Półprzewodnik po Polsce. 10 miejsc, 100 osobistych historii - ebook
Półprzewodnik po Polsce. 10 miejsc, 100 osobistych historii - ebook
Lubię jeździć po Polsce. Z domu niedaleko i nieźle znam język – to już dwa mocne argumenty. Najpierw przeglądam mapy, więc już przed wyjazdem jest miło (właściwie planowanie podróży bywa przyjemniejsze niż rzecz sama). Potem jadę, i to często nie tam, dokąd zamierzałem, czyli dodatkowa atrakcja. Poszukuję miejsc magicznych (są), ale i te paskudne (też nie brak) przekornie przyciągają uwagę. Czasami rozmawiam z ludźmi. Za to sporo gadam do siebie, a podczas jazdy powarkuję na kierowców.
Wyruszam z nastaniem Sezonu Grzewczego Słońca. Zwykle w drugiej połowie kwietnia. Kocham wiosnę i lato w Polsce. Z pozostałych pór mogę bez żalu zrezygnować.
Mój wewnętrzny entuzjasta proponuje: „Pokażę wam najpiękniejsze rzeczy w Polsce!”.
A siedzący obok ironista dopowiada: „A ja te najbrzydsze!”.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-840-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
SIÓDEMKA
Łomianki
Jak mogę panią najgorzej obrazić?
Modlin
Piekło dla sprzątaczki
Zakroczym
Nieznane odkrycie geograficzne
Dłużniewo
Najspokojniejszy kelner PRL-u
Mława
Gęsi w kaloszach
Szyldak
Tam, gdzie skrzypią skrzypy
Młyn pod Mariaszkiem
Żeby gnój jeden wpadł do wody!
Ostróda
Hołdowniczy tryb życia
Kamieniec
Jak lubi Francuz?
Malbork
Trzysta metrów do toalety
PÓŁWYSEP HELSKI
Jastarnia
Jutro rozsypie się chałupka
Chałupy
Po trzech dniach pies zmartwychwstał
Jurata
Czuć bentleyem
Kuźnica
Najmniejszy wojenny port świata
Władysławowo
No to summa summarum, ile?
Cetniewo
Ale tu w dupę dają!
Jastrzębia Góra
Imperium kolonialne
TRÓJMIASTO
Gdynia
Moja noga tu nie pozostanie!
Sopot
Cały hotel za litr wódki
Gdańsk
Kto za to wszystko płaci?
WARMIA
Kadyny
Jedenastu żołnierzy w drzewie
Tolkmicko
Życie bez Manhattanu
Frombork
Jakby mógł, to by zatrzymał to słońce…
Orneta
Pieniężno leży na ziemi
Reszel
Co może ostatnia czarownica
Święta Lipka
Telefon w złym momencie
MAZURY
Krutynia
Gdzie ropa nie tryska pod płotem
Wierzba
Szantażuję kadrę piłkarzy
Sztynort
Podarte spodnie Hitlera
Mikołajki
Łódź dłubanka z któregoś tam wieku
Nakomiady
Diabeł nie kopie baby w zad
Mrągowo
Gwiazdor w hełmie wikinga
Wigry
Niezbity dowód na inteligencję
W STRONĘ CENTRUM
Grudziądz
Czołem, stary ch…u!
Toruń
Cyrkiel kłuje matkę
Łódź
Centrum sztuki nieudanej
Konin
Błagam, nie nocujmy tutaj!
POJEZIERZE POMORSKIE
Drahim
Co lubią templariusze?
Cieszyno
Półpiramida zaprasza!
Swornegacie
Nie straszcie wędkarza z piwem!
Charzykowy
Jacek Sparrow, pirat turnusowy
Krojanty
Nago w minus stu pięćdziesięciu stopniach
Chojnice
I co mi z tego, że potępiasz?!
ZACHÓD
Świnoujście
Dwóch pijaków do oclenia!
Międzyzdroje
Są jeszcze płyty do zapełnienia
Poznań
Ja mam waszi baranicu
Łagów Lubuski
Nie, Wojtek, proszę, nie tak!
Legnica
Gdzie znaleźć amerykany?
WROCŁAW
KOTLINA JELENIOGÓRSKA
Wielisławka
W kolejce po skarby
Świerzawa
Topiłem się stylem klasycznym
Mysłakowice
Mikroklimat dla starych królów
Wojanów
Faust na szczudłach
Bobrów
Rezydencja dla chuliganów
Karpniki
Szkoda, że nie jesteśmy hydraulikami
Jelenia Góra
„Znowu nasze” i „teraz nasze”
Cieplice
On od niej złapał, czy odwrotnie?
Siedlęcin
Rycerska legenda branżowa
Zapora Pilchowicka
Bajka z przodu, dynamit z tyłu
Jeżów Sudecki
W kolejce po wiatr
RESZTA DOLNEGO ŚLĄSKA
Lubań
Błękitne Mauritiusy
Lubomierz
Same swoje w żeńskim klasztorze
Świdnica
Dawali pieniądze, żeby nie latał
Złoty Stok
Seniorom wodospad nie przysługuje
Bielice
Gdzie anioł mówi „dobranoc”
Bystrzyca Kłodzka
Zakaz wstępu dla dziewczynek z zapałkami
Kłodzko
Rozetnij brzuch temu kaszalotu!
Bożków
Nauczyciele niszczą pałace
Grodno
Dowcipny kapral przewodnik
Jezioro Bystrzyckie
Zasadność kary śmierci
Jedlinka
Hitler lubił w niebieskim
Riese
Nie piwo, tylko coś mocniejszego
Książ
Twoje stajnie, twój smród! Bajka z przodu, dynamit z tyłu
OPOLSZCZYZNA
Opole
Czy jestem Kimś?
Moszna
Wyginają się do zdjęć ślubnych
Kopice
Piękna i Bestia
Frączków
Z psem i kotem jak w domu
Otmuchów
Dywanem się nie wycieram
Paczków
Lektorka z GPS-u
Pomianów Dolny
Marnieje, chociaż cudze
POŁUDNIE
KRAKÓW
Zakopane
Psysmacek juhasa, cyli cipecka
Krynica-Zdrój
Dinozaury przy pomidorowej
ŚCIANA WSCHODNIA
Krosno
Śmieci z podłogi skoczyły pod sufit
Łańcut
Służący podcierał jednorazówką
Krasiczyn
Baran operuje psa
Krasnobród
Szedłem do przodu, a poruszałem się do tyłu. Jak Jackson
Zamość
Uprzejmi przewodnicy po Grechucie
Sandomierz
Pięć dych za godzinę? To się nie opłaca!
Krzyżtopór
Sto koni w lustrze, to jest dwieście
MAZOWSZE
Radom
Faworyt rakiet jądrowych
Nieborów
Naczynia pobite, a i kondom się trafia
Teresin
Tylko sobie w łeb strzelić
Guzów
Toaleta w szufladach
Zaborów
Tu mieszka d’Artagnan
Mała Wieś
Turyści płaczą za suką
Radziejowice
Dlaczego nie bawię się w przedszkolu?
Grójec
Jedna nie miała zęba z przodu. Ta ładniejsza
Raszyn
Jedyna w Polsce angielska nazwa
WARSZAWAWSTĘP
Lubię jeździć po Polsce. Z domu niedaleko i nieźle znam język – to już dwa mocne argumenty. Najpierw przeglądam mapy, więc już przed wyjazdem jest miło. Właściwie z planowaniem podróży bywa jak z przysłowiowym podnoszeniem pucharu wina do ust – jest przyjemniejsze niż rzecz sama.
Potem jadę, i to często nie tam, dokąd zamierzałem, czyli dodatkowa atrakcja. Poszukuję miejsc magicznych (są), ale i te paskudne (też nie brak) przekornie przyciągają uwagę.
Czasami rozmawiam z ludźmi. No, kto mnie zna, to wie, że nie za często. Za to sporo gadam do siebie, a podczas jazdy powarkuję na kierowców – bez tej rozkoszy nie wyobrażam sobie życia w drodze.
Wyruszam z nastaniem Sezonu Grzewczego Słońca. Zwykle w drugiej połowie kwietnia. Kocham wiosnę i lato w Polsce. Z pozostałych pór mogę bez żalu zrezygnować. Zabierzcie sobie za darmo. A za mrozy i śnieg to nawet dopłacę.
Moja żona Ela nieraz powtarzała: „Potrafisz opowiadać o podróżach, pamiętasz tyle zabawnych sytuacji, dzieci chętnie słuchają... Wziąłbyś i to spisał”. Przeważył argument, że dzieci słuchają. Bo dzieci zazwyczaj nie słuchają. A jak jest nudne, to nigdy.
Spróbowałem zatem spisać. Siedzący we mnie entuzjasta proponuje: „Pokażę wam najpiękniejsze rzeczy w Polsce!”.
A siedzący obok ironista dopowiada: „A ja te najbrzydsze”.
Zatem obaj zapraszamy!SIÓDEMKA
Czy mam ulubione drogi w Polsce? Tak. Ze Złotoryi do Jeleniej Góry, ale o niej później. Lubię trasę po Półwyspie Helskim, „Road to Hell” – nawet kursują tam autobusy „666”. Mam też zadawniony sentyment do E7, z Warszawy do Gdańska. Ale tej starej. Od pierwszych dorosłych podróży, każdego lata jeździło się właśnie tamtędy. A w czasach, kiedy wiodłem żywot estradowca objazdowego, nie było miesiąca bez przejazdu „siódemką” na północ i z powrotem.
Z trasą tą związała mi się pewna magiczna reguła. Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych zacząłem samodzielnie podróżować, naonczas domowo (czyli fatalnie) stuningowanym fiacikiem 126p, napędzanym adrenaliną i testosteronem, to pokonywałem tę drogę w trzy i pół godziny. Ćwierć stulecia później, podczas kryzysu wieku średniego, kilkusetkonnym sportcarem śmigałem w... trzy i pół godziny. Obecnie, jeżdżąc dostojną limuzyną dla starszych panów, przemierzam ten szlak w… trzy i pół godziny. Naturalnie nie tylko auto ma znaczenie. Zmienia się standard dróg, natężenie ruchu, a przede wszystkim mentalność kierowcy, w moim wypadku moja. Niemniej to „trzy i pół” przyczepiło się.
Kilka lat temu siedziałem sobie w śródmiejskiej kawiarni. Przy fortepianie umilał nastrój dość wiekowy pianista. Ładnie muzykował, ale zdecydowanie za głośno. Może słabo siebie słyszał? Niemniej nie dał gościom rozmawiać. Wreszcie zrobił sobie przerwę i przechodząc, mijał nasz stolik. Uśmiechnąłem się do niego i pokiwałem głową na znak, jak cieszy mnie ta pauza. On zatrzymał się i wyciągnął rękę. Staram się być elegancki wobec starszych, więc wstałem i przywitałem się.
– Pan mnie sobie nie przypomina, panie Krzysztofie?
Zawsze ten sam problem. Najbezpieczniej odpowiedzieć prawdę.
– No, szczerze mówiąc, nie za bardzo.
– A ja w życiu nie zapomnę! Zabrał mnie pan kiedyś swoim autem do Gdańska. Takiej szaleńczej jazdy nigdy nie przeżyłem!
– Doprawdy? A z jakiej okazji pana wiozłem?
– Kiedyś akompaniowałem. Na występ jechaliśmy. Ale mógł pan mnie absolutnie nie zapamiętać, bo ja wtedy jeszcze taki nieletni szczawik byłem...
Milutko, kiedy co jakiś czas ktoś dyskretnie przypomina mi o roczniku. Tak jak kiedyś policjant z nieoznakowanego radiowozu:
– Już z dziesięć kilometrów za panem gonimy i myślimy sobie, co to tam za Hamilton za kierownicą? A tu, proszę, starszy człowiek.
Wyjazd „siódemką” z Warszawy na północ nie jest jakoś orgiastycznie fascynujący. Po bokach głównie pudełka domków jednorodzinnych z czasów komuny, a wśród nich jeszcze starsze: niemiejskie, niewiejskie. Nad dachami żeglują po niebie stada gołębi. Tutaj jeszcze niekiedy hoduje się je dla przyjemności. Na czym polega ta przyjemność, pozostanie dla mnie zagadką.
Ludzie nie przepadają za gołębiami. Kojarzą się z obsrywaniem pomników i tyle z nich pożytku. Pamiętam starą amerykańską komedię, gdzie był ogromny pomnik gołębia, na który sfruwali i siadali sławni ludzie. A pomnik co jakiś czas wywalał na ziemię gigantyczną kupę. Pomyślałem sobie, że to trochę niekonsekwentne w swojej przewrotności. Chociaż trudno, żeby w amerykańskim filmie Abraham Lincoln ściągał pantalony na monumencie gołębia.
Ale potrafię też o gołębiach cieplej, z sercem. Gołębim sercem. Niedawno wizerunek ptaka jakoś mi się ocieplił, kiedy przeczytałem, że naziści po zajęciu terenów Polski eksterminowali gołębie pocztowe, w obawie przed wykorzystaniem ich dla konspiracji. Czyli skrzydlatym pracownikom poczty polskiej też się dostało. Współczuję.
Ruszamy w dzień poprzedzający tak zwany Wielki Weekend Majowy. W tym roku to czwartek trzydziestego kwietnia. Trudno. Idealnie, gdyby to był wtorek. Wtedy do poniedziałku legalnie kraj miałby wolne. Gigantyczny wielokilometrowy korek drogowy sięga po horyzont, wszyscy go przewidzieli i nikt nie zrezygnował, bo stanowi element rytuału wielkoweekendowego. Za kilka dni będziemy identycznie wracać do domów, być może w sąsiedztwie tych samych samochodów.
ŁOMIANKI Żółwim truchtem mija się Łomianki. Od strony szosy prezentują się dość marnie. W głębi są ciekawsze, a nawet miejscami ładne, jak choćby w dzielnicy Dąbrowa. Mam słabość do Łomianek, bo regularnie spędzam tam piątkowe wieczory z przyjaciółmi. Na ogół miłe, bo dużo przyjemniej kłócić się o politykę przy winku i przekąsce niż na przykład w tramwaju lub (najgorsza opcja) w Sejmie.
Zresztą dawno temu, gdzieś koło 1982, mieszkaliśmy z Elą przez rok w Łomiankach. Warunki mieliśmy… hmm, Spartanie uznaliby je za trochę zbyt spartańskie. Niemniej posiadaliśmy telefon. Był, a jakże, ale na korbkę. Zakręcało się nią energicznie i odzywała się telefonistka z łomiankowskiej centrali. Podawało się jej żądany numer i łączyła, spinając odpowiednie przewody.
W tamtym czasie zdarzyło mi się płynąć raz słynnym „Stefanem Batorym” i zapragnąłem zatelefonować do Eli. Transatlantyk połączył się z centralą Gdynia-Radio, Gdynia przełączyła na Warszawę, Warszawa przerzuciła łącze na Łomianki i na tym koniec. Łomianek nie dało się wywołać. W tamtych czasach XX wiek kończył się gdzieś w okolicy Parku na Młocinach.
Dziewczyny z centralki były zresztą sympatyczne i niekiedy pogawędki z nimi trwały dłużej niż zamawiana rozmowa. Kiedyś nawet odwiedziłem tę centralę i przyjrzałem się technice: spory panel zapełniały rzędy blaszek z numerami. Kiedy ktoś dzwonił do centrali, blaszka opadała. Ale kilka blaszek było zaklejonych plastrem.
– A te plastry to po co?
– No, wie pan... Niektórzy abonenci zachowują się niekulturalnie. Chamstwo po prostu. To się zalepia im blaszki i po rozmowach.
Niedługo potem właściciele wypowiedzieli nam lokal. Z dnia na dzień i to mało kulturalnie. Cóż... Kiedy już byliśmy spakowani, z łzą w oku zakręciłem korbką, żeby pożegnać dziewczyny z centrali. Ale coś mi wpadło do głowy.
– Pani Magdo, ustalmy proszę, że panią strasznie obraziłem przez telefon. I wszystkie koleżanki z centrali też.
– Ale co się stało?
– Chodzi o to, żebyście zalepili mi blaszkę plastrem. Ale tak na dłużej.
Ustaliliśmy zestaw inwektyw i pani Magda obiecała, że za coś takiego to plaster powisi jak u recydywisty. Podziękowałem serdecznie.
Zdałem mieszkanie właścicielom już jakiś taki spokojniejszy.
MODLIN Przejeżdżając mostem na Wiśle, mijamy po prawej Modlin. To jedna z największych twierdz w Europie. O zbudowaniu jej zdecydował Napoleon Bonaparte. Jako geniusz wojny dość szybko się zorientował, że miejsce u zbiegu trzech rzek (Wisły, Narwi i Wkry) jest tak zwanym punktem strategicznym i nie zaszkodzi go umocnić. Potem zapewne tam nocował.
W Polsce jest niezliczona ilość miejsc, gdzie podobno nocował Napoleon. Gdyby w te wszystkie „podobno” uwierzyć, to należałoby stwierdzić, że dorosły Napoleon mieszkał na stałe w Polsce i nigdzie się stąd nie ruszał. Inna sprawa, że Napoleon lubił sobie pospać. Zresztą już na jego portretach widać, że nawet w dzień chodził w śpioszkach.
Z mostu szczególnie malowniczo prezentują się ruiny spichlerza na wyspie. Spory był. Ale też i w dobrych momentach w twierdzy siedziało dwadzieścia tysięcy żołnierzy, a każdy niekiedy chciał coś zjeść. Więc żeby był chleb na śniadanie, wychodziła tona zboża dziennie.
W Modlinie jest budynek koszarowy, który ma prawie dwa tysiące trzysta metrów bieżących, zatem jest najdłuższym obiektem mieszkalnym w Europie. (Swoją drogą, nie zazdroszczę sprzątaczce). Kompleks posiada też śliczny obiekt okrągły, przypominający renesansowy zameczek, a będący Wieżą Wodną. Stąd pobierano wodę zarówno zimną (do prysznica rekruta), jak również ogrzewaną w wewnętrznym piecu (do wanny oficerskiej, czasem wieloosobowej i koedukacyjnej).
Nieopodal głównego kompleksu twierdzy stoi klub garnizonowy, dawniej kasyno oficerskie. Pałacyk z początku XX wieku, a więc budowy rosyjskiej. Z zewnątrz neogotycki miejscami, raczej eklektyczny i właściwie bez wyrazu, ale za to w środku… Niewiele jest w Polsce pałaców, prezentujących się tak bogato i kunsztownie. I to było logiczne: oficerowie zażywali życia nie przed pałacem, tylko wewnątrz. Sztukaterie, rzeźby, stiuki, balustrady rozległych schodów, kandelabry, balkony… Warto się poczuć na chwilę choćby sztabsleutnantem z tamtej epoki. Twierdza na początku stulecia nie była zaopatrzona w zasilanie elektryczne ale kasyno je miało. Agregat prądotwórczy był. Nowość wówczas. A kto bogatemu zabroni? Jaśniej było po prostu, a i w ten sposób łatwiej rozpoznać swój kieliszek i swoją damę, co miało dla nich zapewne jakieś znaczenie, przynajmniej na początku zabawy. Pomieszczenia posiadały nawet własną klimatyzację. Dość prymitywną w porównaniu z dzisiejszymi, ale była. I też trudno się dziwić – rosyjscy oficerowie pijali tęgo, kurzyło się im mocno z głów i gdzieś ten kurz musiał się ulatniać.
Obecnie wnętrza są w remoncie – ponoć pieczołowitym. Oby, bo warto.
Nie zawsze odnawiano tak misternie. Przed laty występowałem tam z kolegami i miałem okazję przyjrzeć się wnętrzu. Szczególną moją uwagę zwróciły drzwi i futryny. Otóż w obiektach wojskowych panuje odwieczna zasada, że trzeba je regularnie odświeżać, żeby wyglądały schludnie. Toteż co roku elementy drewniane pokrywało się nową farbą – nie usuwając poprzedniej, bo tak łatwiej. I na ogół w kolejnych latach były to farby innego koloru. (Najtańsze u dostawcy). Toteż jeśli ktoś przypadkiem te powierzchnie odłupał, to można było obliczyć liczbę roczników wojska, które tam przebywało. Identycznie, jak po słojach pnia można policzyć wiek drzewa. Oczywiście z każdym rokiem na skutek dokładania warstw drzwi zamykały się z coraz większym trudem. Kiedy tam byłem, już wcale się nie zamykały.
A tak na marginesie – nasz występ w tym miejscu pamiętam jako nieco osobliwy. Jeszcze z dwadzieścia sekund przed występem sala była zupełnie pusta. A to dla artysty nie jest specjalnie miłe. Ale potem wmaszerowały błyskawicznie dwie kompanie rekruta i już był ful (Oddziały Szybkiego Reagowania?).
A kiedy po zakończeniu wymykaliśmy się do busa, na placu przed kasynem trwała zbiórka widzów. Dowódca kątem oka (skrzywienie zawodowe) spostrzegł nas z bagażami i chcąc jakoś skomplementować, ryknął do formacji:
– Baaaczność!! O! I tak ma wyglądać kabaret!!! Jasne?!!
ZAKROCZYM Po lewej stronie mostu leży Zakroczym. Senne miasteczko z ogromnym – jak na swoje potrzeby – rynkiem i nastrojowym piętnastowiecznym kościołem na wysokiej skarpie wiślanej. W ściany kościoła wmurowane są szwedzkie kule armatnie. Nie do końca wiadomo po co. Może jako pamiątka, że nie wszystko zabrali, ale też coś w zamian zostawili?
Byłem w Zakroczymiu na koloniach letnich na początku lat sześćdziesiątych. Co dzień wychodziliśmy „na miasto”, stąd miałem okazję widzieć, jak się żyło w Polsce w dziewiętnastym wieku. Wszędzie pachniało końmi, tubylczątka biegały boso i grały w coś hufnalami, czyli gwoźdźmi do podków. Atrakcją niedzieli była komunia i lody z drewnianej budy. Lody były smaczniejsze.
Tu na Wiśle pod koniec lat sześćdziesiątych kręcono legendarną komedię Rejs. Opowiadał mi kiedyś o tym zmarły już wspaniały artysta i kolega Jerzy Dobrowolski. Widzimy go tylko w pierwszej scenie, choć brał udział w całym filmie. Reszta jego roli wylądowała w koszu cenzora.
Otóż w filmie jest postać Poety – to ten drobny, potargany młodzieniec w garniturze, niezbyt wyraźnie mówiący. Opowiadał pan Jerzy:
„Ogłosiliśmy w prasie nabór amatorów do tego filmu w nadziei, że zgłoszą się jakieś oryginały. I tak też się stało. Między innymi pojawił się przed komisją chłopiec, który umiał bełkotać, szepcząc. A nie każdy tak potrafi. Zapytaliśmy, jak się chce zaprezentować.
– Zaszeeaam...
– Proszę?
– No…zaszeewaam...
– Aha, zaśpiewa pan. Świetnie. A jaką piosenkę?
– Miisziiipyyy....Miszyszyiii....
– Aha, „Missisipi”. No to prosimy bardzo.
Po chwili usłyszeliśmy bulgoczący syk:
– Miiiszyyypiii... Oooo... Miszszypii...
Został przyjęty jednogłośnie. I też od razu otrzymał przezwisko „Missisipi”. Postać Missisipiego pięknie rozwijała się przed kamerą, a i prywatnie okazał się całkiem interesujący. Był bowiem Missisipi piekielnie ambitny i na skutek tego można było go na te ambicje rozmaicie naciągać. Kiedyś zacumowaliśmy w Zakroczymiu (!). Statek „Neptun” (który naprawdę nazywał się „Feliks Dzierżyński”) nie dobił do samego brzegu, tylko jakieś piętnaście metrów dalej, a na ląd przedostawało się łódką. Staliśmy kiedyś ze Staśkiem (Tymem) i Missisipim koło tych lin cumowniczych i nagle Stasiek mówi:
– Missisipi? Ale po tej linie na brzeg to byś nie dał rady.
– Jaa?... Zauszeesz chyaa. O czo zaaad?
– O co? No o pół litra.
– No to paczcze...
Missisipi chwycił rękami linę, zahaczył się nogami i zaczął powoli pełznąć w kierunku brzegu. Brak kondycji nadrabiał adrenaliną, no bo te pół litra... Szło mu nawet nieźle, ale gdy był w połowie drogi, Stasiek oświadczył:
– Missisipi! Żartowałem z tym zakładem. Daj spokój, przecież to jest za łatwe na pół litra.
– Taaa?... no to czo yy mee w uja roojsz? Kuua...
I zaczął pełznąć z powrotem w stronę burty. Ale kiedy miał już tylko parę metrów, Stasiek znów zmienił zdanie.
– Dobra! Jak ci tak zależy, to niech będzie o te pół litra.
W Missisipiego wstąpiła nowa energia i znów zaczął pełznąć po linie w kierunku brzegu. Ale niewiele już mu tej energii zostało, więc parę metrów przed brzegiem odnóża odmówiły mu posłuszeństwa i zwalił się do wody.
W ten sposób odkryliśmy taką ciekawostkę geograficzną, że pod Zakroczymiem Missisipi wpada do Wisły.
No cóż, tak mistrzowie budowali pointy. Jerzy Dobrowolski był naszym guru, jego postrzeganie rzeczywistości i umiejętność błyskawicznego skrótu była dla nas ideałem. Miałem zaszczyt być jego młodszym kolegą, choć do końca mówiliśmy sobie: „pan”. Bo tak było ładniej. Z szacunku, nie dla jaj, jak teraz w telewizji.
Przez kilka lat jeździliśmy po kraju z występami. Miałem przyjemność go wozić, gdyż jego łada „nie dojeżdżała do Krakowa”.
– Jak to: „nie dojeżdża do Krakowa”?
– Normalnie. Nie dojeżdża. Trzy razy próbowałem i nic.
Przed wyjazdem zawsze telefonował, że już schodzi na dół. Kiedyś odebrała telefon Ela, powiedziała „Słucham?”, a potem parsknęła śmiechem. Domyśliłem się, że to pan Jerzy. Tylko co można powiedzieć w pierwszym słowie, żeby rozśmieszyć? Spytałem o to Elę.
– Podnoszę słuchawkę, mówię: „Słucham?” i słyszę: „Pan Krzysztof?”.
Czyli najprościej.
Wspomnę jeszcze później o panu Jerzym, zresztą z największą ochotą.
Ale wróćmy na siódemkę. Już drugie pokolenie stara się wybudować tu ekspresówkę, ale wciąż jeszcze sto kilometrów do zrobienia. Za to krajobraz jest o tyle urozmaicony, że po obu stronach kompletnie inny. Z jednej płaszczyzna mazowiecka, opiewana przez poetów i wprzęgnięta w nuty Wielkiego Fryderyka, ale nie oszukujmy się, zabójczo nudna. Z drugiej zaś strony drogi – tam, gdzie ma być autostrada – dominuje krajobraz pustynny. Wszelka roślinność już usunięta, spychacze wyrównały piach i niedługo fachowcy zabiorą się za projekt.
Co jakiś czas jazdę utrudniają miasteczka lub duże wsie. Obowiązują tam ograniczenia prędkości, choć chciałoby się prędkość maksymalnie zwiększyć, żeby jak najkrócej oglądać tę zabudowę. Miejscowości owe muszą być brzydkie, bo cierpią na „przelotówkę”. O tym, co ma stać przy szosie, decyduje kolejność odśnieżania. Mleczarnia musi być przy jezdni, bo mleko nie może czekać. A widzieliście kiedyś ładną mleczarnię? Z malowniczą betonową rampą z przodu? No, właśnie. Remiza straży musi być przy drodze, bo strażak również nie może czekać. Zwłaszcza jak się coś ważnego pali. Na przykład mleczarnia. Remizy także nie powalają urodą, zwłaszcza te wykonane społecznie. Tu już nikt nie ocenia, czy ładne, skoro za darmo. Ośrodek zdrowia też wskazane, żeby leżał przy głównej. Chory szybciej dojedzie i dowie się, że pierwszy wolny numerek jest w połowie lutego przyszłego roku. Kościół oczywiście stoi najchętniej przy drodze, ale zawsze trochę cofnięty w głąb. Chodzi o plac manewrowy dla ślubów i pogrzebów. Nie może formacja – obojętne, czy to kondukt, czy korowód – z progu świątyni od razu włazić pod koła. Chociaż z drugiej strony napędzałoby to koniunkturę: kondukt wpada pod koła, są następne pogrzeby, naturalnie potem wdowcy szukają partnerek, będą następne śluby, a po nich chrzciny, komunie... Perpetuum mobile (to o tych mobilach uczestniczących w wypadku).
W małych miejscowościach (i w ogóle w żadnych) przy szosie nie ma pięknych, prywatnych domów. Budują je zamożni ludzie nie po to, żeby mieć hałas za progiem przez całą dobę i od czasu do czasu tira w jadalni. Przy szosie mieszka biedota, a biedota nie odnawia, bo nie ma za co. Z rzadka przy drodze trafia się sklep spożywczy, ale tam z kolei zwykle obowiązuje zakaz zatrzymywania się. Dlaczego? A bo się zatrzymywali, żeby coś kupić. Niedługo zakazy zatrzymywania się będą na stacjach benzynowych.
DŁUŻNIEWO Gdzieś koło siedemdziesiątego kilometra jest zajazd Dłużniewo. Zawsze był, odkąd pamiętam. W starym dworku. Co parę lat właściciele go odmalowywali, ale zawsze z taką intencją, żeby wyglądał gorzej niż poprzednio. Jakiś w tym cel zapewne mieli. Żeby się rzucał w oczy? Ostatnio wygląda jeszcze paskudniej, bo dobudowali nowe skrzydło. Chociaż nie, to nie jest skrzydło. „Skrzydło” to słowo poetyckie. Dobudowali narośl. Ale mimo to czasami się tam zatrzymuję. Z sentymentu. Tam bowiem kiedyś, podczas Czarnej Nocy Stanu Wojennego, usłyszałem najpiękniejszą w swoim bogatym życiu gastronomicznym ripostę kelnera. Zaopatrzenie w tamtych latach zupełnie nie istniało, więc gdy poprosiłem kelnera o kartę, spojrzał na mnie troskliwie i powiedział:
– A po co? Jest tylko mielony i kotlet po myśliwsku.
– A co to jest ten kotlet po myśliwsku?
Kelner zamyślił się i odpowiedział:
– Hmm, już nie ma.
Nie chciało mu się opowiadać. Rozumiem człowieka.
MŁAWA Przy obwodnicy Mławy od mojej wczesnej młodości ktoś budował dom cygański. Wolno budował, bo skończył niedawno. Architektura cygańska (nawet nie romska) wyraża wolność. Wolność od wszelkich zasad architektury. Ale jeśli już mam oglądać socjalistyczne domki-pudełka po butach, to wolę cygańskość. Ostatnio domek pod Mławą był w kolorze buraka pastewnego. Moim zdaniem za skromnie. Fiolet? Cytrynka? Coś odblaskowego?
Widoki z szosy są tak nudne, że byle co wzbudza emocje. Przed laty na zakręcie była wielka ferma gęsi. Ogrodzony, ruchliwy tłum białego morza sięgał nieomal po horyzont. W tym miejscu mieliśmy stały ulubiony żart:
– Popatrz! Dwie dokupili.
Żal mi drobiu. Niedawno dowiedziałem się, że jest rodzaj gęsi, zwany „owsianą”. Nazwa stąd, że ostatnie dwa tygodnie życia karmi się je tylko owsem, żeby mięso było smaczniejsze. Wyobraźmy sobie to przerażenie gęsi:
– Dziewczyny!! Owies nam dali! No to już końcówa!
W czasach PRL-u ogromne ilości gęsi eksportowaliśmy do NRD. Z uwagi na koszty ktoś wpadł na pomysł, żeby po prostu przeganiać je stadnie z PGR-ów przez przejścia graniczne. Ale ptactwu ścierały się łapy podczas tak długiej wędrówki i to po twardym. Więc przed wymarszem każdej gęsi zanurzano łapy w ciepłej smole i dopiero zaopatrzone w takie „obuwie” wytrzymywały podróż. Pewnie w NRD nazywano je „czarnonóżkami” (Schwarzeschue Gans). Zapewne Niemcom trafiły w gust, bo obuwie podobne do wojskowego.
W 1939 roku niedaleko za Mławą była granica między Polską a Rzeszą. Tu rozegrała się pierwsza bitwa kampanii wrześniowej. Koło szosy, przy stacji benzynowej stoi jeszcze bunkier przygraniczny. Obok postawiono stary czołg T-34, który nie mógł mieć nic wspólnego z tymi wydarzeniami, bo w 1939 ten typ jeszcze nie istniał. Ale co z tego: „Historyczne, to niech sobie stoi”. Polacy traktują historię przychylnie, ale bez przesady.
Była w kraju sieć stacji benzynowych „Huzar” (na E7 też), która w znaku logo miała charakterystyczną sylwetkę... husarza. Kiedyś mijałem ją z kolegą.
– Spójrz, przecież „huzar” i „husarz” to zupełnie coś innego. Inna formacja, inne czasy, nawet kraj inny.
– No i właściwie co z tego? – usłyszałem.
Najsmutniejsze, że musiałem mu odpowiedzieć, że nic.
SZYLDAK Tuż przy starej szosie, stoi wśród wielkich drzew neorenesansowy dziewiętnastowieczny pałacyk. Zgrabniutki, ale niemiłosiernie zapuszczony. Ruina za chwilę. Szkoda go po prostu. Nie lubię smutnych końców ładnych zabytków. Tym bardziej że już przeżył jedną ponurą historię. Ostatniego właściciela wojacy Armii Czerwonej zastrzelili w progu na Zdrastwujtie!, gdyż zapragnął poddać się honorowo, w swoim mundurze oficera Wehrmachtu. Pewnie w piżamie też by dostał, ale później.
Gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych mieszkaliśmy w Szyldaku, w hotelu pracowniczym. Kręciliśmy program rozrywkowy dla telewizyjnego „Studia 2” w skansenie na brzegu Olsztynka. Poubierano nas w ludowe stroje. Ale scenariusz był szczątkowy, można powiedzieć, że nie istniał. Reżyser (bodaj Feridun Erol) biegał rozpaczliwie po terenie i zachęcał, żeby improwizować. Kiedy reżyser mówi: „Róbcie COŚ!”, to może oznaczać, że stracił panowanie nad sytuacją. Więc kombinowaliśmy. Stefek Friedmann znalazł w wozie technicznym oliwiarkę. Podszedł z nią do kamerzystów i mówi:
– Kręćcie. Mam pomysł.
Więc zaczęli kręcić. Stefan zaś chodził po zaroślach i spryskiwał je olejem. Ktoś spytał:
– Co właściwie robisz?
– Skrzypy oliwię. Skrzypią, że nie można w nocy spać!
W innej scence jako wioskowy przygłup kłóciłem się przy studni z wiejską dziouchą. Zwracała uwagę urodą. Wybitną. Dziewczyna nazywała się Iza Schuetz. Za kilka lat stała się największą polską gwiazdą. Już pod nazwiskiem Trojanowska.
Po zdjęciach nasza dziesięcioosobowa ekipa urządziła skromny bankiecik w pokoju szyldackiego hoteliku. Z udziałem alkoholu i zimnej oranżady (pamiętam nazwisko miejscowego producenta tego napoju: Jurgen Goroncy). W pewnej chwili spostrzegliśmy, że towarzyszy nam około tysiąca wielkich much. Po sąsiedzku była stadnina koni, okno otwarte, wszystko jasne. To było stanowczo za dużo ryjów do tych flaszek, ale pojedynczo wytłuc tego (much, nie flaszek) nie było jak. Należało użyć sposobu. Pamiętacie bajkę o chłopcu z fletem, co wyprowadził szczury za miasto? Skorzystaliśmy z tego schematu: otworzyło się drzwi na korytarz, tam włączyło światło, a w pokoju zgasiło. Po chwili zobaczyliśmy coś, jak nalot na Drezno. Tysiąc much ociężale (końskie nie fruwają zwiewnie), bzycząc basem, wyleciało na korytarz w kierunku recepcji. Bo tam było ich miejsce (niech się najpierw zameldują!).
RESTAURACJA „MŁYN POD MARIASZKIEM” Urocze miejsce, faktycznie młyn, dla efektu koło ciągle przelewało wodę, platforma ze stolikami tuż nad małym rozlewiskiem. Rozkosznie. I bardzo smaczna zupa kurkowa. Tak było. Teraz, kiedy lata się ekspresówką, lokal znalazł się żałośnie na poboczu, czyli odludziu. Niedawno podjechałem – zamknięte. Pracują tylko w letnie weekendy. Sądzę, że jak odpalają raz na tydzień, to jakość siadła. I jakoś już mi tam nieśpieszno.
Ale kilka lat temu byliśmy z kolegą na obiedzie. Upał, pod parasolkami pełnia konsumenta. Spożywamy, ale coś nam mąci idyllę. A właściwie ktoś. Chłopiec, około cztery lata. Rozwrzeszczany, bezczelny potwór. Biegał między stolikami, jazgocząc w nieludzkich rejestrach, zaczepiał ludzi, kopał w krzesła. Zawsze byłem zdania, że dzieci powinny się rodzić już pięcioletnie, a i to tylko te grzeczne. Niestety natura obeszła się z nami brutalnie. Wkrótce potwór znalazł sobie nową zabawę – złapał gałązkę, moczył ją w stawiku a potem chlapał gości na tarasie. Rodzice, bądź opiekunowie, z nienaruszalnym spokojem chłeptali tymczasem browar, w przekonaniu, że bestia jest nie do opanowania. Po kolejnym hałaśliwym rajdzie szczeniaka wokół nas, mój kolega westchnął:
– Żeby tak gnój jeden wpadł do tej wody!
Nie minęło dziesięć sekund i gnój jeden wpadł do wody. Zamieszanie, wrzask. Za płytko było, żeby się utopił, ale na chwilę taka szansa mignęła. Opił się tylko stawu, jak jego starzy browaru. Ale proszę sobie wyobrazić, że pierwszym, który pobiegł go ratować, był ten mój kolega. Najwyraźniej poczuł się intencjonalnym sprawcą wypadku. Kolega zawodowo trudni się organizacją imprez estradowych, a nie jest to profesja dla ludzi o gołębich serduszkach. A jednak! Nie przytoczę jego nazwiska, bo rozeszłoby się w branży, że jest miękki, a to oznacza koniec kariery w tej specjalności. Zaś rodzice bestii zareagowali ospale. Nie jestem pewien, czy nie byli nawet nieco zawiedzeni, że się uratował. W każdym razie takie sprawiali wrażenie.
OSTRÓDA Słynna teraz z festiwalu disco polo. Ale i przedtem była dość znana. Tu na zamku rezydował komtur krzyżacki. Tuż po Grunwaldzie wojska polskie dogoniły w mieście uciekinierów z bitwy i urządziły im rzeź. Widząc to, mieszczanie rozsądnie złożyli hołd Jagielle. Sytuacja powtórzyła się prawie identycznie po dwustu latach, tylko odbiorcami hołdu byli Szwedzi. W 1807 na zamku mieszkał Napoleon Bonaparte (uprzedzałem!). Jest w Wersalu obraz przedstawiający hołd mieszkańców Ostródy złożony cesarzowi. Jeśli dodam, że na rynku była fontanna Trzech Cesarzy, a nad jeziorem stoi Wieża Bismarcka, śmiało można stwierdzić, że mieszkańcy Ostródy prowadzili hołdowniczy tryb życia. Może i dlatego miasto tak się ładnie rozwijało.
Z tą Wieżą Bismarcka to akurat specjalnie się nie wysilili, bo Wieże Bismarcka stawiano w Rzeszy wszędzie. Nawet w obecnych granicach Polski jest ich kilkanaście. Wieże te służyły rozpalaniu ognisk na szczycie w rozmaite święta oraz kontemplowaniu widoków. Czyli niczemu konkretnemu i już choćby za to warto je podziwiać.
Niemcy wielbili Bismarcka, bo Otto von zjednoczył i postawił na nogi ich kraj. Wiem, był polakożercą i nieładnie pisać o nim dobrze. Ale też był francuzożercą, austriakożercą, węgrożercą a nawet daniożercą. Najkrócej mówiąc – nie kochał sąsiadów. Całość uczuć wlał w swój kraj i taką postawę niekiedy skrótowo nazywamy patriotyzmem. Owszem, trochę przesadzał. Nielekko obchodził się z wrogami, ale też wychował się w Prusach, a to był nielekki kraj do życia. Ktoś zgrabnie ujął, że „Prusy to nie był kraj, który posiadał armię, tylko armia, która posiadała kraj”. W szczytowym momencie niewiele ponad trzymilionowe Prusy miały dwustutysięczną armię. Takich proporcji w historii nie osiągnął nikt. Nawet Rzymianie czy Sowieci w Wielkiej Ojczyźnianej. Po prostu każdy, kto nadawał się do wojska, trafiał do wojska. Fryderyk Pruski miał nawet swoją Wielką Gwardię, której członkowie musieli mieć powyżej stu dziewięćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu. Czyli każdego, kto schylał się w drzwiach, brali w szeregi. Czy chciał, czy nie. A zazwyczaj chciał, bo cywile byli traktowani jeszcze gorzej niż rekruci.
Nie każdy wie, że równy krok w formacji (czyli hańba dla wolnych ludzi) to też specjalność pruska. Wprawdzie wcześniej wojsko też starało się chodzić w miarę równo, ale nigdy za łamanie kroku nie rozstrzeliwano. A tam, owszem. Na absolutny szczyt militaryzacji wspiął kraj Fryderyk II Wielki. Co dziwne, był bardzo precyzyjnie wykształcony oraz (uwaga!) mówił i pisał – a pisał dużo i niegłupio – wyłącznie po francusku. Niemiecki znał, ale nie narzucał się z tym. Właściwie szkoda, bo czego by nie powiedzieć o pięknym języku Goethego, to do komend wojskowych nadaje się idealnie.
KAMIENIEC Kilka kilometrów na zachód od Ostródy leży Kamieniec. Naprawdę najdłużej na ziemiach polskich mieszkał Bonaparte w tutejszym pałacu. Prawie miesiąc, ale nie dłużyło mu się zapewne, bo miał u boku Marię Walewską. Hmm... Czasami u boku, niekiedy poniżej, bywało, że powyżej, albo jeszcze zgoła inaczej... Wiadomo, Francuz.
Pałac w Kamieńcu zwano Wschodniopruskim Wersalem, gdyż był największy i najwykwintniejszy w całym landzie. Tutejsze arcydzieło baroku. W 1718 roku pozwolenie na budowę pałacu wydał król Fryderyk Wilhelm I. No i proszę! Mówi się, że u nas panuje biurokracja, a tam wtedy pozwolenia na budowę wydawał osobiście król! Władca obwarował jednak zezwolenie (tzw. warunki zabudowy, czyli wuzetka) warunkiem, że jedno skrzydło pałacu będzie do stałej i wyłącznej dyspozycji króla. Dokładnie to ten fragment edyktu brzmiał, cytuję: „Aha! Ale skrzydełko dla mnie!”. W ramach rekompensaty zezwolił w majestacie łaski swojej zmienić nazwę miejscowości z Habersdorf (Owsiana Wieś) na Finckenstein, co było miłym gestem wobec właściciela wsi i pałacu, bo właśnie tak się nazywał. Ten akt hojności nie kosztował go zbyt wiele (nic), a za to miał stałe zakwaterowanie w podróżach z Berlina do Królewca.
I w tym to właśnie skrzydełku Napoleon i Walewska...
W latach trzydziestych ubiegłego wieku amerykańska wytwórnia filmowa Metro-Goldwyn-Mayer postanowiła nakręcić w pałacowych wnętrzach część filmu Pani Walewska z Gretą Garbo. Podczas negocjacji ordynat Finckenstein został zaproszony do berlińskiego studia, żeby zobaczył, jak wygląda plan filmowy. To pomogło mu podjąć decyzję: „Sorry. Nie u mnie. Za żadne pieniądze!”. W rezultacie wnętrza wykonał scenograf w Hollywood i wyszło taniej.
Pruski Wersal szczęśliwie ominął produkcję filmową oraz przetrwał drugą wojnę, ale nie oparł się szabrownikom. Ci ostatni w kolejce zdecydowali się zatrzeć ślady kradzieży spaleniem całości. Typowe. Stan obecny odrobinkę przypomina stan pałacu po pierwszym miesiącu budowy. Już (jeszcze) coś tam wystaje z ziemi.
Między Ostródą a Elblągiem warto zboczyć kilka kilometrów na lewo. Najwygodniej do Buczyńca, ewentualnie miejscowości Całuny. W połowie XIX wieku król pruski Fryderyk Wilhelm IV postanowił połączyć kanałem centrum jezior mazurskich z Bałtykiem. Niewiele było z tego pożytku komunikacyjnego, bo za chwilę rozwinęła się kolej, ale jak Wilhelm chciał połączyć, to połączył, bo był władcą. Zadania podjął się pruski inżynier Steenke. A problem był niełatwy, gdyż różnica poziomów lustra wody wynosiła ponad sto metrów. Gdyby użyć tradycyjnych śluz, to należałoby ich zbudować ponad trzydzieści, a to już trochę wystawało ponad budżet. Skorzystał więc z innej metody (podpatrzył u amerykanów) i skonstruował pięć suchych pochylni, gdzie po szynach transportowano statki na specjalnych platformach. W dodatku napęd był tani, bo wykorzystał różnicę poziomów wody, która ciurkając z wyższej części kanału do niższej, napędzała kołowroty ciągnące klientów. To cwaniaczek, czyż nie? Pochylnie Kanału Elbląskiego w XXI wieku uznano za „pomnik historii”, a w plebiscycie „Rzeczpospolitej” za jeden z siedmiu cudów Polski. A jakimż to cudem? A takim, że jeśli zechcecie obejrzeć statki sunące łąką wśród traw (i to ukośnie), to zapraszam. Niekiedy na jednej pochylni pokonują prawie dwadzieścia pięć metrów wysokości (siedem pięter budynku, bądź co bądź).
Gdyby było to w Stanach Zjednoczonych, to już gdzieś koło Łomianek postawiliby tablice reklamowe „Tylko 124 mile do światowego cudu techniki!!!”. A u nas o tych pochylniach wie mało kto.
Na marginesie dodam, że budowa całego kanału z pochylniami była droższa od wieży Eiffla. Czyli sporo. A może po prostu wieża Eiffla była tańsza, niż wygląda?
MALBORK Zamek w Malborku byłby jednym z najwspanialszych polskich zabytków, gdyby nie ci cholerni Krzyżacy. Ale niestety to oni go postawili i w dodatku dla siebie. Zaczęli w XIII wieku i tak im ładnie poszło, że już w 1309 roku przenieśli tu z Wenecji siedzibę Wielkiego Mistrza Zakonu Szpitalników Najświętszej Marii Panny z Wenecji. Osobiście nie przenosiłbym się z Wenecji nad Nogat, ale to nie moja sprawa. Zbudowali największy na świecie ceglany kompleks zamkowo-obronny. Zważywszy, że przeciętnie mieszkało tam czterdziestu zakonników (jakoś mało, prawda?), można zaryzykować twierdzenie, że zaplanowali trochę na wyrost. Oczywiście wielki mistrz miewał sporo gości (odwiedził go nawet Kazimierz Wielki – pewnie chcieli porównać się wzrostem), ale i tak zakonnicy borykali się z irytującym nadmetrażem. Na ten przykład do toalety biegło się sześćdziesięciometrowym krużgankiem. I to tylko w ostatnim etapie. Bo jeśli ktoś poczuł wolę w Jadalni Niższej (a mógł), miał do pokonania już około trzystu metrów, co pozwala przypuszczać, że nie zawsze kończyło się to wiktorią. Prościej mówiąc: powierzchni mieli do zesrania. Tytułem ciekawostki – pomieszczenie toaletowe zwano „gdaniskiem”, co wywoływało zabawne nieporozumienia, jeśli ktoś niewyraźnie mówił albo słabo słyszał. W ekstremalnych przypadkach potrzebujący biegł do Gdańska, a to kilkadziesiąt kilometrów; bywało, że i po śniegu.
Za czasów krzyżackich zamek nigdy nie został zdobyty, ale za to sprzedany za długi. Sprawa tak się miała, że zakon zalegał mocno z żołdem dla najemników, aż ci się wkurzyli i dowódca wojsk do wynajęcia (Czech, niejaki Czerwonka) sprzedał zamek Kazimierzowi Jagiellończykowi za 660 kilo złota. Inaczej mówiąc, Malbork został zdobyty postępowaniem komorniczym. I w ten to mało chwalebny sposób Krzyżacy opuścili na zawsze siedzibę, która od tej pory stała się rezydencją królów Polski. Ale też nie na zawsze, tylko do rozbiorów.
W 1772 roku wkroczyli na obiekt Prusacy i momentalnie poradzili sobie z bogactwem metrażu. Większość przeznaczyli na koszary, jadalnię na ujeżdżalnię koni, dormitoria na lazaret, zaś apartamenty Wielkiego Mistrza na fabrykę tkanin (założę się, że mundurowych). Podczas kampanii napoleońskiej na zamku urządzono szpital i nocował tu (jakżeby inaczej) Cesarz Bonaparte. (Ten to by tylko spał!).
Potem w XIX wieku Prusacy postanowili zrekonstruować wszystko, co zniszczyli parę lat wcześniej. Ale szło im słabo. Wieże odbudowali nie tam, gdzie niegdyś stały, kilka pominięto w ogóle, pojawiły się nowe dobudówki w zaskakujących stylach, a kopuły wzniesiono tam, gdzie ich nigdy przedtem nie było. Krótko mówiąc: pogubili się. Zupełnie nie jak Niemcy. Tak to potwierdza się, że dużo bardziej ochoczo odbudowuje się po wrogu niż po samym sobie.
I w takim to stanie ujrzeli zamek czerwonoarmiści w 1945 roku. Wrodzone poczucie estetyki nie pozwoliło im patrzeć zbyt długo na tę kakofonię stylów, toteż zbombardowali zamek, zwłaszcza najbrzydsze jego fragmenty, a tylko z takich wówczas się składał. Przyświecało im przy tym zdrowe założenie, że jeżeli coś zbudowano źle, to należy to zburzyć i odbudować jeszcze raz, a dobrze. I najlepiej, jeśli zrobi to ktoś inny. Zaszczytna ta misja przypadła Polsce Ludowej, która wywiązała się z tego znakomicie. Nawet najstarsi Niemcy przybywający tu autokarami muszą przyznać, że obiekt wygląda jak za Krzyżaka, a nawet sporo lepiej. Sprawia wrażenie znacznie bardziej srogie niż niegdyś i jest dużo trudniejszy do zdobycia, o czym mogli się przekonać ci, którzy próbowali wtargnąć do wnętrza bez biletu.
Zwiedzałem Malbork latem. Zamek na miarę tych nad Loarą czy Neuschwansteinu, a jednak parkingi prawie puste. Może niepotrzebnie się wstydzimy, że krzyżacki, bo przecież prawie cały zbudowaliśmy sami po wojnie.
Za to podgrodzie ożywa. Właśnie obok budują galerię handlową. Pewnie będzie się nazywała „Grunwald”. Już wyobraźnią wybiegam naprzód i widzę reklamy w witrynach: „Tanie środki piorące z Niemiec!”.
Omińmy teraz obwodnicą Trójmiasto, bo i tak wrócimy tam niebawem, i wjedźmy na Półwysep Helski.TRÓJMIASTO
Przez wiele lat role w Trójmieście były jasno podzielone: Gdańsk się podziwiało, w Sopocie bawiło, a w Gdyni robiło zakupy.
GDYNIA Na ogół się ją lubi. Zbudowana prędziutko w latach dwudziestych z małej wioski rybackiej, żeby stać się polskim Oknem na Świat. Obowiązywał wtedy styl modernistyczny, czyli prosto i bez zbędnych dodatków. Często z białą elegancją, choć dziś już zszarzałą niekiedy. Miasto było światowe na małym skrawku terenu: od Dworca Morskiego do kolejowego Gdynia Główna. I trochę po bokach. Dalej właściwie miasta nie było i to stanowiło o jego niepowtarzalnym uroku.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.