewka do akcji eksterminacji smoka zmuszony został szantażem. Postawiono mu ultimatum – przyczyni się do zabicia ziejącej ogniem szkarady albo w całym Krakowie nikt nigdy nie poczęstuje go i nie sprzeda mu choć odrobiny alkoholu.
Uzależnienie szewczyka od wszelakich trunków było wręcz legendarne, choć skutecznie przemilczane przez wykładowców na policyjnych uczelniach. Według kapitana Lewandowskiego istniały dowody na to, że Dratewka sam pędził wysokiej klasy samogon. Podobno był on tak mocny, że człowiek albo czasowo tracił władzę nad nogami i padał pod stół, albo to właśnie nogi brały władzę nad człowiekiem. Konsument samogonu wyruszał wówczas w niekontrolowaną podróż. Podobno jeden z kumpli Dratewki po którejś z libacji ruszył na zachód, przeszedł najpierw przez Niemcy, potem przemierzył Francję i wciąż chodząc po pokładzie handlowego żaglowca, zawędrował aż do Szkocji, w okolice Kilmarnock. Miał na imię Jan, a po swej osobliwej podróży zyskał ksywę Wędrowniczek.
Źródła kapitana Lewandowskiego twierdziły, że Jan Wędrowniczek spędził resztę życia, starając się metodą prób i błędów odtworzyć samogon Dratewki. Ostatecznie nigdy mu się to nie udało, ale po drodze doczekał się wielu spektakularnych owoców swojej pasji. Rowiński nie bardzo chciał wierzyć, że za marką Johnnie Walker stał rodak z Krakowa, ale kapitan zarzekał się, że to prawda. I że to święta prawda, a nie gówno prawda!
Te same źródła twierdziły, że to właśnie Dratewka jest powodem smoczej plagi. Plan otrucia bestii baranem faszerowanym siarką i samogonem był mistrzowski. Takie połączenie rokowało znaczne podrażnienie trzewi smoka. A gdy ten z powodu odczuwanego dyskomfortu spróbowałby rzygnąć lub choćby beknąć, nastąpiłby samozapłon. Specyficzna trutka w dużej objętości rozpieprzyłaby smoka na milion krwawych, płonących strzępków rozrzuconych wybuchem na wielkie odległości. Niestety skrajnie zapijaczony szewczyk postanowił z całej awantury uszczknąć coś dla siebie. Zazwyczaj słowo „uszczknąć” symbolizuje niewielki, śladowy wręcz ubytek. Przeżarty alkoholem mózg Dratewki zatracił pojęcie rozsądnych proporcji. Większość farszu barana sprzedał na lewo – kwestia siarki – albo skonsumował – kwestia samogonu. Ostatecznie uznał, że do zabicia smoka wystarczy trutka w faszerowanym psie, więc barana też opchnął w podrzędnej masarni. Tym samym zamiast baraniny na ostro w dużej ilości podał smokowi małą porcję kuchni wietnamskiej.
Rowiński wątpił w tę historię, ale musiał przyznać, że wiele z jej elementów trzymało się kupy. Po pierwsze, wiedział, do czego zdolni byli alkoholicy. Stara mądrość ludowa mówiła, że jak dasz alkoholikowi pieniądze, to w pół godziny załatwi butelkę wódki pośrodku pustyni. A kwestia Wietnamu? Może i nikt nie słyszał o tym kraju w ówczesnym Krakowie, ale co z tego? Przecież Dratewka mógł być prekursorem swoistych trendów kulinarnych. W Królestwie Polski, co prawda, się nie przyjęły, ale przecież dania z psa w kuchni południowo-wschodniej części Azji są swego rodzaju kanonem smaku.
Dratewka zarobił na sprzedaży barana i siarki, nawalił się samogonem, po czym poszedł realizować misję otrucia smoka. To, czego dokonał, trudno ocenić w jednoznaczny sposób. Jego działania osiągnęły zamierzony cel. Mimo zminimalizowania porcji trutki smok ostatecznie wyzionął ducha, ale zanim to zrobił, gówno trafiło w wentylator. Ilość łatwopalnych substancji zeżartych przez bestię okazała się wystarczająca, żeby doszło do samozapłonu. Smok czknął po schrupaniu, w dwóch kęsach, faszerowanej psiny, lecz zamiast eksplodować w jednym głośnym huku, tylko się poparzył.
Rowińskiemu wydawało się to trochę kuriozalne. No bo jak to? Gad zionie ogniem na duże odległości, a tu ów ogień mu zaszkodził? Kapitan Lewandowski miał gotową odpowiedź także i na tę wątpliwość. Stwierdził, że smoki, podobnie jak krowy, mają żołądki złożone z kilku komór. W części najbliższej przełykowi zachodzą intensywne procesy gnilne, w których wyniku powstają duże ilości łatwopalnego gazu. Podpalony wyziew z tej części trzewi może siać spustoszenie wedle życzeń bestii. Smok natomiast beknął, gdy faszerowany siarką i samogonem pies znajdował się w dalszych częściach żołądka. Te zaś nie były wyściełane ognioodpornym nabłonkiem i stąd wzięło się oparzenie.
Rowiński pamiętał, że w chwili gdy usłyszał te rewelacje, wzruszył ramionami. Typowy dla niego zdrowy rozsądek krzyczał gdzieś z tyłu głowy, że to jakaś ściema; że Lewandowski opowiada mu jakąś pogiętą bajkę. Mimo sceptycyzmu słuchał jednak kapitana, bo co jak co, ale facet potrafił zajmująco opowiadać.
W dalszej części tej historii Lewandowski wyjaśnił, skąd ostatecznie wziął się ten cały burdel ze smokami. Otóż poparzona od środka bestia była samicą. W jamie pod wawelskim wzgórzem siedziała, strzegąc złożonych wcześniej jaj. Małe smoki tuż przez wykluciem są już świadome i rozumne. Łączy je z matką telepatyczna więź. W ten właśnie sposób umierająca z powodu poparzonych trzewi smoczyca przekazała potomstwu ogrom wypełniającego ją bólu oraz bezdenną nienawiść do ludzi. Przeklęła ludzkość i zobowiązała swe dzieci do poprzysięgnięcia srogiej zemsty.
Jeśli Dratewka wszedłby do smoczego leża i odkrył jaja, wystarczyłoby je rozbić, a następnie ukatrupić małe smoczątka. Wówczas pożar, który ogarniał królestwo, zostałby zduszony w zarodku. Szewczyk był jednak podczas akcji nawalony jak stodoła po żniwach i na mocno chwiejnych nogach powlókł się do domu. Smoki wykluły się z jaj bez komplikacji i pamiętając krzywdę wyrządzoną matce, pielęgnowały w sobie urazę do rasy ludzkiej. A kiedy już podrosły i w pełni rozwinęły się ich mordercze moce, wyszły z ukrycia, by dokonać zemsty.
Od tamtej pory, od pierwszego ataku na Kraków, datuje się początek Ery Smoków. Inteligentne bestie zaczęły pustoszyć ziemie królestwa, doprowadzając do upadku wiele wsi i miasteczek. Niepotwierdzone plotki mówiły, że w wyludnionych Wieliczce i Ojcowie założyły swe wylęgarnie. Tunele w kopalni soli oraz jamy wydrążone w ojcowskich skałach stały się ich domem i bazą wypadową jednocześnie. To stamtąd robiły naloty na okoliczne osady i przede wszystkim na znienawidzony gród Kraka. Jeśli zebrałyby wszystkie siły w jednym szturmie, spaliłby miasto na szary popiół w dwa dni. Wówczas jednak straciłyby cel swego życia. Skończyłaby się zemsta, nie byłoby już na kim jej wywierać. Dlatego też smoki atakowały miasto w różnych odstępach czasu i można by powiedzieć, że punktowo. Zadawały bolesne ciosy, ale nie takie, aby były śmiertelne. Za każdym razem Kraków podnosił się, łatał wypalone w miejskiej tkance dziury, odbudowywał zrujnowane kwartały. I działo się tak po to, aby za rok lub dwa smoki miały znów co niszczyć i wypalać. Ludzie i ogniste bestie tańczyli w swego rodzaju korowodzie.
Cywilizacja rozwijała się przez te wszystkie stulecia, ale większość historyków zgodnie twierdziła, że Królestwo Polskie kręciło się w błędnym kole – od jednego smoczego nalotu do drugiego. Co jakiś czas udawało się zabić skrzydlatego najeźdźcę, ale większość wysiłku musiała być skierowana na odbudowę zniszczeń. I dlatego też służby porządkujące miasto oraz przemysł związany z budownictwem stały na pierwszym planie. Rozwijały się dynamicznie i korzystały z dofinansowania z królewskiego skarbca. Z tego samego powodu oddziały policji do walki ze smokami ledwo wiązały koniec z końcem.
Wielu spośród zasiadających w różnych komisjach finansowych polityków było zdania, że skoro walka z bestiami jest tak mało efektywna, to nie warto jej prowadzić. Smoki i tak niszczyły miasto mimo wykonywanych przez mundurowych działań obronnych. Po co więc je wykonywać? Statystyka była dla policji bardzo zła – udawało się zabić co dziesiątą bestię nadlatującą nad Kraków, a i tak zanim ostatecznie do tego dochodziło, przez miasto przelewała się fala zniszczeń i pożarów.
Lewandowski nie zgadzał się z ideą biernej postawy wobec smoków, Rowiński również. Zamierzał walczyć z wrednymi gadami do ostatniego naboju. A nawet gdy go już wystrzeli, to zamieni karabin szturmowy na cokolwiek – miecz, nóż, pręt zbrojeniowy – i pójdzie na smoka z taką bronią do ostatniej szarży. Choćby miał zdzierać łuski gołymi rękami, będzie to robił, aż nie zginie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji