Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Półprzewodnik po Polsce. 10 miejsc, 100 osobistych historii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Półprzewodnik po Polsce. 10 miejsc, 100 osobistych historii - ebook

Lubię jeździć po Polsce. Z domu niedaleko i nieźle znam język – to już dwa mocne argumenty. Najpierw przeglądam mapy, więc już przed wyjazdem jest miło (właściwie planowanie podróży bywa przyjemniejsze niż rzecz sama). Potem jadę, i to często nie tam, dokąd zamierzałem, czyli dodatkowa atrakcja. Poszukuję miejsc magicznych (są), ale i te paskudne (też nie brak) przekornie przyciągają uwagę. Czasami rozmawiam z ludźmi. Za to sporo gadam do siebie, a podczas jazdy powarkuję na kierowców.

Wyruszam z nastaniem Sezonu Grzewczego Słońca. Zwykle w drugiej połowie kwietnia. Kocham wiosnę i lato w Polsce. Z pozostałych pór mogę bez żalu zrezygnować.

Mój wewnętrzny entuzjasta proponuje: „Pokażę wam najpiękniejsze rzeczy w Polsce!”.

A siedzący obok ironista dopowiada: „A ja te najbrzydsze!”.

 

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-840-9
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

WSTĘP

SIÓ­DEM­KA

Ło­mian­ki

Jak mogę pa­nią naj­go­rzej ob­ra­zić?

Mo­dlin

Pie­kło dla sprzątacz­ki

Za­kro­czym

Nie­zna­ne od­kry­cie geo­gra­ficz­ne

Dłu­żnie­wo

Naj­spo­koj­niej­szy kel­ner PRL-u

Mła­wa

Gęsi w ka­lo­szach

Szyl­dak

Tam, gdzie skrzy­pią skrzy­py

Młyn pod Ma­riasz­kiem

Żeby gnój je­den wpa­dł do wody!

Ostró­da

Ho­łdow­ni­czy tryb ży­cia

Ka­mie­niec

Jak lubi Fran­cuz?

Mal­bork

Trzy­sta me­trów do to­a­le­ty

PÓ­ŁWY­SEP HEL­SKI

Ja­star­nia

Ju­tro roz­sy­pie się cha­łup­ka

Cha­łu­py

Po trzech dniach pies zmar­twych­wstał

Ju­ra­ta

Czuć ben­tley­em

Ku­źni­ca

Naj­mniej­szy wo­jen­ny port świa­ta

Wła­dy­sła­wo­wo

No to sum­ma sum­ma­rum, ile?

Cet­nie­wo

Ale tu w dupę dają!

Ja­strzębia Góra

Im­pe­rium ko­lo­nial­ne

TRÓJ­MIA­STO

Gdy­nia

Moja noga tu nie po­zo­sta­nie!

So­pot

Cały ho­tel za litr wód­ki

Gda­ńsk

Kto za to wszyst­ko pła­ci?

WAR­MIA

Ka­dy­ny

Je­de­na­stu żo­łnie­rzy w drze­wie

Tolk­mic­ko

Ży­cie bez Man­hat­ta­nu

From­bork

Jak­by mógł, to by za­trzy­mał to sło­ńce…

Or­ne­ta

Pie­ni­ężno leży na zie­mi

Re­szel

Co może ostat­nia cza­row­ni­ca

Świ­ęta Lip­ka

Te­le­fon w złym mo­men­cie

MA­ZU­RY

Kru­ty­nia

Gdzie ropa nie try­ska pod pło­tem

Wierz­ba

Szan­ta­żu­ję ka­drę pi­łka­rzy

Szty­nort

Po­dar­te spodnie Hi­tle­ra

Mi­ko­łaj­ki

Łódź dłu­ban­ka z któ­re­goś tam wie­ku

Na­ko­mia­dy

Dia­beł nie ko­pie baby w zad

Mrągo­wo

Gwiaz­dor w he­łmie wi­kin­ga

Wi­gry

Nie­zbi­ty do­wód na in­te­li­gen­cję

W STRO­NĘ CEN­TRUM

Gru­dzi­ądz

Czo­łem, sta­ry ch…u!

To­ruń

Cyr­kiel kłu­je mat­kę

Łódź

Cen­trum sztu­ki nie­uda­nej

Ko­nin

Bła­gam, nie no­cuj­my tu­taj!

PO­JE­ZIE­RZE PO­MOR­SKIE

Dra­him

Co lu­bią tem­pla­riu­sze?

Cie­szy­no

Pó­łpi­ra­mi­da za­pra­sza!

Swor­ne­ga­cie

Nie strasz­cie węd­ka­rza z pi­wem!

Cha­rzy­ko­wy

Ja­cek Spar­row, pi­rat tur­nu­so­wy

Kro­jan­ty

Nago w mi­nus stu pi­ęćdzie­si­ęciu stop­niach

Choj­ni­ce

I co mi z tego, że po­tępiasz?!

ZA­CHÓD

Świ­no­ujście

Dwóch pi­ja­ków do ocle­nia!

Mi­ędzyz­dro­je

Są jesz­cze pły­ty do za­pe­łnie­nia

Po­znań

Ja mam wa­szi ba­ra­ni­cu

Ła­gów Lu­bu­ski

Nie, Woj­tek, pro­szę, nie tak!

Le­gni­ca

Gdzie zna­le­źć ame­ry­ka­ny?

WRO­CŁAW

KO­TLI­NA JE­LE­NIO­GÓR­SKA

Wie­li­sław­ka

W ko­lej­ce po skar­by

Świe­rza­wa

To­pi­łem się sty­lem kla­sycz­nym

My­sła­ko­wi­ce

Mi­kro­kli­mat dla sta­rych kró­lów

Wo­ja­nów

Faust na szczu­dłach

Bo­brów

Re­zy­den­cja dla chu­li­ga­nów

Karp­ni­ki

Szko­da, że nie je­ste­śmy hy­drau­li­ka­mi

Je­le­nia Góra

„Zno­wu na­sze” i „te­raz na­sze”

Cie­pli­ce

On od niej zła­pał, czy od­wrot­nie?

Sie­dlęcin

Ry­cer­ska le­gen­da bra­nżo­wa

Za­po­ra Pil­cho­wic­ka

Baj­ka z przo­du, dy­na­mit z tyłu

Je­żów Su­dec­ki

W ko­lej­ce po wiatr

RESZ­TA DOL­NE­GO ŚLĄSKA

Lu­bań

Błękit­ne Mau­ri­tiu­sy

Lu­bo­mierz

Same swo­je w że­ńskim klasz­to­rze

Świd­ni­ca

Da­wa­li pie­ni­ądze, żeby nie la­tał

Zło­ty Stok

Se­nio­rom wo­do­spad nie przy­słu­gu­je

Bie­li­ce

Gdzie anioł mówi „do­bra­noc”

By­strzy­ca Kłodz­ka

Za­kaz wstępu dla dziew­czy­nek z za­pa­łka­mi

Kłodz­ko

Ro­ze­tnij brzuch temu ka­sza­lo­tu!

Bo­żków

Na­uczy­cie­le nisz­czą pa­ła­ce

Grod­no

Dow­cip­ny ka­pral prze­wod­nik

Je­zio­ro By­strzyc­kie

Za­sad­no­ść kary śmier­ci

Je­dlin­ka

Hi­tler lu­bił w nie­bie­skim

Rie­se

Nie piwo, tyl­ko coś moc­niej­sze­go

Ksi­ąż

Two­je staj­nie, twój smród! Baj­ka z przo­du, dy­na­mit z tyłu

OPOLSZ­CZY­ZNA

Opo­le

Czy je­stem Kimś?

Mosz­na

Wy­gi­na­ją się do zdjęć ślub­nych

Ko­pi­ce

Pi­ęk­na i Be­stia

Frącz­ków

Z psem i ko­tem jak w domu

Otmu­chów

Dy­wa­nem się nie wy­cie­ram

Pacz­ków

Lek­tor­ka z GPS-u

Po­mia­nów Dol­ny

Mar­nie­je, cho­ciaż cu­dze

PO­ŁUD­NIE

KRA­KÓW

Za­ko­pa­ne

Psy­sma­cek ju­ha­sa, cyli ci­pec­ka

Kry­ni­ca-Zdrój

Di­no­zau­ry przy po­mi­do­ro­wej

ŚCIA­NA WSCHOD­NIA

Kro­sno

Śmie­ci z podło­gi sko­czy­ły pod su­fit

Ła­ńcut

Słu­żący pod­cie­rał jed­no­ra­zów­ką

Kra­si­czyn

Ba­ran ope­ru­je psa

Kra­sno­bród

Sze­dłem do przo­du, a po­ru­sza­łem się do tyłu. Jak Jack­son

Za­mo­ść

Uprzej­mi prze­wod­ni­cy po Gre­chu­cie

San­do­mierz

Pięć dych za go­dzi­nę? To się nie opła­ca!

Krzy­żto­pór

Sto koni w lu­strze, to jest dwie­ście

MA­ZOW­SZE

Ra­dom

Fa­wo­ryt ra­kiet jądro­wych

Nie­bo­rów

Na­czy­nia po­bi­te, a i kon­dom się tra­fia

Te­re­sin

Tyl­ko so­bie w łeb strze­lić

Gu­zów

To­a­le­ta w szu­fla­dach

Za­bo­rów

Tu miesz­ka d’Ar­ta­gnan

Mała Wieś

Tu­ry­ści pła­czą za suką

Ra­dzie­jo­wi­ce

Dla­cze­go nie ba­wię się w przed­szko­lu?

Gró­jec

Jed­na nie mia­ła zęba z przo­du. Ta ład­niej­sza

Ra­szyn

Je­dy­na w Pol­sce an­giel­ska na­zwa

WAR­SZA­WAWSTĘP

Lu­bię je­ździć po Pol­sce. Z domu nie­da­le­ko i nie­źle znam język – to już dwa moc­ne ar­gu­men­ty. Naj­pierw prze­glądam mapy, więc już przed wy­jaz­dem jest miło. Wła­ści­wie z pla­no­wa­niem pod­ró­ży bywa jak z przy­sło­wio­wym pod­no­sze­niem pu­cha­ru wina do ust – jest przy­jem­niej­sze niż rzecz sama.

Po­tem jadę, i to często nie tam, do­kąd za­mie­rza­łem, czy­li do­dat­ko­wa atrak­cja. Po­szu­ku­ję miejsc ma­gicz­nych (są), ale i te pa­skud­ne (też nie brak) prze­kor­nie przy­ci­ąga­ją uwa­gę.

Cza­sa­mi roz­ma­wiam z lu­dźmi. No, kto mnie zna, to wie, że nie za często. Za to spo­ro ga­dam do sie­bie, a pod­czas jaz­dy po­war­ku­ję na kie­row­ców – bez tej roz­ko­szy nie wy­obra­żam so­bie ży­cia w dro­dze.

Wy­ru­szam z na­sta­niem Se­zo­nu Grzew­cze­go Sło­ńca. Zwy­kle w dru­giej po­ło­wie kwiet­nia. Ko­cham wio­snę i lato w Pol­sce. Z po­zo­sta­łych pór mogę bez żalu zre­zy­gno­wać. Za­bierz­cie so­bie za dar­mo. A za mro­zy i śnieg to na­wet do­pła­cę.

Moja żona Ela nie­raz po­wta­rza­ła: „Po­tra­fisz opo­wia­dać o pod­ró­żach, pa­mi­ętasz tyle za­baw­nych sy­tu­acji, dzie­ci chęt­nie słu­cha­ją... Wzi­ąłbyś i to spi­sał”. Prze­wa­żył ar­gu­ment, że dzie­ci słu­cha­ją. Bo dzie­ci za­zwy­czaj nie słu­cha­ją. A jak jest nud­ne, to ni­g­dy.

Spró­bo­wa­łem za­tem spi­sać. Sie­dzący we mnie en­tu­zja­sta pro­po­nu­je: „Po­ka­żę wam naj­pi­ęk­niej­sze rze­czy w Pol­sce!”.

A sie­dzący obok iro­ni­sta do­po­wia­da: „A ja te naj­brzyd­sze”.

Za­tem obaj za­pra­sza­my!SIÓDEMKA

Czy mam ulu­bio­ne dro­gi w Pol­sce? Tak. Ze Zło­to­ryi do Je­le­niej Góry, ale o niej pó­źniej. Lu­bię tra­sę po Pó­łwy­spie Hel­skim, „Road to Hell” – na­wet kur­su­ją tam au­to­bu­sy „666”. Mam też za­daw­nio­ny sen­ty­ment do E7, z War­sza­wy do Gda­ńska. Ale tej sta­rej. Od pierw­szych do­ro­słych pod­ró­ży, ka­żde­go lata je­ździ­ło się wła­śnie tam­tędy. A w cza­sach, kie­dy wio­dłem ży­wot es­tra­dow­ca ob­jaz­do­we­go, nie było mie­si­ąca bez prze­jaz­du „sió­dem­ką” na pó­łnoc i z po­wro­tem.

Z tra­są tą zwi­ąza­ła mi się pew­na ma­gicz­na re­gu­ła. Kie­dy w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­si­ątych za­cząłem sa­mo­dziel­nie pod­ró­żo­wać, na­on­czas do­mo­wo (czy­li fa­tal­nie) stu­nin­go­wa­nym fia­ci­kiem 126p, na­pędza­nym ad­re­na­li­ną i te­sto­ste­ro­nem, to po­ko­ny­wa­łem tę dro­gę w trzy i pół go­dzi­ny. Ćwie­rć stu­le­cia pó­źniej, pod­czas kry­zy­su wie­ku śred­nie­go, kil­ku­set­kon­nym spor­t­ca­rem śmi­ga­łem w... trzy i pół go­dzi­ny. Obec­nie, je­żdżąc do­stoj­ną li­mu­zy­ną dla star­szych pa­nów, prze­mie­rzam ten szlak w… trzy i pół go­dzi­ny. Na­tu­ral­nie nie tyl­ko auto ma zna­cze­nie. Zmie­nia się stan­dard dróg, na­tęże­nie ru­chu, a przede wszyst­kim men­tal­no­ść kie­row­cy, w moim wy­pad­ku moja. Nie­mniej to „trzy i pół” przy­cze­pi­ło się.

Kil­ka lat temu sie­dzia­łem so­bie w śród­miej­skiej ka­wiar­ni. Przy for­te­pia­nie umi­lał na­strój dość wie­ko­wy pia­ni­sta. Ład­nie mu­zy­ko­wał, ale zde­cy­do­wa­nie za gło­śno. Może sła­bo sie­bie sły­szał? Nie­mniej nie dał go­ściom roz­ma­wiać. Wresz­cie zro­bił so­bie prze­rwę i prze­cho­dząc, mi­jał nasz sto­lik. Uśmiech­nąłem się do nie­go i po­ki­wa­łem gło­wą na znak, jak cie­szy mnie ta pau­za. On za­trzy­mał się i wy­ci­ągnął rękę. Sta­ram się być ele­ganc­ki wo­bec star­szych, więc wsta­łem i przy­wi­ta­łem się.

– Pan mnie so­bie nie przy­po­mi­na, pa­nie Krzysz­to­fie?

Za­wsze ten sam pro­blem. Naj­bez­piecz­niej od­po­wie­dzieć praw­dę.

– No, szcze­rze mó­wi­ąc, nie za bar­dzo.

– A ja w ży­ciu nie za­pom­nę! Za­brał mnie pan kie­dyś swo­im au­tem do Gda­ńska. Ta­kiej sza­le­ńczej jaz­dy ni­g­dy nie prze­ży­łem!

– Do­praw­dy? A z ja­kiej oka­zji pana wio­złem?

– Kie­dyś akom­pa­nio­wa­łem. Na wy­stęp je­cha­li­śmy. Ale mógł pan mnie ab­so­lut­nie nie za­pa­mi­ętać, bo ja wte­dy jesz­cze taki nie­let­ni szcza­wik by­łem...

Mi­lut­ko, kie­dy co ja­kiś czas ktoś dys­kret­nie przy­po­mi­na mi o rocz­ni­ku. Tak jak kie­dyś po­li­cjant z nie­ozna­ko­wa­ne­go ra­dio­wo­zu:

– Już z dzie­si­ęć ki­lo­me­trów za pa­nem go­ni­my i my­śli­my so­bie, co to tam za Ha­mil­ton za kie­row­ni­cą? A tu, pro­szę, star­szy czło­wiek.

Wy­jazd „sió­dem­ką” z War­sza­wy na pó­łnoc nie jest ja­koś or­gia­stycz­nie fa­scy­nu­jący. Po bo­kach głów­nie pu­de­łka dom­ków jed­no­ro­dzin­nych z cza­sów ko­mu­ny, a wśród nich jesz­cze star­sze: nie­miej­skie, nie­wiej­skie. Nad da­cha­mi że­glu­ją po nie­bie sta­da go­łębi. Tu­taj jesz­cze nie­kie­dy ho­du­je się je dla przy­jem­no­ści. Na czym po­le­ga ta przy­jem­no­ść, po­zo­sta­nie dla mnie za­gad­ką.

Lu­dzie nie prze­pa­da­ją za go­łębia­mi. Ko­ja­rzą się z ob­sry­wa­niem po­mni­ków i tyle z nich po­żyt­ku. Pa­mi­ętam sta­rą ame­ry­ka­ńską ko­me­dię, gdzie był ogrom­ny po­mnik go­łębia, na któ­ry sfru­wa­li i sia­da­li sław­ni lu­dzie. A po­mnik co ja­kiś czas wy­wa­lał na zie­mię gi­gan­tycz­ną kupę. Po­my­śla­łem so­bie, że to tro­chę nie­kon­se­kwent­ne w swo­jej prze­wrot­no­ści. Cho­ciaż trud­no, żeby w ame­ry­ka­ńskim fil­mie Abra­ham Lin­coln ści­ągał pan­ta­lo­ny na mo­nu­men­cie go­łębia.

Ale po­tra­fię też o go­łębiach cie­plej, z ser­cem. Go­łębim ser­cem. Nie­daw­no wi­ze­ru­nek pta­ka ja­koś mi się ocie­plił, kie­dy prze­czy­ta­łem, że na­zi­ści po za­jęciu te­re­nów Pol­ski eks­ter­mi­no­wa­li go­łębie pocz­to­we, w oba­wie przed wy­ko­rzy­sta­niem ich dla kon­spi­ra­cji. Czy­li skrzy­dla­tym pra­cow­ni­kom pocz­ty pol­skiej też się do­sta­ło. Wspó­łczu­ję.

Ru­sza­my w dzień po­prze­dza­jący tak zwa­ny Wiel­ki Week­end Ma­jo­wy. W tym roku to czwar­tek trzy­dzie­ste­go kwiet­nia. Trud­no. Ide­al­nie, gdy­by to był wto­rek. Wte­dy do po­nie­dzia­łku le­gal­nie kraj mia­łby wol­ne. Gi­gan­tycz­ny wie­lo­ki­lo­me­tro­wy ko­rek dro­go­wy si­ęga po ho­ry­zont, wszy­scy go prze­wi­dzie­li i nikt nie zre­zy­gno­wał, bo sta­no­wi ele­ment ry­tu­ału wiel­ko­week­en­do­we­go. Za kil­ka dni będzie­my iden­tycz­nie wra­cać do do­mów, być może w sąsiedz­twie tych sa­mych sa­mo­cho­dów.

ŁOMIANKI Żó­łwim truch­tem mija się Ło­mian­ki. Od stro­ny szo­sy pre­zen­tu­ją się dość mar­nie. W głębi są cie­kaw­sze, a na­wet miej­sca­mi ład­ne, jak cho­ćby w dziel­ni­cy Dąbro­wa. Mam sła­bo­ść do Ło­mia­nek, bo re­gu­lar­nie spędzam tam pi­ąt­ko­we wie­czo­ry z przy­ja­ció­łmi. Na ogół miłe, bo dużo przy­jem­niej kłó­cić się o po­li­ty­kę przy win­ku i prze­kąsce niż na przy­kład w tram­wa­ju lub (naj­gor­sza opcja) w Sej­mie.

Zresz­tą daw­no temu, gdzieś koło 1982, miesz­ka­li­śmy z Elą przez rok w Ło­mian­kach. Wa­run­ki mie­li­śmy… hmm, Spar­ta­nie uzna­li­by je za tro­chę zbyt spar­ta­ńskie. Nie­mniej po­sia­da­li­śmy te­le­fon. Był, a ja­kże, ale na korb­kę. Za­kręca­ło się nią ener­gicz­nie i od­zy­wa­ła się te­le­fo­nist­ka z ło­mian­kow­skiej cen­tra­li. Po­da­wa­ło się jej żąda­ny nu­mer i łączy­ła, spi­na­jąc od­po­wied­nie prze­wo­dy.

W tam­tym cza­sie zda­rzy­ło mi się pły­nąć raz słyn­nym „Ste­fa­nem Ba­to­rym” i za­pra­gnąłem za­te­le­fo­no­wać do Eli. Trans­atlan­tyk po­łączył się z cen­tra­lą Gdy­nia-Ra­dio, Gdy­nia prze­łączy­ła na War­sza­wę, War­sza­wa prze­rzu­ci­ła łącze na Ło­mian­ki i na tym ko­niec. Ło­mia­nek nie dało się wy­wo­łać. W tam­tych cza­sach XX wiek ko­ńczył się gdzieś w oko­li­cy Par­ku na Mło­ci­nach.

Dziew­czy­ny z cen­tral­ki były zresz­tą sym­pa­tycz­ne i nie­kie­dy po­ga­węd­ki z nimi trwa­ły dłu­żej niż za­ma­wia­na roz­mo­wa. Kie­dyś na­wet od­wie­dzi­łem tę cen­tra­lę i przyj­rza­łem się tech­ni­ce: spo­ry pa­nel za­pe­łnia­ły rzędy bla­szek z nu­me­ra­mi. Kie­dy ktoś dzwo­nił do cen­tra­li, blasz­ka opa­da­ła. Ale kil­ka bla­szek było za­kle­jo­nych pla­strem.

– A te pla­stry to po co?

– No, wie pan... Nie­któ­rzy abo­nen­ci za­cho­wu­ją się nie­kul­tu­ral­nie. Cham­stwo po pro­stu. To się za­le­pia im blasz­ki i po roz­mo­wach.

Nie­dłu­go po­tem wła­ści­cie­le wy­po­wie­dzie­li nam lo­kal. Z dnia na dzień i to mało kul­tu­ral­nie. Cóż... Kie­dy już by­li­śmy spa­ko­wa­ni, z łzą w oku za­kręci­łem korb­ką, żeby po­że­gnać dziew­czy­ny z cen­tra­li. Ale coś mi wpa­dło do gło­wy.

– Pani Mag­do, ustal­my pro­szę, że pa­nią strasz­nie ob­ra­zi­łem przez te­le­fon. I wszyst­kie ko­le­żan­ki z cen­tra­li też.

– Ale co się sta­ło?

– Cho­dzi o to, że­by­ście za­le­pi­li mi blasz­kę pla­strem. Ale tak na dłu­żej.

Usta­li­li­śmy ze­staw in­wek­tyw i pani Mag­da obie­ca­ła, że za coś ta­kie­go to pla­ster po­wi­si jak u re­cy­dy­wi­sty. Po­dzi­ęko­wa­łem ser­decz­nie.

Zda­łem miesz­ka­nie wła­ści­cie­lom już ja­kiś taki spo­koj­niej­szy.

MODLIN Prze­je­żdża­jąc mo­stem na Wi­śle, mi­ja­my po pra­wej Mo­dlin. To jed­na z naj­wi­ęk­szych twierdz w Eu­ro­pie. O zbu­do­wa­niu jej zde­cy­do­wał Na­po­le­on Bo­na­par­te. Jako ge­niusz woj­ny dość szyb­ko się zo­rien­to­wał, że miej­sce u zbie­gu trzech rzek (Wi­sły, Na­rwi i Wkry) jest tak zwa­nym punk­tem stra­te­gicz­nym i nie za­szko­dzi go umoc­nić. Po­tem za­pew­ne tam no­co­wał.

W Pol­sce jest nie­zli­czo­na ilo­ść miejsc, gdzie po­dob­no no­co­wał Na­po­le­on. Gdy­by w te wszyst­kie „po­dob­no” uwie­rzyć, to na­le­ża­ło­by stwier­dzić, że do­ro­sły Na­po­le­on miesz­kał na sta­łe w Pol­sce i ni­g­dzie się stąd nie ru­szał. Inna spra­wa, że Na­po­le­on lu­bił so­bie po­spać. Zresz­tą już na jego por­tre­tach wi­dać, że na­wet w dzień cho­dził w śpiosz­kach.

Z mo­stu szcze­gól­nie ma­low­ni­czo pre­zen­tu­ją się ru­iny spi­chle­rza na wy­spie. Spo­ry był. Ale też i w do­brych mo­men­tach w twier­dzy sie­dzia­ło dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy żo­łnie­rzy, a ka­żdy nie­kie­dy chciał coś zje­ść. Więc żeby był chleb na śnia­da­nie, wy­cho­dzi­ła tona zbo­ża dzien­nie.

W Mo­dli­nie jest bu­dy­nek ko­sza­ro­wy, któ­ry ma pra­wie dwa ty­si­ące trzy­sta me­trów bie­żących, za­tem jest naj­dłu­ższym obiek­tem miesz­kal­nym w Eu­ro­pie. (Swo­ją dro­gą, nie za­zdrosz­czę sprzątacz­ce). Kom­pleks po­sia­da też ślicz­ny obiekt okrągły, przy­po­mi­na­jący re­ne­san­so­wy za­me­czek, a będący Wie­żą Wod­ną. Stąd po­bie­ra­no wodę za­rów­no zim­ną (do prysz­ni­ca re­kru­ta), jak rów­nież ogrze­wa­ną w we­wnętrz­nym pie­cu (do wan­ny ofi­cer­skiej, cza­sem wie­lo­oso­bo­wej i ko­edu­ka­cyj­nej).

Nie­opo­dal głów­ne­go kom­plek­su twier­dzy stoi klub gar­ni­zo­no­wy, daw­niej ka­sy­no ofi­cer­skie. Pa­ła­cyk z po­cząt­ku XX wie­ku, a więc bu­do­wy ro­syj­skiej. Z ze­wnątrz neo­go­tyc­ki miej­sca­mi, ra­czej eklek­tycz­ny i wła­ści­wie bez wy­ra­zu, ale za to w środ­ku… Nie­wie­le jest w Pol­sce pa­ła­ców, pre­zen­tu­jących się tak bo­ga­to i kunsz­tow­nie. I to było lo­gicz­ne: ofi­ce­ro­wie za­ży­wa­li ży­cia nie przed pa­ła­cem, tyl­ko we­wnątrz. Sztu­ka­te­rie, rze­źby, stiu­ki, ba­lu­stra­dy roz­le­głych scho­dów, kan­de­la­bry, bal­ko­ny… War­to się po­czuć na chwi­lę cho­ćby sztab­sleut­nan­tem z tam­tej epo­ki. Twier­dza na po­cząt­ku stu­le­cia nie była za­opa­trzo­na w za­si­la­nie elek­trycz­ne ale ka­sy­no je mia­ło. Agre­gat prądo­twór­czy był. No­wo­ść wów­czas. A kto bo­ga­te­mu za­bro­ni? Ja­śniej było po pro­stu, a i w ten spo­sób ła­twiej roz­po­znać swój kie­li­szek i swo­ją damę, co mia­ło dla nich za­pew­ne ja­kieś zna­cze­nie, przy­naj­mniej na po­cząt­ku za­ba­wy. Po­miesz­cze­nia po­sia­da­ły na­wet wła­sną kli­ma­ty­za­cję. Dość pry­mi­tyw­ną w po­rów­na­niu z dzi­siej­szy­mi, ale była. I też trud­no się dzi­wić – ro­syj­scy ofi­ce­ro­wie pi­ja­li tęgo, ku­rzy­ło się im moc­no z głów i gdzieś ten kurz mu­siał się ulat­niać.

Obec­nie wnętrza są w re­mon­cie – po­noć pie­czo­ło­wi­tym. Oby, bo war­to.

Nie za­wsze od­na­wia­no tak mi­ster­nie. Przed laty wy­stępo­wa­łem tam z ko­le­ga­mi i mia­łem oka­zję przyj­rzeć się wnętrzu. Szcze­gól­ną moją uwa­gę zwró­ci­ły drzwi i fu­try­ny. Otóż w obiek­tach woj­sko­wych pa­nu­je od­wiecz­na za­sa­da, że trze­ba je re­gu­lar­nie odświe­żać, żeby wy­gląda­ły schlud­nie. To­też co roku ele­men­ty drew­nia­ne po­kry­wa­ło się nową far­bą – nie usu­wa­jąc po­przed­niej, bo tak ła­twiej. I na ogół w ko­lej­nych la­tach były to far­by in­ne­go ko­lo­ru. (Naj­ta­ńsze u do­staw­cy). To­też je­śli ktoś przy­pad­kiem te po­wierzch­nie odłu­pał, to mo­żna było ob­li­czyć licz­bę rocz­ni­ków woj­ska, któ­re tam prze­by­wa­ło. Iden­tycz­nie, jak po sło­jach pnia mo­żna po­li­czyć wiek drze­wa. Oczy­wi­ście z ka­żdym ro­kiem na sku­tek do­kła­da­nia warstw drzwi za­my­ka­ły się z co­raz wi­ęk­szym tru­dem. Kie­dy tam by­łem, już wca­le się nie za­my­ka­ły.

A tak na mar­gi­ne­sie – nasz wy­stęp w tym miej­scu pa­mi­ętam jako nie­co oso­bli­wy. Jesz­cze z dwa­dzie­ścia se­kund przed wy­stępem sala była zu­pe­łnie pu­sta. A to dla ar­ty­sty nie jest spe­cjal­nie miłe. Ale po­tem wma­sze­ro­wa­ły bły­ska­wicz­nie dwie kom­pa­nie re­kru­ta i już był ful (Od­dzia­ły Szyb­kie­go Re­ago­wa­nia?).

A kie­dy po za­ko­ńcze­niu wy­my­ka­li­śmy się do busa, na pla­cu przed ka­sy­nem trwa­ła zbiór­ka wi­dzów. Do­wód­ca kątem oka (skrzy­wie­nie za­wo­do­we) spo­strze­gł nas z ba­ga­ża­mi i chcąc ja­koś skom­ple­men­to­wać, ryk­nął do for­ma­cji:

– Ba­aacz­no­ść!! O! I tak ma wy­glądać ka­ba­ret!!! Ja­sne?!!

ZAKROCZYM Po le­wej stro­nie mo­stu leży Za­kro­czym. Sen­ne mia­stecz­ko z ogrom­nym – jak na swo­je po­trze­by – ryn­kiem i na­stro­jo­wym pi­ęt­na­sto­wiecz­nym ko­ścio­łem na wy­so­kiej skar­pie wi­śla­nej. W ścia­ny ko­ścio­ła wmu­ro­wa­ne są szwedz­kie kule ar­mat­nie. Nie do ko­ńca wia­do­mo po co. Może jako pa­mi­ąt­ka, że nie wszyst­ko za­bra­li, ale też coś w za­mian zo­sta­wi­li?

By­łem w Za­kro­czy­miu na ko­lo­niach let­nich na po­cząt­ku lat sze­śćdzie­si­ątych. Co dzień wy­cho­dzi­li­śmy „na mia­sto”, stąd mia­łem oka­zję wi­dzieć, jak się żyło w Pol­sce w dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku. Wszędzie pach­nia­ło ko­ńmi, tu­byl­cząt­ka bie­ga­ły boso i gra­ły w coś huf­na­la­mi, czy­li gwo­źdźmi do pod­ków. Atrak­cją nie­dzie­li była ko­mu­nia i lody z drew­nia­nej budy. Lody były smacz­niej­sze.

Tu na Wi­śle pod ko­niec lat sze­śćdzie­si­ątych kręco­no le­gen­dar­ną ko­me­dię Rejs. Opo­wia­dał mi kie­dyś o tym zma­rły już wspa­nia­ły ar­ty­sta i ko­le­ga Je­rzy Do­bro­wol­ski. Wi­dzi­my go tyl­ko w pierw­szej sce­nie, choć brał udział w ca­łym fil­mie. Resz­ta jego roli wy­lądo­wa­ła w ko­szu cen­zo­ra.

Otóż w fil­mie jest po­stać Po­ety – to ten drob­ny, po­tar­ga­ny mło­dzie­niec w gar­ni­tu­rze, nie­zbyt wy­ra­źnie mó­wi­ący. Opo­wia­dał pan Je­rzy:

„Ogło­si­li­śmy w pra­sie na­bór ama­to­rów do tego fil­mu w na­dziei, że zgło­szą się ja­kieś ory­gi­na­ły. I tak też się sta­ło. Mi­ędzy in­ny­mi po­ja­wił się przed ko­mi­sją chło­piec, któ­ry umiał be­łko­tać, szep­cząc. A nie ka­żdy tak po­tra­fi. Za­py­ta­li­śmy, jak się chce za­pre­zen­to­wać.

– Za­sze­eaam...

– Pro­szę?

– No…za­sze­ewa­am...

– Aha, za­śpie­wa pan. Świet­nie. A jaką pio­sen­kę?

– Mii­sziii­py­yy....Mi­szy­szy­iii....

– Aha, „Mis­si­si­pi”. No to pro­si­my bar­dzo.

Po chwi­li usły­sze­li­śmy bul­go­czący syk:

– Miii­szy­y­y­piii... Oooo... Misz­szy­pii...

Zo­stał przy­jęty jed­no­gło­śnie. I też od razu otrzy­mał prze­zwi­sko „Mis­si­si­pi”. Po­stać Mis­si­si­pie­go pi­ęk­nie roz­wi­ja­ła się przed ka­me­rą, a i pry­wat­nie oka­zał się ca­łkiem in­te­re­su­jący. Był bo­wiem Mis­si­si­pi pie­kiel­nie am­bit­ny i na sku­tek tego mo­żna było go na te am­bi­cje roz­ma­icie na­ci­ągać. Kie­dyś za­cu­mo­wa­li­śmy w Za­kro­czy­miu (!). Sta­tek „Nep­tun” (któ­ry na­praw­dę na­zy­wał się „Fe­liks Dzie­rży­ński”) nie do­bił do sa­me­go brze­gu, tyl­ko ja­kieś pi­ęt­na­ście me­trów da­lej, a na ląd prze­do­sta­wa­ło się łód­ką. Sta­li­śmy kie­dyś ze Sta­śkiem (Ty­mem) i Mis­si­si­pim koło tych lin cu­mow­ni­czych i na­gle Sta­siek mówi:

– Mis­si­si­pi? Ale po tej li­nie na brzeg to byś nie dał rady.

– Jaa?... Za­usze­esz chy­aa. O czo za­aad?

– O co? No o pół li­tra.

– No to pacz­cze...

Mis­si­si­pi chwy­cił ręka­mi linę, za­ha­czył się no­ga­mi i za­czął po­wo­li pe­łznąć w kie­run­ku brze­gu. Brak kon­dy­cji nad­ra­biał ad­re­na­li­ną, no bo te pół li­tra... Szło mu na­wet nie­źle, ale gdy był w po­ło­wie dro­gi, Sta­siek oświad­czył:

– Mis­si­si­pi! Żar­to­wa­łem z tym za­kła­dem. Daj spo­kój, prze­cież to jest za ła­twe na pół li­tra.

– Taaa?... no to czo yy mee w uja ro­ojsz? Kuua...

I za­czął pe­łznąć z po­wro­tem w stro­nę bur­ty. Ale kie­dy miał już tyl­ko parę me­trów, Sta­siek znów zmie­nił zda­nie.

– Do­bra! Jak ci tak za­le­ży, to niech będzie o te pół li­tra.

W Mis­si­si­pie­go wstąpi­ła nowa ener­gia i znów za­czął pe­łznąć po li­nie w kie­run­ku brze­gu. Ale nie­wie­le już mu tej ener­gii zo­sta­ło, więc parę me­trów przed brze­giem od­nó­ża od­mó­wi­ły mu po­słu­sze­ństwa i zwa­lił się do wody.

W ten spo­sób od­kry­li­śmy taką cie­ka­wost­kę geo­gra­ficz­ną, że pod Za­kro­czy­miem Mis­si­si­pi wpa­da do Wi­sły.

No cóż, tak mi­strzo­wie bu­do­wa­li po­in­ty. Je­rzy Do­bro­wol­ski był na­szym guru, jego po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści i umie­jęt­no­ść bły­ska­wicz­ne­go skró­tu była dla nas ide­ałem. Mia­łem za­szczyt być jego młod­szym ko­le­gą, choć do ko­ńca mó­wi­li­śmy so­bie: „pan”. Bo tak było ład­niej. Z sza­cun­ku, nie dla jaj, jak te­raz w te­le­wi­zji.

Przez kil­ka lat je­ździ­li­śmy po kra­ju z wy­stępa­mi. Mia­łem przy­jem­no­ść go wo­zić, gdyż jego łada „nie do­je­żdża­ła do Kra­ko­wa”.

– Jak to: „nie do­je­żdża do Kra­ko­wa”?

– Nor­mal­nie. Nie do­je­żdża. Trzy razy pró­bo­wa­łem i nic.

Przed wy­jaz­dem za­wsze te­le­fo­no­wał, że już scho­dzi na dół. Kie­dyś ode­bra­ła te­le­fon Ela, po­wie­dzia­ła „Słu­cham?”, a po­tem par­sk­nęła śmie­chem. Do­my­śli­łem się, że to pan Je­rzy. Tyl­ko co mo­żna po­wie­dzieć w pierw­szym sło­wie, żeby roz­śmie­szyć? Spy­ta­łem o to Elę.

– Pod­no­szę słu­chaw­kę, mó­wię: „Słu­cham?” i sły­szę: „Pan Krzysz­tof?”.

Czy­li naj­pro­ściej.

Wspom­nę jesz­cze pó­źniej o panu Je­rzym, zresz­tą z naj­wi­ęk­szą ocho­tą.

Ale wró­ćmy na sió­dem­kę. Już dru­gie po­ko­le­nie sta­ra się wy­bu­do­wać tu eks­pre­sów­kę, ale wci­ąż jesz­cze sto ki­lo­me­trów do zro­bie­nia. Za to kra­jo­braz jest o tyle uroz­ma­ico­ny, że po obu stro­nach kom­plet­nie inny. Z jed­nej płasz­czy­zna ma­zo­wiec­ka, opie­wa­na przez po­etów i wprzęgni­ęta w nuty Wiel­kie­go Fry­de­ry­ka, ale nie oszu­kuj­my się, za­bój­czo nud­na. Z dru­giej zaś stro­ny dro­gi – tam, gdzie ma być au­to­stra­da – do­mi­nu­je kra­jo­braz pu­styn­ny. Wszel­ka ro­ślin­no­ść już usu­ni­ęta, spy­cha­cze wy­rów­na­ły piach i nie­dłu­go fa­chow­cy za­bio­rą się za pro­jekt.

Co ja­kiś czas jaz­dę utrud­nia­ją mia­stecz­ka lub duże wsie. Obo­wi­ązu­ją tam ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści, choć chcia­ło­by się pręd­ko­ść mak­sy­mal­nie zwi­ęk­szyć, żeby jak naj­kró­cej oglądać tę za­bu­do­wę. Miej­sco­wo­ści owe mu­szą być brzyd­kie, bo cier­pią na „prze­lo­tów­kę”. O tym, co ma stać przy szo­sie, de­cy­du­je ko­lej­no­ść odśnie­ża­nia. Mle­czar­nia musi być przy jezd­ni, bo mle­ko nie może cze­kać. A wi­dzie­li­ście kie­dyś ład­ną mle­czar­nię? Z ma­low­ni­czą be­to­no­wą ram­pą z przo­du? No, wła­śnie. Re­mi­za stra­ży musi być przy dro­dze, bo stra­żak rów­nież nie może cze­kać. Zwłasz­cza jak się coś wa­żne­go pali. Na przy­kład mle­czar­nia. Re­mi­zy ta­kże nie po­wa­la­ją uro­dą, zwłasz­cza te wy­ko­na­ne spo­łecz­nie. Tu już nikt nie oce­nia, czy ład­ne, sko­ro za dar­mo. Ośro­dek zdro­wia też wska­za­ne, żeby le­żał przy głów­nej. Cho­ry szyb­ciej do­je­dzie i do­wie się, że pierw­szy wol­ny nu­me­rek jest w po­ło­wie lu­te­go przy­szłe­go roku. Ko­ściół oczy­wi­ście stoi naj­chęt­niej przy dro­dze, ale za­wsze tro­chę cof­ni­ęty w głąb. Cho­dzi o plac ma­new­ro­wy dla ślu­bów i po­grze­bów. Nie może for­ma­cja – obo­jęt­ne, czy to kon­dukt, czy ko­ro­wód – z pro­gu świ­ąty­ni od razu wła­zić pod koła. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny na­pędza­ło­by to ko­niunk­tu­rę: kon­dukt wpa­da pod koła, są na­stęp­ne po­grze­by, na­tu­ral­nie po­tem wdow­cy szu­ka­ją part­ne­rek, będą na­stęp­ne ślu­by, a po nich chrzci­ny, ko­mu­nie... Per­pe­tu­um mo­bi­le (to o tych mo­bi­lach uczest­ni­czących w wy­pad­ku).

W ma­łych miej­sco­wo­ściach (i w ogó­le w żad­nych) przy szo­sie nie ma pi­ęk­nych, pry­wat­nych do­mów. Bu­du­ją je za­mo­żni lu­dzie nie po to, żeby mieć ha­łas za pro­giem przez całą dobę i od cza­su do cza­su tira w ja­dal­ni. Przy szo­sie miesz­ka bie­do­ta, a bie­do­ta nie od­na­wia, bo nie ma za co. Z rzad­ka przy dro­dze tra­fia się sklep spo­żyw­czy, ale tam z ko­lei zwy­kle obo­wi­ązu­je za­kaz za­trzy­my­wa­nia się. Dla­cze­go? A bo się za­trzy­my­wa­li, żeby coś ku­pić. Nie­dłu­go za­ka­zy za­trzy­my­wa­nia się będą na sta­cjach ben­zy­no­wych.

DŁU­ŻNIE­WO Gdzieś koło sie­dem­dzie­si­ąte­go ki­lo­me­tra jest za­jazd Dłu­żnie­wo. Za­wsze był, od­kąd pa­mi­ętam. W sta­rym dwor­ku. Co parę lat wła­ści­cie­le go od­ma­lo­wy­wa­li, ale za­wsze z taką in­ten­cją, żeby wy­glądał go­rzej niż po­przed­nio. Ja­kiś w tym cel za­pew­ne mie­li. Żeby się rzu­cał w oczy? Ostat­nio wy­gląda jesz­cze pa­skud­niej, bo do­bu­do­wa­li nowe skrzy­dło. Cho­ciaż nie, to nie jest skrzy­dło. „Skrzy­dło” to sło­wo po­etyc­kie. Do­bu­do­wa­li na­ro­śl. Ale mimo to cza­sa­mi się tam za­trzy­mu­ję. Z sen­ty­men­tu. Tam bo­wiem kie­dyś, pod­czas Czar­nej Nocy Sta­nu Wo­jen­ne­go, usły­sza­łem naj­pi­ęk­niej­szą w swo­im bo­ga­tym ży­ciu ga­stro­no­micz­nym ri­po­stę kel­ne­ra. Za­opa­trze­nie w tam­tych la­tach zu­pe­łnie nie ist­nia­ło, więc gdy po­pro­si­łem kel­ne­ra o kar­tę, spoj­rzał na mnie tro­skli­wie i po­wie­dział:

– A po co? Jest tyl­ko mie­lo­ny i ko­tlet po my­śliw­sku.

– A co to jest ten ko­tlet po my­śliw­sku?

Kel­ner za­my­ślił się i od­po­wie­dział:

– Hmm, już nie ma.

Nie chcia­ło mu się opo­wia­dać. Ro­zu­miem czło­wie­ka.

MŁA­WA Przy ob­wod­ni­cy Mła­wy od mo­jej wcze­snej mło­do­ści ktoś bu­do­wał dom cy­ga­ński. Wol­no bu­do­wał, bo sko­ńczył nie­daw­no. Ar­chi­tek­tu­ra cy­ga­ńska (na­wet nie rom­ska) wy­ra­ża wol­no­ść. Wol­no­ść od wszel­kich za­sad ar­chi­tek­tu­ry. Ale je­śli już mam oglądać so­cja­li­stycz­ne dom­ki-pu­de­łka po bu­tach, to wolę cy­ga­ńsko­ść. Ostat­nio do­mek pod Mła­wą był w ko­lo­rze bu­ra­ka pa­stew­ne­go. Moim zda­niem za skrom­nie. Fio­let? Cy­tryn­ka? Coś od­bla­sko­we­go?

Wi­do­ki z szo­sy są tak nud­ne, że byle co wzbu­dza emo­cje. Przed laty na za­kręcie była wiel­ka fer­ma gęsi. Ogro­dzo­ny, ru­chli­wy tłum bia­łe­go mo­rza si­ęgał nie­omal po ho­ry­zont. W tym miej­scu mie­li­śmy sta­ły ulu­bio­ny żart:

– Po­patrz! Dwie do­ku­pi­li.

Żal mi dro­biu. Nie­daw­no do­wie­dzia­łem się, że jest ro­dzaj gęsi, zwa­ny „owsia­ną”. Na­zwa stąd, że ostat­nie dwa ty­go­dnie ży­cia kar­mi się je tyl­ko owsem, żeby mi­ęso było smacz­niej­sze. Wy­obra­źmy so­bie to prze­ra­że­nie gęsi:

– Dziew­czy­ny!! Owies nam dali! No to już ko­ńcó­wa!

W cza­sach PRL-u ogrom­ne ilo­ści gęsi eks­por­to­wa­li­śmy do NRD. Z uwa­gi na kosz­ty ktoś wpa­dł na po­my­sł, żeby po pro­stu prze­ga­niać je stad­nie z PGR-ów przez prze­jścia gra­nicz­ne. Ale ptac­twu ście­ra­ły się łapy pod­czas tak dłu­giej wędrów­ki i to po twar­dym. Więc przed wy­mar­szem ka­żdej gęsi za­nu­rza­no łapy w cie­płej smo­le i do­pie­ro za­opa­trzo­ne w ta­kie „obu­wie” wy­trzy­my­wa­ły pod­róż. Pew­nie w NRD na­zy­wa­no je „czar­no­nó­żka­mi” (Schwa­rze­schue Gans). Za­pew­ne Niem­com tra­fi­ły w gust, bo obu­wie po­dob­ne do woj­sko­we­go.

W 1939 roku nie­da­le­ko za Mła­wą była gra­ni­ca mi­ędzy Pol­ską a Rze­szą. Tu ro­ze­gra­ła się pierw­sza bi­twa kam­pa­nii wrze­śnio­wej. Koło szo­sy, przy sta­cji ben­zy­no­wej stoi jesz­cze bun­kier przy­gra­nicz­ny. Obok po­sta­wio­no sta­ry czo­łg T-34, któ­ry nie mógł mieć nic wspól­ne­go z tymi wy­da­rze­nia­mi, bo w 1939 ten typ jesz­cze nie ist­niał. Ale co z tego: „Hi­sto­rycz­ne, to niech so­bie stoi”. Po­la­cy trak­tu­ją hi­sto­rię przy­chyl­nie, ale bez prze­sa­dy.

Była w kra­ju sieć sta­cji ben­zy­no­wych „Hu­zar” (na E7 też), któ­ra w zna­ku logo mia­ła cha­rak­te­ry­stycz­ną syl­wet­kę... hu­sa­rza. Kie­dyś mi­ja­łem ją z ko­le­gą.

– Spójrz, prze­cież „hu­zar” i „hu­sarz” to zu­pe­łnie coś in­ne­go. Inna for­ma­cja, inne cza­sy, na­wet kraj inny.

– No i wła­ści­wie co z tego? – usły­sza­łem.

Naj­smut­niej­sze, że mu­sia­łem mu od­po­wie­dzieć, że nic.

SZYL­DAK Tuż przy sta­rej szo­sie, stoi wśród wiel­kich drzew neo­re­ne­san­so­wy dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ny pa­ła­cyk. Zgrab­niut­ki, ale nie­mi­ło­sier­nie za­pusz­czo­ny. Ru­ina za chwi­lę. Szko­da go po pro­stu. Nie lu­bię smut­nych ko­ńców ład­nych za­byt­ków. Tym bar­dziej że już prze­żył jed­ną po­nu­rą hi­sto­rię. Ostat­nie­go wła­ści­cie­la wo­ja­cy Ar­mii Czer­wo­nej za­strze­li­li w pro­gu na Zdra­stwuj­tie!, gdyż za­pra­gnął pod­dać się ho­no­ro­wo, w swo­im mun­du­rze ofi­ce­ra We­hr­mach­tu. Pew­nie w pi­ża­mie też by do­stał, ale pó­źniej.

Gdzieś pod ko­niec lat sie­dem­dzie­si­ątych miesz­ka­li­śmy w Szyl­da­ku, w ho­te­lu pra­cow­ni­czym. Kręci­li­śmy pro­gram roz­ryw­ko­wy dla te­le­wi­zyj­ne­go „Stu­dia 2” w skan­se­nie na brze­gu Olsz­tyn­ka. Po­ubie­ra­no nas w lu­do­we stro­je. Ale sce­na­riusz był szcząt­ko­wy, mo­żna po­wie­dzieć, że nie ist­niał. Re­ży­ser (bo­daj Fe­ri­dun Erol) bie­gał roz­pacz­li­wie po te­re­nie i za­chęcał, żeby im­pro­wi­zo­wać. Kie­dy re­ży­ser mówi: „Rób­cie COŚ!”, to może ozna­czać, że stra­cił pa­no­wa­nie nad sy­tu­acją. Więc kom­bi­no­wa­li­śmy. Ste­fek Fried­mann zna­la­zł w wo­zie tech­nicz­nym oli­wiar­kę. Pod­sze­dł z nią do ka­me­rzy­stów i mówi:

– Kręćcie. Mam po­my­sł.

Więc za­częli kręcić. Ste­fan zaś cho­dził po za­ro­ślach i spry­ski­wał je ole­jem. Ktoś spy­tał:

– Co wła­ści­wie ro­bisz?

– Skrzy­py oli­wię. Skrzy­pią, że nie mo­żna w nocy spać!

W in­nej scen­ce jako wio­sko­wy przy­głup kłó­ci­łem się przy stud­ni z wiej­ską dzio­uchą. Zwra­ca­ła uwa­gę uro­dą. Wy­bit­ną. Dziew­czy­na na­zy­wa­ła się Iza Schu­etz. Za kil­ka lat sta­ła się naj­wi­ęk­szą pol­ską gwiaz­dą. Już pod na­zwi­skiem Tro­ja­now­ska.

Po zdjęciach na­sza dzie­si­ęcio­oso­bo­wa eki­pa urządzi­ła skrom­ny ban­kie­cik w po­ko­ju szyl­dac­kie­go ho­te­li­ku. Z udzia­łem al­ko­ho­lu i zim­nej ora­nża­dy (pa­mi­ętam na­zwi­sko miej­sco­we­go pro­du­cen­ta tego na­po­ju: Jur­gen Go­ron­cy). W pew­nej chwi­li spo­strze­gli­śmy, że to­wa­rzy­szy nam oko­ło ty­si­ąca wiel­kich much. Po sąsiedz­ku była stad­ni­na koni, okno otwar­te, wszyst­ko ja­sne. To było sta­now­czo za dużo ry­jów do tych fla­szek, ale po­je­dyn­czo wy­tłuc tego (much, nie fla­szek) nie było jak. Na­le­ża­ło użyć spo­so­bu. Pa­mi­ęta­cie baj­kę o chłop­cu z fle­tem, co wy­pro­wa­dził szczu­ry za mia­sto? Sko­rzy­sta­li­śmy z tego sche­ma­tu: otwo­rzy­ło się drzwi na ko­ry­tarz, tam włączy­ło świa­tło, a w po­ko­ju zga­si­ło. Po chwi­li zo­ba­czy­li­śmy coś, jak na­lot na Dre­zno. Ty­si­ąc much oci­ęża­le (ko­ńskie nie fru­wa­ją zwiew­nie), bzy­cząc ba­sem, wy­le­cia­ło na ko­ry­tarz w kie­run­ku re­cep­cji. Bo tam było ich miej­sce (niech się naj­pierw za­mel­du­ją!).

RE­STAU­RA­CJA „MŁYN POD MA­RIASZ­KIEM” Uro­cze miej­sce, fak­tycz­nie młyn, dla efek­tu koło ci­ągle prze­le­wa­ło wodę, plat­for­ma ze sto­li­ka­mi tuż nad ma­łym roz­le­wi­skiem. Roz­kosz­nie. I bar­dzo smacz­na zupa kur­ko­wa. Tak było. Te­raz, kie­dy lata się eks­pre­sów­ką, lo­kal zna­la­zł się ża­ło­śnie na po­bo­czu, czy­li od­lu­dziu. Nie­daw­no pod­je­cha­łem – za­mkni­ęte. Pra­cu­ją tyl­ko w let­nie week­en­dy. Sądzę, że jak od­pa­la­ją raz na ty­dzień, to ja­ko­ść sia­dła. I ja­koś już mi tam nie­śpiesz­no.

Ale kil­ka lat temu by­li­śmy z ko­le­gą na obie­dzie. Upał, pod pa­ra­sol­ka­mi pe­łnia kon­su­men­ta. Spo­ży­wa­my, ale coś nam mąci idyl­lę. A wła­ści­wie ktoś. Chło­piec, oko­ło czte­ry lata. Roz­wrzesz­cza­ny, bez­czel­ny po­twór. Bie­gał mi­ędzy sto­li­ka­mi, ja­zgo­cząc w nie­ludz­kich re­je­strach, za­cze­piał lu­dzi, ko­pał w krze­sła. Za­wsze by­łem zda­nia, że dzie­ci po­win­ny się ro­dzić już pi­ęcio­let­nie, a i to tyl­ko te grzecz­ne. Nie­ste­ty na­tu­ra obe­szła się z nami bru­tal­nie. Wkrót­ce po­twór zna­la­zł so­bie nową za­ba­wę – zła­pał ga­łąz­kę, mo­czył ją w sta­wi­ku a po­tem chla­pał go­ści na ta­ra­sie. Ro­dzi­ce, bądź opie­ku­no­wie, z nie­na­ru­szal­nym spo­ko­jem chłep­ta­li tym­cza­sem bro­war, w prze­ko­na­niu, że be­stia jest nie do opa­no­wa­nia. Po ko­lej­nym ha­ła­śli­wym raj­dzie szcze­nia­ka wo­kół nas, mój ko­le­ga wes­tchnął:

– Żeby tak gnój je­den wpa­dł do tej wody!

Nie mi­nęło dzie­si­ęć se­kund i gnój je­den wpa­dł do wody. Za­mie­sza­nie, wrzask. Za płyt­ko było, żeby się uto­pił, ale na chwi­lę taka szan­sa mi­gnęła. Opił się tyl­ko sta­wu, jak jego sta­rzy bro­wa­ru. Ale pro­szę so­bie wy­obra­zić, że pierw­szym, któ­ry po­bie­gł go ra­to­wać, był ten mój ko­le­ga. Naj­wy­ra­źniej po­czuł się in­ten­cjo­nal­nym spraw­cą wy­pad­ku. Ko­le­ga za­wo­do­wo trud­ni się or­ga­ni­za­cją im­prez es­tra­do­wych, a nie jest to pro­fe­sja dla lu­dzi o go­łębich ser­dusz­kach. A jed­nak! Nie przy­to­czę jego na­zwi­ska, bo ro­ze­szło­by się w bra­nży, że jest mi­ęk­ki, a to ozna­cza ko­niec ka­rie­ry w tej spe­cjal­no­ści. Zaś ro­dzi­ce be­stii za­re­ago­wa­li ospa­le. Nie je­stem pe­wien, czy nie byli na­wet nie­co za­wie­dze­ni, że się ura­to­wał. W ka­żdym ra­zie ta­kie spra­wia­li wra­że­nie.

OSTRÓ­DA Słyn­na te­raz z fe­sti­wa­lu di­sco polo. Ale i przed­tem była dość zna­na. Tu na zam­ku re­zy­do­wał kom­tur krzy­żac­ki. Tuż po Grun­wal­dzie woj­ska pol­skie do­go­ni­ły w mie­ście ucie­ki­nie­rów z bi­twy i urządzi­ły im rzeź. Wi­dząc to, miesz­cza­nie roz­sąd­nie zło­ży­li hołd Ja­giel­le. Sy­tu­acja po­wtó­rzy­ła się pra­wie iden­tycz­nie po dwu­stu la­tach, tyl­ko od­bior­ca­mi ho­łdu byli Szwe­dzi. W 1807 na zam­ku miesz­kał Na­po­le­on Bo­na­par­te (uprze­dza­łem!). Jest w Wer­sa­lu ob­raz przed­sta­wia­jący hołd miesz­ka­ńców Ostró­dy zło­żo­ny ce­sa­rzo­wi. Je­śli do­dam, że na ryn­ku była fon­tan­na Trzech Ce­sa­rzy, a nad je­zio­rem stoi Wie­ża Bi­smarc­ka, śmia­ło mo­żna stwier­dzić, że miesz­ka­ńcy Ostró­dy pro­wa­dzi­li ho­łdow­ni­czy tryb ży­cia. Może i dla­te­go mia­sto tak się ład­nie roz­wi­ja­ło.

Z tą Wie­żą Bi­smarc­ka to aku­rat spe­cjal­nie się nie wy­si­li­li, bo Wie­że Bi­smarc­ka sta­wia­no w Rze­szy wszędzie. Na­wet w obec­nych gra­ni­cach Pol­ski jest ich kil­ka­na­ście. Wie­że te słu­ży­ły roz­pa­la­niu ognisk na szczy­cie w roz­ma­ite świ­ęta oraz kon­tem­plo­wa­niu wi­do­ków. Czy­li ni­cze­mu kon­kret­ne­mu i już cho­ćby za to war­to je po­dzi­wiać.

Niem­cy wiel­bi­li Bi­smarc­ka, bo Otto von zjed­no­czył i po­sta­wił na nogi ich kraj. Wiem, był po­la­ko­żer­cą i nie­ład­nie pi­sać o nim do­brze. Ale też był fran­cu­zo­żer­cą, au­stria­ko­żer­cą, węgro­żer­cą a na­wet da­nio­żer­cą. Naj­kró­cej mó­wi­ąc – nie ko­chał sąsia­dów. Ca­ło­ść uczuć wlał w swój kraj i taką po­sta­wę nie­kie­dy skró­to­wo na­zy­wa­my pa­trio­ty­zmem. Ow­szem, tro­chę prze­sa­dzał. Nie­lek­ko ob­cho­dził się z wro­ga­mi, ale też wy­cho­wał się w Pru­sach, a to był nie­lek­ki kraj do ży­cia. Ktoś zgrab­nie ujął, że „Pru­sy to nie był kraj, któ­ry po­sia­dał ar­mię, tyl­ko ar­mia, któ­ra po­sia­da­ła kraj”. W szczy­to­wym mo­men­cie nie­wie­le po­nad trzy­mi­lio­no­we Pru­sy mia­ły dwu­stu­ty­si­ęcz­ną ar­mię. Ta­kich pro­por­cji w hi­sto­rii nie osi­ągnął nikt. Na­wet Rzy­mia­nie czy So­wie­ci w Wiel­kiej Oj­czy­źnia­nej. Po pro­stu ka­żdy, kto nada­wał się do woj­ska, tra­fiał do woj­ska. Fry­de­ryk Pru­ski miał na­wet swo­ją Wiel­ką Gwar­dię, któ­rej człon­ko­wie mu­sie­li mieć po­wy­żej stu dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu pi­ęciu cen­ty­me­trów wzro­stu. Czy­li ka­żde­go, kto schy­lał się w drzwiach, bra­li w sze­re­gi. Czy chciał, czy nie. A za­zwy­czaj chciał, bo cy­wi­le byli trak­to­wa­ni jesz­cze go­rzej niż re­kru­ci.

Nie ka­żdy wie, że rów­ny krok w for­ma­cji (czy­li ha­ńba dla wol­nych lu­dzi) to też spe­cjal­no­ść pru­ska. Wpraw­dzie wcze­śniej woj­sko też sta­ra­ło się cho­dzić w mia­rę rów­no, ale ni­g­dy za ła­ma­nie kro­ku nie roz­strze­li­wa­no. A tam, ow­szem. Na ab­so­lut­ny szczyt mi­li­ta­ry­za­cji wspi­ął kraj Fry­de­ryk II Wiel­ki. Co dziw­ne, był bar­dzo pre­cy­zyj­nie wy­kszta­łco­ny oraz (uwa­ga!) mó­wił i pi­sał – a pi­sał dużo i nie­głu­pio – wy­łącz­nie po fran­cu­sku. Nie­miec­ki znał, ale nie na­rzu­cał się z tym. Wła­ści­wie szko­da, bo cze­go by nie po­wie­dzieć o pi­ęk­nym języ­ku Go­ethe­go, to do ko­mend woj­sko­wych na­da­je się ide­al­nie.

KA­MIE­NIEC Kil­ka ki­lo­me­trów na za­chód od Ostró­dy leży Ka­mie­niec. Na­praw­dę naj­dłu­żej na zie­miach pol­skich miesz­kał Bo­na­par­te w tu­tej­szym pa­ła­cu. Pra­wie mie­si­ąc, ale nie dłu­ży­ło mu się za­pew­ne, bo miał u boku Ma­rię Wa­lew­ską. Hmm... Cza­sa­mi u boku, nie­kie­dy po­ni­żej, by­wa­ło, że po­wy­żej, albo jesz­cze zgo­ła ina­czej... Wia­do­mo, Fran­cuz.

Pa­łac w Ka­mie­ńcu zwa­no Wschod­nio­pru­skim Wer­sa­lem, gdyż był naj­wi­ęk­szy i naj­wy­kwint­niej­szy w ca­łym lan­dzie. Tu­tej­sze ar­cy­dzie­ło ba­ro­ku. W 1718 roku po­zwo­le­nie na bu­do­wę pa­ła­cu wy­dał król Fry­de­ryk Wil­helm I. No i pro­szę! Mówi się, że u nas pa­nu­je biu­ro­kra­cja, a tam wte­dy po­zwo­le­nia na bu­do­wę wy­da­wał oso­bi­ście król! Wład­ca ob­wa­ro­wał jed­nak ze­zwo­le­nie (tzw. wa­run­ki za­bu­do­wy, czy­li wu­zet­ka) wa­run­kiem, że jed­no skrzy­dło pa­ła­cu będzie do sta­łej i wy­łącz­nej dys­po­zy­cji kró­la. Do­kład­nie to ten frag­ment edyk­tu brzmiał, cy­tu­ję: „Aha! Ale skrzy­de­łko dla mnie!”. W ra­mach re­kom­pen­sa­ty ze­zwo­lił w ma­je­sta­cie ła­ski swo­jej zmie­nić na­zwę miej­sco­wo­ści z Ha­bers­dorf (Owsia­na Wieś) na Finc­ken­ste­in, co było mi­łym ge­stem wo­bec wła­ści­cie­la wsi i pa­ła­cu, bo wła­śnie tak się na­zy­wał. Ten akt hoj­no­ści nie kosz­to­wał go zbyt wie­le (nic), a za to miał sta­łe za­kwa­te­ro­wa­nie w pod­ró­żach z Ber­li­na do Kró­lew­ca.

I w tym to wła­śnie skrzy­de­łku Na­po­le­on i Wa­lew­ska...

W la­tach trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku ame­ry­ka­ńska wy­twór­nia fil­mo­wa Me­tro-Gol­dwyn-May­er po­sta­no­wi­ła na­kręcić w pa­ła­co­wych wnętrzach część fil­mu Pani Wa­lew­ska z Gre­tą Gar­bo. Pod­czas ne­go­cja­cji or­dy­nat Finc­ken­ste­in zo­stał za­pro­szo­ny do ber­li­ńskie­go stu­dia, żeby zo­ba­czył, jak wy­gląda plan fil­mo­wy. To po­mo­gło mu pod­jąć de­cy­zję: „Sor­ry. Nie u mnie. Za żad­ne pie­ni­ądze!”. W re­zul­ta­cie wnętrza wy­ko­nał sce­no­graf w Hol­ly­wo­od i wy­szło ta­niej.

Pru­ski Wer­sal szczęśli­wie omi­nął pro­duk­cję fil­mo­wą oraz prze­trwał dru­gą woj­nę, ale nie opa­rł się sza­brow­ni­kom. Ci ostat­ni w ko­lej­ce zde­cy­do­wa­li się za­trzeć śla­dy kra­dzie­ży spa­le­niem ca­ło­ści. Ty­po­we. Stan obec­ny odro­bin­kę przy­po­mi­na stan pa­ła­cu po pierw­szym mie­si­ącu bu­do­wy. Już (jesz­cze) coś tam wy­sta­je z zie­mi.

Mi­ędzy Ostró­dą a El­blągiem war­to zbo­czyć kil­ka ki­lo­me­trów na lewo. Naj­wy­god­niej do Bu­czy­ńca, ewen­tu­al­nie miej­sco­wo­ści Ca­łu­ny. W po­ło­wie XIX wie­ku król pru­ski Fry­de­ryk Wil­helm IV po­sta­no­wił po­łączyć ka­na­łem cen­trum je­zior ma­zur­skich z Ba­łty­kiem. Nie­wie­le było z tego po­żyt­ku ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go, bo za chwi­lę roz­wi­nęła się ko­lej, ale jak Wil­helm chciał po­łączyć, to po­łączył, bo był wład­cą. Za­da­nia pod­jął się pru­ski in­ży­nier Ste­en­ke. A pro­blem był nie­ła­twy, gdyż ró­żni­ca po­zio­mów lu­stra wody wy­no­si­ła po­nad sto me­trów. Gdy­by użyć tra­dy­cyj­nych śluz, to na­le­ża­ło­by ich zbu­do­wać po­nad trzy­dzie­ści, a to już tro­chę wy­sta­wa­ło po­nad bu­dżet. Sko­rzy­stał więc z in­nej me­to­dy (pod­pa­trzył u ame­ry­ka­nów) i skon­stru­ował pięć su­chych po­chyl­ni, gdzie po szy­nach trans­por­to­wa­no stat­ki na spe­cjal­nych plat­for­mach. W do­dat­ku na­pęd był tani, bo wy­ko­rzy­stał ró­żni­cę po­zio­mów wody, któ­ra ciur­ka­jąc z wy­ższej części ka­na­łu do ni­ższej, na­pędza­ła ko­łow­ro­ty ci­ągnące klien­tów. To cwa­nia­czek, czyż nie? Po­chyl­nie Ka­na­łu El­bląskie­go w XXI wie­ku uzna­no za „po­mnik hi­sto­rii”, a w ple­bi­scy­cie „Rzecz­po­spo­li­tej” za je­den z sied­miu cu­dów Pol­ski. A ja­ki­mż to cu­dem? A ta­kim, że je­śli ze­chce­cie obej­rzeć stat­ki su­nące łąką wśród traw (i to uko­śnie), to za­pra­szam. Nie­kie­dy na jed­nej po­chyl­ni po­ko­nu­ją pra­wie dwa­dzie­ścia pięć me­trów wy­so­ko­ści (sie­dem pi­ęter bu­dyn­ku, bądź co bądź).

Gdy­by było to w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, to już gdzieś koło Ło­mia­nek po­sta­wi­li­by ta­bli­ce re­kla­mo­we „Tyl­ko 124 mile do świa­to­we­go cudu tech­ni­ki!!!”. A u nas o tych po­chyl­niach wie mało kto.

Na mar­gi­ne­sie do­dam, że bu­do­wa ca­łe­go ka­na­łu z po­chyl­nia­mi była dro­ższa od wie­ży Eif­fla. Czy­li spo­ro. A może po pro­stu wie­ża Eif­fla była ta­ńsza, niż wy­gląda?

MAL­BORK Za­mek w Mal­bor­ku by­łby jed­nym z naj­wspa­nial­szych pol­skich za­byt­ków, gdy­by nie ci cho­ler­ni Krzy­ża­cy. Ale nie­ste­ty to oni go po­sta­wi­li i w do­dat­ku dla sie­bie. Za­częli w XIII wie­ku i tak im ład­nie po­szło, że już w 1309 roku prze­nie­śli tu z We­ne­cji sie­dzi­bę Wiel­kie­go Mi­strza Za­ko­nu Szpi­tal­ni­ków Najświ­ęt­szej Ma­rii Pan­ny z We­ne­cji. Oso­bi­ście nie prze­no­si­łbym się z We­ne­cji nad No­gat, ale to nie moja spra­wa. Zbu­do­wa­li naj­wi­ęk­szy na świe­cie ce­gla­ny kom­pleks zam­ko­wo-obron­ny. Zwa­żyw­szy, że prze­ci­ęt­nie miesz­ka­ło tam czter­dzie­stu za­kon­ni­ków (ja­koś mało, praw­da?), mo­żna za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że za­pla­no­wa­li tro­chę na wy­rost. Oczy­wi­ście wiel­ki mistrz mie­wał spo­ro go­ści (od­wie­dził go na­wet Ka­zi­mierz Wiel­ki – pew­nie chcie­li po­rów­nać się wzro­stem), ale i tak za­kon­ni­cy bo­ry­ka­li się z iry­tu­jącym nad­me­tra­żem. Na ten przy­kład do to­a­le­ty bie­gło się sze­śćdzie­si­ęcio­me­tro­wym kru­żgan­kiem. I to tyl­ko w ostat­nim eta­pie. Bo je­śli ktoś po­czuł wolę w Ja­dal­ni Ni­ższej (a mógł), miał do po­ko­na­nia już oko­ło trzy­stu me­trów, co po­zwa­la przy­pusz­czać, że nie za­wsze ko­ńczy­ło się to wik­to­rią. Pro­ściej mó­wi­ąc: po­wierzch­ni mie­li do ze­sra­nia. Ty­tu­łem cie­ka­wost­ki – po­miesz­cze­nie to­a­le­to­we zwa­no „gda­ni­skiem”, co wy­wo­ły­wa­ło za­baw­ne nie­po­ro­zu­mie­nia, je­śli ktoś nie­wy­ra­źnie mó­wił albo sła­bo sły­szał. W eks­tre­mal­nych przy­pad­kach po­trze­bu­jący bie­gł do Gda­ńska, a to kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów; by­wa­ło, że i po śnie­gu.

Za cza­sów krzy­żac­kich za­mek ni­g­dy nie zo­stał zdo­by­ty, ale za to sprze­da­ny za dłu­gi. Spra­wa tak się mia­ła, że za­kon za­le­gał moc­no z żo­łdem dla na­jem­ni­ków, aż ci się wku­rzy­li i do­wód­ca wojsk do wy­na­jęcia (Czech, nie­ja­ki Czer­won­ka) sprze­dał za­mek Ka­zi­mie­rzo­wi Ja­giel­lo­ńczy­ko­wi za 660 kilo zło­ta. Ina­czej mó­wi­ąc, Mal­bork zo­stał zdo­by­ty po­stępo­wa­niem ko­mor­ni­czym. I w ten to mało chwa­leb­ny spo­sób Krzy­ża­cy opu­ści­li na za­wsze sie­dzi­bę, któ­ra od tej pory sta­ła się re­zy­den­cją kró­lów Pol­ski. Ale też nie na za­wsze, tyl­ko do roz­bio­rów.

W 1772 roku wkro­czy­li na obiekt Pru­sa­cy i mo­men­tal­nie po­ra­dzi­li so­bie z bo­gac­twem me­tra­żu. Wi­ęk­szo­ść prze­zna­czy­li na ko­sza­ry, ja­dal­nię na uje­żdżal­nię koni, do­rmi­to­ria na la­za­ret, zaś apar­ta­men­ty Wiel­kie­go Mi­strza na fa­bry­kę tka­nin (za­ło­żę się, że mun­du­ro­wych). Pod­czas kam­pa­nii na­po­le­ońskiej na zam­ku urządzo­no szpi­tal i no­co­wał tu (ja­kże­by ina­czej) Ce­sarz Bo­na­par­te. (Ten to by tyl­ko spał!).

Po­tem w XIX wie­ku Pru­sa­cy po­sta­no­wi­li zre­kon­stru­ować wszyst­ko, co znisz­czy­li parę lat wcze­śniej. Ale szło im sła­bo. Wie­że od­bu­do­wa­li nie tam, gdzie nie­gdyś sta­ły, kil­ka po­mi­ni­ęto w ogó­le, po­ja­wi­ły się nowe do­bu­dów­ki w za­ska­ku­jących sty­lach, a ko­pu­ły wznie­sio­no tam, gdzie ich ni­g­dy przed­tem nie było. Krót­ko mó­wi­ąc: po­gu­bi­li się. Zu­pe­łnie nie jak Niem­cy. Tak to po­twier­dza się, że dużo bar­dziej ocho­czo od­bu­do­wu­je się po wro­gu niż po sa­mym so­bie.

I w ta­kim to sta­nie uj­rze­li za­mek czer­wo­no­ar­mi­ści w 1945 roku. Wro­dzo­ne po­czu­cie es­te­ty­ki nie po­zwo­li­ło im pa­trzeć zbyt dłu­go na tę ka­ko­fo­nię sty­lów, to­też zbom­bar­do­wa­li za­mek, zwłasz­cza naj­brzyd­sze jego frag­men­ty, a tyl­ko z ta­kich wów­czas się skła­dał. Przy­świe­ca­ło im przy tym zdro­we za­ło­że­nie, że je­że­li coś zbu­do­wa­no źle, to na­le­ży to zbu­rzyć i od­bu­do­wać jesz­cze raz, a do­brze. I naj­le­piej, je­śli zro­bi to ktoś inny. Za­szczyt­na ta mi­sja przy­pa­dła Pol­sce Lu­do­wej, któ­ra wy­wi­ąza­ła się z tego zna­ko­mi­cie. Na­wet naj­star­si Niem­cy przy­by­wa­jący tu au­to­ka­ra­mi mu­szą przy­znać, że obiekt wy­gląda jak za Krzy­ża­ka, a na­wet spo­ro le­piej. Spra­wia wra­że­nie znacz­nie bar­dziej sro­gie niż nie­gdyś i jest dużo trud­niej­szy do zdo­by­cia, o czym mo­gli się prze­ko­nać ci, któ­rzy pró­bo­wa­li wtar­gnąć do wnętrza bez bi­le­tu.

Zwie­dza­łem Mal­bork la­tem. Za­mek na mia­rę tych nad Lo­arą czy Neu­schwan­ste­inu, a jed­nak par­kin­gi pra­wie pu­ste. Może nie­po­trzeb­nie się wsty­dzi­my, że krzy­żac­ki, bo prze­cież pra­wie cały zbu­do­wa­li­śmy sami po woj­nie.

Za to pod­gro­dzie oży­wa. Wła­śnie obok bu­du­ją ga­le­rię han­dlo­wą. Pew­nie będzie się na­zy­wa­ła „Grun­wald”. Już wy­obra­źnią wy­bie­gam na­przód i wi­dzę re­kla­my w wi­try­nach: „Ta­nie środ­ki pio­rące z Nie­miec!”.

Omi­ńmy te­raz ob­wod­ni­cą Trój­mia­sto, bo i tak wró­ci­my tam nie­ba­wem, i wje­dźmy na Pó­łwy­sep Hel­ski.TRÓJ­MIA­STO

Przez wie­le lat role w Trój­mie­ście były ja­sno po­dzie­lo­ne: Gda­ńsk się po­dzi­wia­ło, w So­po­cie ba­wi­ło, a w Gdy­ni ro­bi­ło za­ku­py.

GDY­NIA Na ogół się ją lubi. Zbu­do­wa­na prędziut­ko w la­tach dwu­dzie­stych z ma­łej wio­ski ry­bac­kiej, żeby stać się pol­skim Oknem na Świat. Obo­wi­ązy­wał wte­dy styl mo­der­ni­stycz­ny, czy­li pro­sto i bez zbęd­nych do­dat­ków. Często z bia­łą ele­gan­cją, choć dziś już zsza­rza­łą nie­kie­dy. Mia­sto było świa­to­we na ma­łym skraw­ku te­re­nu: od Dwor­ca Mor­skie­go do ko­le­jo­we­go Gdy­nia Głów­na. I tro­chę po bo­kach. Da­lej wła­ści­wie mia­sta nie było i to sta­no­wi­ło o jego nie­po­wta­rzal­nym uro­ku.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: