Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Półmorderca - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Półmorderca - ebook

„Pamiętaj, mój chłopcze, że nigdy nic nie znaczyłeś dla świata. Zupełnie nic”. Nie są to najbardziej pocieszające słowa, jakie można usłyszeć od ojca, ale Adalbert radzi sobie w życiu całkiem nieźle. Przynajmniej dopóki nie spotykają go miłość i szaleństwo…

Czterdzieści trzy lata i jeden wyrok więzienny później Adalbert jest mizantropem z nadwagą, niestroniącym od alkoholu. Nagle powraca do niego przeszłość. A jedynymi, którzy mogą mu pomóc dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło się prawie pół wieku temu, są niestety jego irytujący sąsiad (który nie chce wykorkować tylko po to, żeby nie drażnić Adalberta) i gadatliwa przyszywana kuzynka, która próbuje zmusić go do rozpoczęcia ćwiczeń. Ale cel nie zna ograniczeń. Mężczyzna musi zrobić, co do niego należy.

Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-719-6
Rozmiar pliku: 991 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W mojej gło­wie mieszka dwóch loka­to­rów. Już od dawna. Nie płacą czyn­szu i ni­gdy się nie wypro­wa­dzą. Nazy­wają się Wina i Wstyd, i po pro­stu musia­łem o nich wspo­mnieć.

Ale nie chcę pro­wa­dzić swo­jej kro­niki w towa­rzy­stwie tych żenu­ją­cych towa­rzy­szy, bo stracę wszelką ochotę. Zosta­wię ich na póź­niej, może nawet na sam koniec, i zacznę od kogoś innego. Ode mnie.

Nazy­wam się Adal­bert Han­zon.

Kie­dyś nazy­wa­łem się Bert Hans­son, ale to było dawno temu. Dzi­siaj mam sie­dem­dzie­siąt trzy lata i pro­blemy z pamię­cią. Może nawet mam początki demen­cji. Nie chcę się teraz w to zagłę­biać, nie ma powodu, poza tym pró­buję nad tym pra­co­wać. Ale nie­ba­wem do tego wrócę, w każ­dym razie się posta­ram. Ni­gdy przed­tem nie pisa­łem książki, więc nie mam pew­no­ści, czy w ogóle dobrnę do końca, od pew­nego czasu mam jed­nak w sobie jakiś wewnętrzny przy­mus, żeby cho­ciaż spró­bo­wać. A są po temu powody.

Sie­dzę w kuchni przy stole. Jest szare wrze­śniowe przed­po­łu­dnie. Przez okno widzę Henry’ego Ull­berga po dru­giej stro­nie ulicy. Wycho­dzi z bramy, poma­ga­jąc sobie bal­ko­ni­kiem, pew­nie idzie do sklepu. Codzien­nie wycho­dzi na zakupy, nawet jeśli nie potrze­buje. Cza­sami widzę, jak wraca i nie­sie zale­d­wie kilka mar­che­wek czy gazetę.

Henry Ull­berg to jedyna osoba, z którą utrzy­muję kon­takt. Jest uparty jak osioł. Spo­ty­kamy się mniej wię­cej raz w mie­siącu, naj­czę­ściej u niego w domu, bo kiedy się upije, ma trud­no­ści z cho­dze­niem. A upi­jamy się za każ­dym razem, whi­sky i napo­jem o nazwie Tro­ca­dero. Chęt­nie wypił­bym coś innego, ma się rozu­mieć, ale Henry odma­wia, bo… jest uparty jak osioł. A ponie­waż to zawsze on sta­wia, robię dobrą minę i nic nie mówię. Whi­sky przy­syła mu jego syn Robert, praw­nik, który mieszka w Szko­cji. Nie odwie­dził ojca od pięt­na­stu lat, ale flaszki przy­cho­dzą regu­lar­nie.

Czę­sto się kłó­cimy, ja i Henry Ull­berg, kiedy wie­czo­rami sie­dzimy i pijemy. Wtedy zawsze sobie posta­na­wiamy, że już się nie będziemy spo­ty­kać. Jest tak samo samotny jak ja, więc po dwóch, trzech tygo­dniach któ­ryś z nas pod­nosi słu­chawkę i wycho­dzi z pro­po­zy­cją, żeby­śmy wypili po kie­li­chu i poga­dali. Zazwy­czaj to ja dzwo­nię, Henry nie jest ustę­pliwy. Jest tro­chę star­szy ode mnie, a znamy się już ponad czter­dzie­ści lat. Na szczę­ście teraz nie spo­ty­kamy się tak czę­sto, kie­dyś jed­nak widy­wa­li­śmy się dosłow­nie codzien­nie. Czy tego chcie­li­śmy, czy nie… Ale do tego też jesz­cze wrócę.

Pisa­nie kosz­tuje. Piszę nie dłu­żej niż pół godziny, a już jestem zmę­czony. Zapi­suję moje słowa na kart­kach dużego zeszytu w twar­dej żół­tej opra­wie. Mam ich cztery. Kupi­łem je na prze­ce­nie zeszłego lata, zupeł­nie nie wie­dząc, do czego mogłyby mi się przy­dać. Piszę tylko na pra­wej stro­nie kartki – nauczy­łem się tego wiele lat temu, na moim pierw­szym i ostat­nim spo­tka­niu z pro­fe­sjo­nal­nym lite­ra­tem. Zacią­gnęła mnie tam dość znana szwedzka pisarka. W tym momen­cie nie mogę sobie przy­po­mnieć ani jej nazwi­ska, ani nazwi­ska owego lite­rata, za to pamię­tam, że zasną­łem w trak­cie wykładu. Pisarka, wysoka i ruda, obu­dziła mnie szturch­nię­ciem w bok, kiedy nad­szedł czas okla­sków, więc o pisa­niu na pra­wej stro­nie kartki pro­fe­sjo­nalny lite­rat musiał mówić na samym początku. Też był wysoki i przy­po­mi­nał członka pew­nego zespołu muzycz­nego z mojego rodzin­nego mia­sta. Nazy­wał się Frasse Fin­kel. Taak, nie­które nazwi­ska zostają w czło­wieku głę­boko jak kurzajki. Ale teraz muszę zro­bić prze­rwę, żeby roz­pro­sto­wać kości.

Mam swój spo­sób na zapa­mię­ty­wa­nie. Mówi się, że trzeba ćwi­czyć mózg, żeby zupeł­nie nie zdzia­dzieć. Że mózg czuje się dobrze, kiedy pra­cuje. Może wła­śnie dla­tego ludzie w moim wieku czę­sto pró­bują zająć czymś głowę. Roz­wią­zują sudoku i krzy­żówki, biorą udział w tele­tur­nie­jach, piszą blogi, gło­sują w kon­kur­sie Euro­wi­zji albo zapi­sują się do Klubu Czuj­nego Seniora. Oprócz krzy­żó­wek nic z tego do mnie nie prze­ma­wia. Ale sporo czy­tam i oglą­dam wia­do­mo­ści w tele­wi­zji – to mi wystar­cza.

Mój spo­sób to zapa­mię­ty­wa­nie nazwisk róż­nych osób. Jak się nazy­wają albo nazy­wali, jeśli już nie żyją, co zresztą cał­kiem czę­sto się zda­rza. W każdą nie­dzielę wie­czo­rem biorę kartkę (a w zasa­dzie pół­sz­tywny kar­to­nik wiel­ko­ści pocz­tówki, mam ich cały zapas) i zapi­suję sie­dem nazwisk. Po jed­nej stro­nie krótko opi­suję daną osobę, po dru­giej notuję jej imię i nazwi­sko. Na przy­kład: Zgi­nał łyżki w tele­wi­zji – Uri Gel­ler_._

Potem przez cały tydzień, każ­dego ranka, czy­tam opis i pró­buję odgad­nąć nazwi­sko osoby. Oczy­wi­ście nie zaglą­da­jąc do kartki. Nie wstaję z łóżka, dopóki nie zapa­mię­tam przy­naj­mniej sze­ściu. Przy­znaję, cza­sami trwa to dość długo.

A oto moja lista z ostat­niego tygo­dnia:

Nie­miecka kobieta szpieg – Mata Hari

Śpie­wał prze­bój _34:an_ – Per Myr­berg

Lewo­skrzy­dłowy klubu Djurgården i repre­zen­ta­cji naro­do­wej – Sigge Par­ling

Pierw­szy czło­wiek na Księ­życu – Neil Arm­strong

Moja nauczy­cielka tech­niki – Elvira Sta­lin

Ta, co w tele­wi­zji machała ręką do tyłu – Ria Wägner

Czy­ści­ciel okien – Gösta Pump­man

Mogą to być osoby ogól­nie znane, jak na przy­kład Sigge Par­ling czy Neil Arm­strong, ale też osoby, które ja zna­łem, a inni nawet nie mają poję­cia o ich ist­nie­niu. Jak Elvira Sta­lin i Gösta Pump­man – on wciąż jest mi winien pięć koron, cho­ciaż może dzi­siaj już nie żyje, więc pie­nię­dzy i tak nie odzy­skam.

Kiedy o kimś myślimy, naj­czę­ściej naj­pierw wyobra­żamy sobie samą osobę, a dopiero potem poja­wia się nazwi­sko. Wewnętrz­nym okiem widzimy czło­wieka i mimo że pamię­tamy mnó­stwo zwią­za­nych z nim szcze­gó­łów i oko­licz­no­ści, to za cho­lerę nie możemy sobie przy­po­mnieć, jak się nazywa. Na przy­kład facet, który śpie­wał _34:an_. Albo ta kulawa nauczy­cielka tech­niki, która po przej­ściu na eme­ry­turę wpa­dła pod pociąg mię­dzy Flen a Katri­ne­holm. Przy­naj­mniej tak to funk­cjo­nuje w moim przy­padku, i wcale nie zawsze pomaga zapi­sa­nie sobie nazwi­ska dwa, trzy czy sześć dni wcze­śniej.

Ale od czego zacząć histo­rię, którą chciał­bym opo­wie­dzieć? No wła­śnie – od czego?

Czuję, że muszę to zro­bić. _A man’s gotta do what a man’s gotta do_. Muszę przy­naj­mniej spró­bo­wać. Ale prze­cież nie wystar­czy opo­wie­dzieć histo­rii od początku do końca, tak pro­sto z mostu, czę­sto trzeba się zasta­no­wić, prze­my­śleć. To jak zagadka i tylko taki zadu­fany w sobie stary idiota jak ja mógł wziąć na sie­bie zada­nie z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie.

Nie, nie ska­zane na nie­po­wo­dze­nie – z tym nie mogę się zgo­dzić. Jeśli­bym nie wie­rzył, że w jakiś nie­od­gad­niony spo­sób dam sobie radę, to w ogóle nie dzie­lił­bym włosa na czworo. Aż tak naiwny nie jestem. Mimo wszystko.

Poczu­cie, że mam coś waż­nego do zała­twie­nia, zanim wyzionę ducha, zaczęło się od tego, że mie­siąc temu zoba­czy­łem pewną kobietę. Gdy­bym tego cie­płego popo­łu­dnia szó­stego sierp­nia nie poszedł do apteki, nie sie­dział­bym teraz z zeszy­tem w ręku i czte­rema nowymi ołów­kami oraz głową pełną pytań. Życie jest jed­nak nie­prze­wi­dy­walne.

A więc posze­dłem do apteki. Skoń­czył mi się zapas sama­rinu, a jeśli mowa o tym, czego naj­bar­dziej nie zno­szę, to tym czymś są dokucz­liwe i wciąż powra­ca­jące nocne zgagi. Szcze­gól­nie kiedy póź­nym wie­czo­rem za dużo zjem czy razem z Hen­rym Ull­ber­giem wypiję whi­sky z zim­nym tro­ca­dero. Czuję się wtedy okrop­nie. Nawet jeśli codzien­nie przed pój­ściem do łóżka wypi­jam szklankę wody z roz­pusz­czoną pastylką, to i tak czę­sto muszę póź­niej wstać i wypić jesz­cze jedną. Od zgagi jesz­cze nikt nie umarł, fakt, ale jest cho­ler­nie dokucz­liwa.

Żeby kupić sama­rin, pew­nie wcale nie trzeba iść do apteki, rów­nie dobrze można go dostać w zwy­kłym skle­pie spo­żyw­czym. Gdy­bym więc wybrał sklep, nie sie­dział­bym teraz przy stole i nie pra­co­wał w pocie czoła.

Była ładna – od razu zwró­ci­łem uwagę na kobietę sie­dzącą na krze­śle i cze­ka­jącą na swoją kolej.

Jeśli w ogóle można ład­nie wyglą­dać w wieku sie­dem­dzie­się­ciu lat. Bo tyle musiała już mieć. I jeśli rze­czy­wi­ście to była ona. Panie, Stwórco mój, krzy­czało mi w gło­wie, to prze­cież nie­moż­liwe! Prze­cież ona jest podobna do… I z tego wszyst­kiego zapo­mnia­łem jej imie­nia. Jak, do cho­lery, można zapo­mnieć imie­nia jedy­nej kobiety, którą się kochało? Choćby na chwilę. A jed­nak…

Andrea Alt­man.

I to tu, w tej dziu­rze. W tej nędz­nej aptece. Po tylu latach. Wła­ści­wie po całym życiu. Nic dziw­nego, że aż mi się zakrę­ciło w gło­wie. A ostat­nią rze­czą, jakiej bym sobie życzył, było zemdleć i leżeć jak worek śmieci u jej stóp. Udało mi się cze­goś przy­trzy­mać, praw­do­po­dob­nie ramie­nia męż­czy­zny, który wcho­dził do środka, odwró­ci­łem się na pię­cie i opu­ści­łem aptekę Kro­nan, nie zała­twiw­szy swo­jej sprawy. Na szczę­ście, jak już wspo­mi­na­łem, od zgagi nikt jesz­cze nie umarł.

Czter­dzie­ści pięć lat – poli­czy­łem to, kiedy dosze­dłem nad rzekę i usia­dłem na ławce. Czter­dzie­ści pięć lat temu widzia­łem ją po raz ostatni. Tego feral­nego sierp­nio­wego dnia 1974 roku. Tak, czas się nie śpie­szy, ale pły­nie nie­ubła­ga­nie. Bez żad­nych przerw, choćby na moment.

Ale czy to rze­czy­wi­ście była ona? Jak to moż­liwe? To uza­sad­nione pyta­nie, a dru­gie, jesz­cze bar­dziej uza­sad­nione, było takie, czy w ogóle można kogoś roz­po­znać po pra­wie pięć­dzie­się­ciu latach, prze­cież to pół wieku…

Kiedy sie­dzia­łem na ławce i patrzy­łem na leni­wie pły­nącą wodę, na któ­rej uno­siło się małe stadko jesz­cze bar­dziej leni­wych dzi­kich kaczek, pomy­śla­łem, że praw­do­po­do­bień­stwo jest takie samo jak to, że Greta Garbo była star­szą sio­strą papieża.

A mimo to. A mimo to?

Myśla­łem tak wtedy, na ławce, i myślę tak dzi­siaj. Muszę się tym zająć na poważ­nie. Zapi­sy­wać wszystko to, co pra­wie już zapo­mnia­łem. Bo jeśli nie ubie­rzemy w słowa ludzi, rela­cji, zda­rzeń, to znikną pod powierzch­nią i, do dia­bła, już nic nie będziemy mogli z tym zro­bić. Bo słowa to haczyki, na które łowimy wszystko to, co gubimy w nur­cie życia.

No pro­szę, cał­kiem nie­złe prze­my­śle­nia jak na to, co się kłębi w takiej sta­rej gło­wie jak moja. Nie tracę jed­nak rozumu. Cze­kam pra­wie mie­siąc, że może zapo­mnę o tym nad­zwy­czaj­nym spo­tka­niu w tak zwy­czaj­nej aptece tak zwy­czaj­nego szwedz­kiego mia­sta. Że może to rozej­dzie się po kościach jak wszystko inne. A tu nie. Nie zapo­mi­nam i po kościach się nie roz­cho­dzi. Ale dość już o tym.

Robię krótką prze­rwę i ostroż­nie cofam się w prze­szłość. Przez okno widzę Henry’ego Ull­berga wra­ca­ją­cego do domu. Dziw­nie długa eska­pada dzi­siaj, może był u den­ty­sty albo w przy­chodni, w koszu jego pod­rdze­wia­łego bal­ko­niku leży pla­sti­kowa torba. Nie­duża, w sam raz, by pomie­ścić opa­ko­wa­nie kieł­ba­sek i tubkę pasty tuń­czy­ko­wej. No i oczy­wi­ście „Afton­bla­det”.

Z wie­kiem coraz mniej sie­bie lubię, więc dobrze wie­dzieć, że w tym mie­ście jest jakiś stary pryk jesz­cze gor­szy niż ja.2

Od czego by tu zacząć?

Może od tego, co pierw­sze przyj­dzie do głowy, a jeśli nie przyj­dzie nic, to lepiej w ogóle się do tego nie zabie­rać.

Mam przed oczami obraz szkol­nego podwórka, na początku tro­chę mętny, ale już po chwili bar­dziej wyraźny. Lata pięć­dzie­siąte. Sta­va­sko­lan. Jest zwy­czajny jesienny dzień. Wła­ści­wie późne lato, piękna pogoda. Słońce, błę­kitne niebo pokryte małymi obłocz­kami, cie­pło, i jeśli nie byłoby szkoły, na pewno byśmy bie­gali na bosaka albo poje­chali rowe­rami nad jezioro, żeby się wyką­pać. Kolejny tydzień pierw­szego seme­stru. Sto­imy pod uschnię­tym kasz­ta­nem przed pra­cow­nią tech­niczną i wycze­ku­jemy dzwonka na lek­cję. Mamy dwie dłu­gie prze­rwy: pierw­szą od za pięt­na­ście dzie­siąta do dzie­sią­tej, drugą, popo­łu­dniową, mię­dzy drugą a drugą pięt­na­ście. Obie mają ten sam nie­wy­po­wie­dziany gło­śno cel: nauczy­ciele – Bröstlund, Allans­son, Fin­tling i pozo­stali – muszą odpo­cząć od tego roz­krzy­cza­nego stada. Muszą roz­siąść się w swo­ich fote­lach, w pokoju nauczy­ciel­skim na trze­cim pię­trze, i napić się kawy, żeby nie zwa­rio­wać. Zjeść bułeczki cyna­mo­nowe. Albo cia­sto z oko­licz­nej cukierni.

Nie­któ­rzy ucznio­wie, zamiast stać pod kasz­ta­nem, grają w piłkę za budyn­kiem szkoły. Dziew­czyny z obu szó­stych klas naj­chęt­niej prze­sia­dują przy par­kingu dla rowe­rów od ulicy – tam są nie­wi­doczne. Pozo­stałe gro­madki obojga płci snują się bez celu po dzie­dzińcu szkol­nym. Ska­czą na ska­kance, cią­gną się za włosy, wymie­niają się swo­imi prze­my­śle­niami albo kar­tami z wize­run­kiem gwiazd kina.

Mam dzie­sięć lat. Do tego dnia, a jestem pewny, że był to czwar­tek, nazy­wa­łem się Bert Hans­son. Mam na sobie pasia­stą koszulę, nie­bie­skie teni­sówki i krót­kie spodnie, choć więk­szość nosi dłu­gie. Nie jestem w tym osa­mot­niony – mój naj­lep­szy kum­pel, Rune, też ma krót­kie spodnie. Stoi razem ze mną i zdra­puje strup z łok­cia. Rune dowia­duje się pierw­szy.

– Od dzi­siaj nazy­wam się Adal­bert Han­zon.

Litery „z” w wymo­wie oczy­wi­ście nie sły­chać. Dobrze prze­my­śla­łem i jedno, i dru­gie.

– Adal­bert? – pyta Rune zdzi­wiony. – Nie chrzań, prze­cież nikt się tak, kurde, nie nazywa…

Ja: Wła­śnie, że tak. Tak jest napi­sane w moim akcie uro­dze­nia.

Rune: W akcie uro­dze­nia?

Ja: Tak.

Rune: Adal­bert?

Ja: No.

Rune: Ja pier­dzielę.

Mój akt uro­dze­nia widzia­łem na wła­sne oczy. Leży w naj­wyż­szej szu­fla­dzie komody w pokoju gościn­nym, w brą­zo­wej koper­cie, razem z moimi świa­dec­twami szkol­nymi i opa­trzo­nym trzema pie­czę­ciami zaświad­cze­niem, że ciotka Gun­hild jest moim praw­nym opie­ku­nem. „Stig Adal­bert Hans­son. Data uro­dze­nia: 16 paź­dzier­nika 1945 roku. Matka: Clau­dine Col­bert. Ojciec: Hans Teo­dor Hans­son”.

Na zaświad­cze­niu jest napi­sane, że moja matka zmarła trzy mie­siące po moim uro­dze­niu, a ojciec sie­dem lat póź­niej. Zastrze­lił się ze strzelby myśliw­skiej. Strzał pro­sto w usta, z jego głowy nic nie zostało, ale o tym szcze­góle nie wspo­mniano. I dobrze. Strzelbę odzie­dzi­czył po moim dziadku Stigu, który polo­wał na lisy i zające i sam zgi­nął w wypadku w kopalni w Stråssa, jesz­cze na długo zanim przy­sze­dłem na świat. Zda­rzało się, że na podwórku ojciec strze­lał do bute­lek i meta­lo­wych puszek, ale jedy­nym żywym stwo­rze­niem, jakie kie­dy­kol­wiek pozba­wił życia, był on sam.

Na krótko przed tą tra­ge­dią opo­wia­dał, że to moja matka nale­gała na imię Adal­bert. Chciała, żebym miał coś fran­cu­skiego, bo ona była Fran­cuzką. Opo­wia­dał, że przy­je­chała do Szwe­cji w cza­sie wojny, bo w jej rodzin­nym mie­ście zaczy­nało bra­ko­wać męż­czyzn – padali na fron­cie jak muchy. To dla­tego wyje­chała na pół­noc. Latem 1944 roku poja­wia się na potań­cówce we Vret­storp i tam spo­tyka mojego ojca. Pobie­rają się pół roku póź­niej, matka zacho­dzi w ciążę, wydaje mnie na świat, żyje jesz­cze przez jakiś czas, po czym znika na dobre. Zacho­wały się dwa jej zdję­cia. Na jed­nym stoi z moim ojcem, na dru­gim z rowe­rem przed sta­dem czarno-bia­łych krów. Na oby­dwu jest uśmiech­nięta. Ma ciemne krę­cone włosy i, moim zda­niem, jest ładna. Szkoda, że umarła.

Mój ojciec ni­gdy nie uży­wał tego Adal-, mówił do mnie po pro­stu Bert. Zanim się zastrze­lił, pra­co­wał jako malarz. Pił i był nie­szczę­śliwy. Kiedy był pijany, pro­wa­dził ze mną poważne roz­mowy.

– Nic nie zna­czysz – mawiał. – Pamię­taj, Bert. Nawet jeśli ci się wydaje ina­czej, to jesteś nikim w tym wro­gim świe­cie. Ja też. Byłoby lepiej, gdyby nas w ogóle nie było. I cie­bie, i mnie.

Nie zawsze rozu­mia­łem, o co mu cho­dzi – mia­łem zale­d­wie sie­dem i pół roku, kiedy ze sobą skoń­czył – ale to, że nic nie zna­czę, dobrze rozu­mia­łem. Gdyby nie jego sio­stra Gun­hild, nie wiem, gdzie bym się podział. Pew­nie wylą­do­wał­bym w domu dziecka. Na przy­kład w Söderbacka, tej zapa­dłej dziu­rze pięć kilo­me­trów od nas. Kilka osób stam­tąd cho­dziło do mojej szkoły, ale nie do naszej klasy.

– Rozu­miem – mówi Rune i idziemy na lek­cję. – Ten cho­lerny Hälleforsak.

– No wła­śnie – odpo­wia­dam. – Cho­lerny Hälleforsak.

Dołą­czył do naszej klasy w zeszłym tygo­dniu, kilka dni po roz­po­czę­ciu roku szkol­nego. Gruby, z dużymi uszami, obcięty na gar­nek. Nie ma przed­niego gór­nego zęba. Nosi nie­bie­ską, wytartą bluzę od dresu z napi­sem KS HÄLLEFORS na ple­cach.

Ale nie to jest pro­ble­mem. Jego fry­zura też nie. Ani brak zęba czy bluza od dresu.

Pro­ble­mem jest to, że on też nazywa się Bert Hans­son.

Nasz wycho­wawca Allans­son żar­tuje sobie z tego, kiedy go nam przed­sta­wia.

– No to teraz mamy w kla­sie dwóch Ber­tów Hans­so­nów – mówi. – Wybor­nie się składa, bo jeśli zsu­mu­jemy ich oceny z testów, to może się uzbiera dosta­teczny…

I wszy­scy się śmieją. Wszy­scy oprócz Berta Hans­sona i Berta Hans­sona. Dosta­teczny, czyli trója. Ja miesz­czę się gdzieś mię­dzy trzy na szy­nach a trzy, co ozna­cza, że dobrze zro­bi­łem tylko jakieś dwa zada­nia z dwu­na­stu. Cza­sami wpada mi dwója, jeśli mam gor­szy dzień. Rune jest tro­chę lep­szy ode mnie, jed­nak obaj jeste­śmy zgodni, że mate­ma­tyka to nie nasza bajka.

Jeśli i tak nic się w tym świe­cie nie zna­czy, to obo­jętne, czy umie się liczyć, czy nie.

Ale że jest jesz­cze drugi Bert Hans­son – to już inna para kalo­szy. Kiedy widzę, jak stoi przy tablicy i się uśmie­cha, bo Allans­son kła­dzie mu rękę na ramie­niu, robi mi się smutno. Czuję się wtedy, jak­bym zni­kał. Jakby ten ostrzy­żony na gar­nek obcy przy­bysz poja­wił się w naszej szkole, żeby zająć moje miej­sce w świe­cie. To dziwne uczu­cie i jesz­cze ni­gdy tak się nie czu­łem. Płacz ści­ska mi gar­dło.

Na szczę­ście nie beczę, bo to byłby nie­zbity dowód na to, jaki jestem bez­na­dziejny. Zaci­skam pię­ści i myślę sobie, że trzeba coś z tym zro­bić. Prze­cież tak nie może być! Jak nie dają spo­koju two­jemu imie­niu i nazwi­sku, trzeba się bro­nić.

Bójka na dzie­dzińcu szkol­nym byłaby oczy­wi­ście jakimś roz­wią­za­niem, ale ten Hälleforsak jest przy­naj­mniej pięć cen­ty­me­trów wyż­szy ode mnie, no i sil­niej­szy. Ni­gdy się nie biłem na poważ­nie, więc jeśli­bym prze­grał, byłoby po mnie.

Po kilku dniach, przed zaśnię­ciem, wpada mi do głowy pomysł, żeby zmie­nić imię i nazwi­sko. I już mam! Adal­bert Hans­son… nie, nie, Han­zon, kur­de­fe­lek! Od razu czuję, jakby mi z ramion spadł wielki cię­żar. Następ­nego dnia Rune dowia­duje się o tym pierw­szy. Szybko chwyta, o co cho­dzi.

Tro­chę trud­niej chwyta magi­ster Allans­son, ale kiedy kilka dni póź­niej poka­zuję mu mój akt uro­dze­nia, zga­dza się. Zamiana Hans­sona na Han­zona dzieje się galo­pem. I już od połowy wrze­śnia moje nowe imię i nazwi­sko wpi­sane zostają do dzien­nika szkol­nego.

Może nic nie zna­czę, ale przy­naj­mniej cho­dzę z pod­nie­sioną głową.

I to by było na tyle. Zresztą rok póź­niej Hälleforsak odcho­dzi ze szkoły, chyba do Säffle albo do Åmål, ale o powro­cie do sta­rego nazwi­ska nie ma już mowy. Na świe­cie jest już wystar­cza­jąco dużo Ber­tów Hans­so­nów.3

Mija kilka dni, zanim znów sia­dam do stołu nad moim żół­tym zeszy­tem. Jest wcze­sne wrze­śniowe przed­po­łu­dnie. Na dwo­rze szaro, po dru­giej stro­nie ulicy wiatr koły­sze rzadki żywo­płot przed budyn­kiem numer 14, w któ­rym mieszka Henry Ull­berg. Docho­dzi dzie­siąta, więc za jakieś pół godziny, plus minus kilka minut, ten stary zrzęda wyto­czy się ze swo­jej jamy. W naszym wieku ma się pewne rutyny: wstaje się o tej samej godzi­nie, je się codzien­nie to samo na śnia­da­nie i włą­cza się radio na poranne wia­do­mo­ści i pogodę. Kanapka na dru­gie śnia­da­nie, popo­łu­dniowa drzemka i tak dalej…

Zabie­ram się do pisa­nia, tak jak zapla­no­wa­łem. A ponie­waż mój plan jest rów­nie ulotny jak chmura czy bąk, nie powinno być spe­cjal­nego pro­blemu. Godzina, dwie, prze­zna­czę na to tyle czasu, ile będę potrze­bo­wał. Jedyny deadline, jaki sobie narzu­cam, to taki, że kro­nika musi być gotowa, zanim umrę. Albo spalę to gówno w cho­lerę. Ale to już plan B.

Jestem na sie­bie tro­chę zły. Dla­czego, kiedy ją zoba­czy­łem w aptece, nie pod­sze­dłem i nie zapy­ta­łem, czy to Andrea Alt­man? Tak po pro­stu. Przy­naj­mniej byłoby z głowy.

Ale kiedy ją zoba­czy­łem, o mało nie zemdla­łem, led­wie udało mi się wyjść. Zrzu­cam więc na to winę, choć raczej kiep­skie to moje wytłu­ma­cze­nie, bo w głębi duszy i tak wiem, że ni­gdy bym się nie odwa­żył – ni­gdy, w żad­nym razie.

Tro­chę już sie­bie znam. Andrea Alt­man to dla mnie wielka postać, więc albo muszę być nie­zwy­kle ostrożny, albo dać sobie spo­kój. Jest jak Napo­leon czy Mari­lyn Mon­roe. I nie dla­tego, że jej sława sięga tak daleko jak sława Napo­leona czy Mari­lyn – nie to mam na myśli. Po pro­stu dla mnie oso­bi­ście, dla Adal­berta Han­zona zamiesz­ka­łego na Spillkråkevägen 17 w mie­ście na rów­ni­nach, jest, a raczej była punk­tem, wokół któ­rego kręci się cały świat. Prze­pra­szam, krę­cił. W cza­sach kiedy trawa pach­niała trawą, a cze­re­śnie miały smak cze­re­śni.

Może powi­nie­nem napi­sać wiersz? Jakiś sonet, bo tak się chyba nazy­wają te czter­na­sto­wer­sowce, prawda? W takie szare przed­po­łu­dnie jak dzi­siaj jestem raczej w nastroju na lirykę niż prozę. Ale jak to wszystko, co chcę powie­dzieć, zamknąć w małym, gów­nia­nym wier­szu? Nie, nie będzie żad­nych skró­tów, a poezja, przy­naj­mniej w moim wypadku, to nic innego jak tylko leniwa droga na skróty. Wycho­dzi mi taki beł­kot, jak­bym opił się whi­sky z Hen­rym Ull­ber­giem.

No i pro­szę, kiedy ja tu pogrą­żam się w tych roz­my­śla­niach i w pocie czoła pró­buję coś z sie­bie wydu­sić, on wyta­cza się z bramy po dru­giej stro­nie ulicy. Piszę „wyta­cza”, bo wygląda, jakby był pijany. Na litość boską, prze­cież dopiero przed­po­łu­dnie! Zakła­dam wstęp­nie, że musiał źle spać ostat­niej nocy albo że miał miniu­dar, o któ­rym tak czę­sto się czyta, i prze­staję się nim zaj­mo­wać. Ruszę do akcji, jeśli nie wróci w ciągu godziny.

Od czte­rech dni z nikim nie roz­ma­wia­łem, pomi­ja­jąc szcząt­kowe kon­wer­sa­cje z sąsia­dami. „Dzień dobry” – „Dobry”. „Wszystko w porządku?” – „Tak”. „Czy potrzebny rachu­nek?” – „Pro­szę wyrzu­cić”. Kła­niam się tylko dwojgu sąsia­dom. Mło­demu chło­pa­kowi, cudzo­ziem­cowi, miesz­ka­ją­cemu na par­te­rze – chyba ma na imię Has­san – i wdo­wie Bolin, która mieszka ze mną drzwi w drzwi. Jest już sporo po osiem­dzie­siątce, ma kota, który cza­sami, nie wię­cej niż trzy razy w roku, ucieka na klatkę scho­dową i zazna­cza swój rewir, obsi­ku­jąc schody. Nazywa się Sixten, zresztą tak samo jak zmarły mąż pani Bolin. Może Sixten Pierw­szy też ucie­kał z domu od czasu do czasu… Wcale nie­wy­klu­czone. Tak tylko bre­dzę, bo prze­cież nic o nim nie wiem. Chyba muszę się wziąć w garść, w końcu praw­dziwi pisa­rze nie zapi­sują wszyst­kiego, co rodzi się w mrocz­nych zaka­mar­kach ich umy­słów.

Ostat­nią osobą, z którą roz­ma­wia­łem cztery dni temu, była Ingvor Stridh. Przez tele­fon, jak zwy­kle. I to ona zadzwo­niła, też jak zwy­kle. Twier­dzi, że jeste­śmy spo­krew­nieni, ale nie jest pewna, w jaki spo­sób. Mój ojciec miał niby przy­rod­nią sio­strę (oprócz Gun­hild, która była jego sio­strą rodzoną, ale o niej opo­wiem póź­niej), a Ingvor jest córką tejże Rig­mor. Wła­ści­wie dla­czego mia­łaby kła­mać? Prze­cież to nie żadne wyróż­nie­nie być kuzynką Adal­berta Han­zona. Aż tak nisko chyba nie upa­dła…

Pierw­szy raz skon­tak­to­wała się ze mną ponad dzie­sięć lat temu. Ponoć długo miesz­kała za gra­nicą, ale kiedy prze­szła na eme­ry­turę, wró­ciła do Szwe­cji. Kilka lat temu zamiesz­kała w tym samym mie­ście. Tak naprawdę to spo­tka­li­śmy się trzy razy. Dwa razy u niej w domu na Prästgårdsgatan (w Boże Naro­dze­nie i Wiel­ka­noc) i raz w restau­ra­cji (w jej uro­dziny, na mój koszt).

Nie mam nic prze­ciwko Ingvor, ale jest tak gada­tliwa, że aż bębenki w uszach pękają, poza tym cho­dzi z kijami. A jeśli już mowa o tych ostat­nich, to naprawdę mam to gdzieś, tyle że ona nie może się powstrzy­mać, żeby i o tym nie traj­ko­tać – jaka to by była pozy­tywna zmiana w moim życiu, gdy­bym też zaczął cho­dzić z kijami. Twier­dzi, że mogłaby mnie nauczyć – i teo­rii, i prak­tyki – a potem razem byśmy robili dłu­gie spa­cery. Na samą myśl o tym zaczy­nam się trząść. Jak już opusz­czę ten padół łez i tra­fię do pie­kła, to założę się, że Ingvor będzie stała nad kotłem pie­kiel­nym i wty­kała mi te swoje dwa żało­sne kije z włókna szkla­nego.

Twier­dzi, że mam o kilka kilo­gra­mów za dużo – uważa, że kto jak kto, ale krewny ma prawo mi o tym powie­dzieć. Ja z kolei jej mówię, że te parę kilo za dużo noszę ze sobą już pra­wie ćwierć wieku i jeśli nie zmiesz­czę się do trumny, kiedy już nadej­dzie ten dzień, to niech mnie poprzy­ci­nają.

Nie pisał­bym o niej tego wszyst­kiego, gdy­bym nie miał pew­nego planu. Może to tro­chę naiwne, ale myślę o tym od paru dni i chyba nie wymy­ślę już nic lep­szego. Jeśli się nie uda, też się nic nie sta­nie. Ale dla­czego nie spró­bo­wać?

Cho­dzi o dwie rze­czy: o pły­wa­nie i o tatuaż.

Zacznę od tatu­ażu. W cza­sach kiedy pozna­łem Andreę Alt­man tro­chę bli­żej (to zde­cy­do­wa­nie za krótki, ale też naj­lep­szy okres w wio­śnie mojego życia – nie mogę się oprzeć, żeby tego nie dodać, cho­ciaż wła­ści­wie mia­łem już wtedy około trzy­dziestki), ten typ upięk­sza­nia ciała nie był aż tak powszechny. Mówię tu o pierw­szej poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych. O ile mi wia­domo, wtedy tatu­owali się tylko mary­na­rze i gang­ste­rzy, ale mogę się mylić, w końcu nie bada­łem sprawy. W każ­dym razie Andrea Alt­man miała mały tatuaż. To była data, zapi­sana tak, jak się kie­dyś je zapi­sy­wało: 14/6. Bez roku, tylko uko­śnik i cyfry, nie więk­sze niż litery na znaczku pocz­to­wym. Tatuaż umiej­sco­wiony był bar­dzo ład­nie – tuż nad lewą pier­sią, choć nie miało to nic wspól­nego z jej pięk­nymi pier­siami. Tatuaż był dokład­nie na wyso­ko­ści serca, a wyta­tu­owana data to dzień, w któ­rym zmarł jej ojciec. Chciała w ten spo­sób poka­zać, jak bar­dzo go kochała i że zawsze będzie nosić go w sercu – jako naj­szla­chet­niej­szego, naj­in­te­li­gent­niej­szego i naj­uko­chań­szego czło­wieka, jaki kie­dy­kol­wiek stą­pał po tej ziemi. Dużo mi o nim opo­wia­dała, a także o tym, w jaki spo­sób zmarł. Zda­rzyło się to w dość szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach, Andrea miała wtedy czter­na­ście lat.

Andris Alt­man ska­kał ze spa­do­chro­nem. I pew­nego razu spa­do­chron się nie otwo­rzył. Spadł na zie­mię, pięć­dzie­siąt metrów od miej­sca, gdzie stała Andrea i jej mama. Zdaje się, że to były jakieś pokazy na poli­go­nie pod mia­stem, w któ­rym miesz­kała Andrea i gdzie kilka lat póź­niej się pozna­li­śmy – powiedzmy, że nazy­wało się M.

Tatuaż zro­biła sobie pięć lat póź­niej, w tajem­nicy, kiedy była na wycieczce szkol­nej w Kopen­ha­dze. Jej mama, która po wypadku nie była już tą samą osobą co kie­dyś, ni­gdy by na to nie pozwo­liła. Ale dla Andrei był to ważny krok, który obmy­ślała przez te lata.

Zaczy­nam tro­chę wybie­gać w przy­szłość. A prze­cież muszę wytłu­ma­czyć, o co cho­dzi z tym tatu­ażem i z moim pla­nem.

O, widzę, że Henry Ull­berg wraca do domu. Już się nie zata­cza, tylko powłó­czy nogami, jakby miał je sztywne. W koszyku dostrze­gam pra­wie pustą rekla­mówkę. Obo­wiąz­kowo. Posta­na­wiam uciąć sobie krótką drzemkę, zanim zabiorę się do dru­giego skład­nika mojego planu, a mia­no­wi­cie do pły­wa­nia.

Sza­lała za wodą. Nie wiem, czy to miało coś wspól­nego z jej lękiem przed lata­niem, czy może po tra­gicz­nej śmierci ojca nie lubiła być wysoko w powie­trzu. Może taki był powód. Woda jest prze­ci­wień­stwem powie­trza i Andrea ni­gdzie nie czuła się tak dobrze jak w wodzie. W jezio­rze, w morzu, na base­nie – bez zna­cze­nia.

– Jeśli nie mogła­bym popły­wać choć godzinę dzien­nie, chy­ba­bym umarła – mówiła. – Rozu­miesz, Adal­ber­cie?

Odpo­wia­da­łem, że rozu­miem. Zwy­kle tak odpo­wia­dam, kiedy ktoś mnie pyta. Powie­dzieć, że się nie rozu­mie, brzmi raczej nie­grzecz­nie, a wobec Andrei zawsze byłem bar­dzo uprzejmy. W każ­dym razie sta­ra­łem się przed nią poka­zać jako tro­skliwy, uzdol­niony i łagodny dżen­tel­men. Na dłuż­szą metę to i tak nie pomo­gło, ale takie już moje szczę­ście: wcze­śniej czy póź­niej wszystko spala na panewce. Z cza­sem się nauczy­łem, żeby nie robić sobie wiel­kich nadziei. Kiedy się stoi z pustym losem w ręku, to aż kusi, żeby wykrzy­czeć do samego sie­bie: „No i co? A nie mówi­łem?!”.

Ale wróćmy do Andrei Alt­man. Dużo pły­wa­li­śmy przez ten krótki czas, kiedy byli­śmy razem. Pod­czas waka­cji w jezio­rze Ros­svagga (dwa upalne lata, z któ­rych pierw­sze było naj­lep­sze) i na nowym kąpie­li­sku Lys­sna­viks­ba­det, a przez pozo­stałą część roku na pły­walni w M. Jesie­nią i zimą byli­śmy wier­nymi klien­tami sta­rego Pałacu Chloru – tak wła­śnie wszy­scy nazy­wali ten basen. Pałac Chloru. Andrea cho­dziła tam nawet dwa razy dzien­nie. Sama rano przed pracą, a ze mną wie­czo­rami. Nawet poli­czy­li­śmy, dobrze to pamię­tam, że śred­nio spę­dzała w wodzie dwa­dzie­ścia godzin w tygo­dniu, pły­wa­jąc ryt­micz­nie tam i z powro­tem w dwu­dzie­sto­pię­cio­me­tro­wym base­nie, ubrana w swój czer­wony kostium i żółty cze­pek. Ja połowę czasu spę­dza­łem na try­bu­nach, z gazetą i ter­mo­sem peł­nym kawy. Kiedy o dzie­wią­tej wie­czo­rem zamy­kali, zda­rzało się, że na całym base­nie byli­śmy tylko ona, ja i straż­nik. Wydaje mi się, że parę lat póź­niej zbu­rzyli ten przy­by­tek.

Zawsze mnie cie­ka­wiło, skąd się u niej brała ta nie­od­parta potrzeba, by otu­lała ją woda. Czy było to zwią­zane ze śmier­cią jej ojca, czy może były ku temu jakieś inne powody? Dużo o tym nie roz­ma­wia­li­śmy.

– Jestem, jaka jestem – mawiała. – Jedni ludzie potrze­bują pię­ciu kub­ków kawy dzien­nie, żeby funk­cjo­no­wać, a ja potrze­buję pły­wa­nia.

– Może w poprzed­nim życiu byłaś reki­nem? – żar­to­wa­łem cza­sami.

– Wystar­czy mi, jeśli w następ­nym będę zwy­kłą makrelą – odpo­wia­dała.

Ale histo­rię o mnie i o Andrei na razie odłożę na bok. Wra­cam do mojego żało­snego planu.

Jeśli… jeśli kobieta, którą widzia­łem w aptece, to rze­czy­wi­ście Andrea Alt­man, to wciąż powinna być uza­leż­niona od wody, prawa? A w jaki spo­sób taką potrzebę zaspo­kaja się w mie­ście podob­nym do naszego? (Kiedy piszę te słowa, muszę przy­znać, że to cał­kiem logiczne i bystre spo­strze­że­nie). Tak, tutaj cho­dzi się na pły­wal­nię Bol­l­grena.

Lars Gustaf Bol­l­gren, LG na co dzień, zanim zmarł w ubie­głym roku, był znaną oso­bi­sto­ścią w mie­ście. Szy­cha na cały okręg, przez ponad trzy­dzie­ści lat rzą­dził wszyst­kim i wszyst­kimi, a do śla­dów, jakie po sobie zosta­wił, zali­cza się ta oka­zała pły­wal­nia i boiska spor­towe w Väster. Byłem tam kilka razy, choć nie ostat­nio; w ogóle coraz mniej lubię towa­rzy­stwo ludzi, a jeśli jest się takim sta­rym, tłu­stym mizan­tro­pem jak ja, raczej nie­chęt­nie para­duje się w pół­na­gim towa­rzy­stwie.

Sam się dzi­wię, jakie wyra­że­nia przy­cho­dzą mi do głowy, kiedy się roz­pę­dzę w pisa­niu… „tłu­sty mizan­trop”… „para­do­wać w pół­na­gim towa­rzy­stwie”… Skąd się to u mnie bie­rze? Fakt, od naj­młod­szych lat sporo czy­tam. Trzy, cztery książki w mie­siącu, jeśli dobrze poli­czyć. Regu­lar­nie cho­dzę do biblio­teki i choć cza­sami zda­rza mi się oddać książki po ter­mi­nie, patrzą na to przez palce. Kiedy nie mam nic do roboty, roz­wią­zuję też krzy­żówki. Raz w tygo­dniu kupuję gazetkę z krzy­żów­kami i piąt­kową „Sven­ska Dag­bla­det”. Zna­le­zie­nie wła­ści­wych haseł pio­nowo i poziomo zaj­muje mi co naj­mniej godzinę dzien­nie. Ale ni­gdy nie wysy­łam roz­wią­za­nych krzy­żó­wek. Nie warto.

Chyba znów stra­ci­łem wątek… Jeśli się nie pil­nuję, to moje opo­wia­da­nie, czy cokol­wiek to jest, roz­łazi się we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Na czym to ja skoń­czy­łem?

Już wiem, pły­wal­nia Bol­l­grena. I mój plan.

A więc tak. Jeśli Andrea Alt­man jest tą samą Andreą Alt­man, którą kie­dyś zna­łem – i jeśli z jakichś nie­zba­da­nych powo­dów mieszka w tym mie­ście – to niech mnie dia­bli, jeśli nie cho­dzi na tę wypa­sioną pły­wal­nię Bol­l­grena. Może to i nie­do­rzeczne, ale ten tłu­sty mizan­trop, autor tej histo­rii, chciałby, chciałby jak cho­lera, wcią­gnąć swoje stare por­tki do pły­wa­nia z lat sie­dem­dzie­sią­tych – jeśli jesz­cze gdzieś je ma w któ­rejś z szu­flad – i też tam pójść, żeby zba­dać sprawę. Snuć się nad brze­giem basenu i obser­wo­wać…

Szlag by to tra­fił! Na samą myśl o tym zaczyna mnie mdlić. I wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby mnie przy­skrzy­nili. „Stary ramol”, bo chyba tak się dzi­siaj takich nazywa.

I tu przy­cho­dzi mi do głowy Ingvor Stridh. Będzie moim wspól­ni­kiem w tym rodzin­nym przed­się­wzię­ciu – nie sądzę, żeby miała coś prze­ciwko temu. Jeśli tylko wywę­szy oka­zję, żeby wetknąć nos w nie swoje sprawy, zrobi to z przy­jem­no­ścią, na sto pro­cent. Taki już ma cha­rak­ter.

Cho­dzi o to, żeby regu­lar­nie cho­dzić pod prysz­nic albo sie­dzieć w sau­nie i obser­wo­wać, czy jest tam kobieta z wyta­tu­owaną datą nad jedną z piersi. Nie jest to szcze­gól­nie trudne zada­nie. A jeśli się uda, na pewno jej to wyna­gro­dzę. Może kola­cja w restau­ra­cji? W sumie, dla­czego nie…

Wstaję od stołu i roz­pro­sto­wuję kości. Wyglą­dam przez okno i widzę, że niebo nad dachem domu Henry’ego Ull­berga jest nie­bie­skie. Posta­na­wiam wyjść na spa­cer, zanim oddam się pod Bożą opiekę i zadzwo­nię do swo­jej kuzynki.

Ale wszystko w swoim cza­sie.4

Kiedy zaczy­nam pisać o ciotce Gun­hild, od razu chce mi się pła­kać. To przy­cho­dzi tak nie­spo­dzie­wa­nie, że muszę prze­rwać i poło­żyć się na sofie.

Pró­buję sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz pła­ka­łem, ale nie pamię­tam. Czy nie wtedy, kiedy Andrea znik­nęła z mojego życia? Nie wiem. Oczy­wi­ście zda­rzyło mi się kilka razy, kiedy byłem dziec­kiem, na przy­kład gdy zła­ma­łem rękę na lodo­wi­sku albo gdy zastrze­lił się mój ojciec. Ale potem? Czy to moż­liwe, że przez pięć­dzie­siąt lat ani razu nie pozwo­li­łem sobie na łzy?

Na pogrze­bie ciotki też nie pła­ka­łem – jestem tego pewien. Był rok 1992, Gun­hild Mar­ga­reta Hans­son miała wtedy ponad osiem­dzie­siąt lat, a w tym wieku to natu­ralne, że ma się już dość życia. W kościele było nas kil­ka­na­ścioro, ale ja nikogo nie zna­łem i do tej pory nie wiem, kto tam był. W każ­dym razie obyło się bez pła­czu zarówno z mojej strony, jak i ze strony pozo­sta­łych żałob­ni­ków.

Więc co się dzieje teraz? Zasta­na­wiam się nad tym, leżąc na sofie, i wciąż nie mogę prze­stać szlo­chać. Skąd ten nagły przy­pływ uczuć do osoby, któ­rej do tej pory nie poświę­ci­łem choćby sekundy? Jasne, od czasu do czasu wkra­dała się do moich myśli, ale zni­kała rów­nie szybko, jak się poja­wiała. Po cichu i dys­kret­nie, zresztą taka była za życia.

Czy tak to wła­śnie jest, kiedy zaczy­namy pisać na poważ­nie? A raczej pró­bu­jemy pisać na poważ­nie, bo jesz­cze na dobre nie zaczą­łem. Kiedy więc pozwo­limy, aby ktoś zajął miej­sce w naszej gło­wie, kiedy spró­bu­jemy zro­zu­mieć, kim on naprawdę jest, ściana mię­dzy czło­wie­kiem a czło­wie­kiem staje się bar­dzo cienka, czyż nie?

Tak to już bywa ze sztuką pisa­nia i ze sto­sun­kiem do naszych bli­skich.

To zna­czy z moim sto­sun­kiem do osoby mi bli­skiej. Dobre myśli nie doty­czą ogółu. Czuję wstyd. Wstaję z sofy, wysmar­kuję nos i wra­cam do stołu, do mojej pracy.

Po śmierci ojca nie prze­pro­wa­dzi­łem się do ciotki. To ona prze­pro­wa­dziła się do nas na Rökargatan, gdzie miesz­ka­łem przez całe moje sied­mio­let­nie życie. Poja­wiła się jesz­cze tego samego dnia wie­czo­rem. Z dwiema waliz­kami nie­zbęd­nych rze­czy. Wyglą­dało to tak, jakby wszystko miała już zapla­no­wane, ale przy­szło mi to do głowy dopiero dużo póź­niej.

Że była przy­go­to­wana na to, co miało się wyda­rzyć.

Gun­hild była o sześć lat star­sza od mojego ojca, swo­jego brata, i pew­nie wie­działa, jakim był czło­wie­kiem. Że pode­rwał na tań­cach jakąś kru­chą Fran­cuzkę, zro­bił jej dziecko, a kiedy ona była już w ziemi, zadbał o to, by też tam się zna­leźć. Samo­za­tra­ce­niec, jak się takich nazywa. Miał zszar­gane nerwy. Marzy­ciel i pijak.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: