Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Polska Ludowa. Postscriptum - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polska Ludowa. Postscriptum - ebook

To, co było tajemnicą, dziś staje się jawne. Po „Polsce Ludowej”, która była zapisem rozmów Karola Modzelewskiego i Andrzeja Werblana, przyszedł czas na „Postscriptum”. Andrzej Werblan opowiada o swoim życiu. O rodzinnym Tarnopolu. O zesłaniu na Syberię z pieczątką „syn wroga ludu”. O powrocie do Polski. A później o błyskotliwej karierze politycznej. O tym, jak został sekretarzem Bolesława Bieruta, a następnie znalazł się w gronie najbliższych współpracowników Władysława Gomułki i Edwarda Gierka. Za pośrednictwem jego wspomnień możemy wejść do gabinetów władców Polski Ludowej, poznać ich świat, sposób myślenia i kulisy najważniejszych decyzji.

Spis treści

SPIS RZECZY
OD AUTORA
ROZMOWA PIERWSZA
Tarnopol
ROZMOWA DRUGA
Syberia
ROZMOWA TRZECIA
Na wojnie
ROZMOWA CZWARTA
Modlin
ROZMOWA PIĄTA
PPS
ROZMOWA SZÓSTA
Cyrankiewicz
ROZMOWA SIÓDMA
Kielce
ROZMOWA ÓSMA
IKKN
ROZMOWA DZIEWIĄTA
Bierut
ROZMOWA DZIESIĄTA
Rok 1956
ROZMOWA JEDENASTA
Gomułka
ROZMOWA DWUNASTA
Chiny
ROZMOWA TRZYNASTA
Noc z Che Guevarą
ROZMOWA CZTERNASTA
Dacza Stalina
ROZMOWA PIĘTNASTA
Ukrywano to przed narodem...
ROZMOWA SZESNASTA
KPP odchodzi, ZMP przychodzi
ROZMOWA SIEDEMNASTA
Między Marcem a Grudniem
ROZMOWA OSIEMNASTA
Grudzień
ROZMOWA DZIEWIĘTNASTA
Wehner, Schmidt i inni...
ROZMOWA DWUDZIESTA
Pod okiem Wielkiego Brata
ROZMOWA DWUDZIESTA PIERWSZA
Szlachcic
ROZMOWA DWUDZIESTA DRUGA
Jaroszewicz
ROZMOWA DWUDZIESTA TRZECIA
Gierek
ROZMOWA DWUDZIESTA CZWARTA
Od Czerwca do Sierpnia
ROZMOWA DWUDZIESTA PIĄTA
Biały Dom
ROZMOWA DWUDZIESTA SZÓSTA
Sierpień
ROZMOWA DWUDZIESTA SIÓDMA
Jaruzelski
ROZMOWA DWUDZIESTA ÓSMA
Już nie polityk...
WKŁADKA ZDJĘCIOWA
INDEKS OSÓB

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1058-3
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Winien jestem czytelnikowi wyjaśnienie. Zamieszczony w tej książce wywiad rzeka, jaki przeprowadził ze mną nieoceniony redaktor Robert Walenciak, nie jest autobiografią, choć zawiera jej obszerne fragmenty. Autobiografię musiałbym napisać sam, w bardziej uporządkowanej, kompletnej postaci. Na to już wiek i siły nie pozwalają. Zamierzyliśmy z redaktorem Walenciakiem stworzenie obszernego wywiadu, który uzupełniłby wydaną przed kilku laty rozmowę Karola Modzelewskiego i moją o Polsce Ludowej, też pod wieloma względami autobiograficzną. Staraliśmy się więc bez potrzeby nie powtarzać treści w niej zawartych; stąd zarówno pewne luki, jak i sporo szczegółów w relacjach z wydarzeń wcześniej nieopisanych oraz trochę anegdot. Także niezbyt rygorystyczne trzymanie się ram chronologicznych. Oczywiście wyznaczyliśmy sobie takie ramy, ale często opowieść skłaniała do wybiegania w przód lub sięgania wstecz, jak to zazwyczaj dzieje się w opowieściach o czasach minionych.

I co ważniejsze, snułem tę opowieść, odwołując się wyłącznie do pamięci. W wyborze tematów częściowo sterował moją pamięcią Robert, co zresztą widoczne jest w tekście. Nie podejmowałem żadnych kwerend archiwalnych i bibliotecznych, nie miałem już na to siły, a ponadto takie kwerendy sprawiłyby, że w rezultacie książka przestałaby być wyłącznie zapisem wspomnień. Sprawdzałem jedynie, sam lub z pomocą Roberta, poprawność pisowni nazwisk, czasem daty. Jestem wdzięczny mojej żonie Lidii oraz córce Hannie i jej mężowi Andrzejowi Jakubcowi za ich cenną pomoc, za to, że zechcieli przeczytać ten tekst w maszynopisie i zwrócili mi uwagę na zauważone nieścisłości czy niejasności.

Jestem oczywiście świadom, choćby ze względów profesjonalnych, ułomności zapisu pamięciowego: skłonności do wyłamywania się z chronologii wydarzeń, mylenia koincydencji czasowej ze związkami przyczynowymi, prezentyzmu. Starałem się w miarę możliwości tych ułomności unikać. Na temat spraw i czasów, o których w tych wspomnieniach jest mowa, wcześniej opublikowałem kilka naukowych monografii, opartych na źródłach. Obraz przeszłości tam przedstawiony rysuje się zapewne surowiej i jest oceniany bardziej krytycznie, niż zapisała to moja własna pamięć, ale pod tym względem nie chciałem jej poprawiać. Starałem się dbać o zgodność faktów z rzeczywistością, lecz nie korygowałem odczuć, ocen, interpretacji; wolałem, aby zostały takie, jakie były w czasie dziania się historii, lub bliskie tego stanu. Przeszłość po pewnym czasie z reguły rysuje się w pamięci w jaśniejszych barwach niż w rzeczywistości, to ludzkie. Chciałem przedstawić czytelnikom prawdziwie subiektywną relację o swoim życiu i czasach, czyli taką, jaka zapisała się w mojej pamięci. Myślę też, że tym czasom, dziś bezceremonialnie oczernianym i dyskryminowanym, to się zwyczajnie należy. Mam nadzieję, że również profesjonalnym badaczom tamtych dziejów te wspomnienia, choć fragmentaryczne, okażą się pomocne.

Tyle wyjaśnień, reszta w ręku czytelnika.

Andrzej WerblanTarnopol

... w rodzinie dyskutowano, że ja księdzem będę...

Gomułka miał być ślusarzem, Jaruzelski – nauczycielem polskiego... A Pan? Kim Pan miał być?

W szkole byłem prymusem. Na świadectwach miałem z reguły bardzo dobry. Więc w rodzinie dyskutowano, że ja księdzem będę. Rodzina była pobożna, związana z plebanią, z jedną i drugą, z obydwoma wyznaniami. Najstarszy brat mojej mamy był redemptorystą, najmłodsza siostra – zakonnicą w zakonie Służebniczek Najświętszej Maryi Panny.

Powiedział Pan o dwóch wyznaniach...

Wyrosłem na pograniczu. Tak się złożyło, że wszyscy moi dziadkowie i pradziadkowie to były małżeństwa międzywyznaniowe. Zarówno w linii ojca, jak i w linii mamy. Więc cała rodzina była mieszana. Wtedy jeszcze nie mówiło się polsko-ukraińska. Jeśli już o sobie mówili, to Rusini lub Grecy i Łacinnicy.

W Pańskim domu mówiło się po polsku czy po ukraińsku?

I tak, i tak.

Pan jest grekokatolikiem?

Ochrzczony byłem po greckokatolicku. Po ojcu. Dziś jestem bezwyznaniowy.

Nauczył się Pan szybciej bukw czy alfabetu łacińskiego?

Łacińskiego oczywiście. W dzieciństwie byłem dość wątły. Do pierwszej klasy szkoły podstawowej mnie nie posłano; wiek szkolny zaczynał się w Galicji od sześciu lat. Pisania i czytania nauczyła mnie mama, z wykształcenia nauczycielka. Potem chodziłem do szkoły rejonowej, tak zwanej utrakwistycznej^(), gdzie uczono i po polsku, i po ukraińsku. Ale tylko dwa lata. Bo z trzeciej klasy ojciec mnie zabrał. Uznał, że popadłem w złe towarzystwo.

Na czym to polegało?

Urywałem się ze szkoły, chodziłem nad rzekę uczyć się pływać i omal nie utonąłem. Więc mnie zabrał stamtąd i przeniósł do elitarnej szkoły ćwiczeń^() przy seminarium nauczycielskim. Tam zetknąłem się z chłopcami z socjety. Z dziećmi oficerów z dywizji i pułku, który stacjonował w Tarnopolu, synami adwokatów, synem prokuratora. Nauka była na wysokim poziomie. Szkoły przed wojną w ogóle były na poziomie. Zarówno szkoła ćwiczeń, do której uczęszczałem, jak i gimnazja. Tych ostatnich nie było dużo, w całej Polsce nieco mniej niż siedemset.

...dziadek kupił w Tarnopolu duży dom z pokaźnym ogrodem...

Porozmawiajmy o Pańskiej rodzinie...

Linię ojca znam słabo. Miał na imię Jan. Urodził się w 1899 roku. Mój dziadek ojczysty miał na imię Tomasz, a babcia Tekla z domu Kochańska. Byli rolnikami, średniozamożnymi. Rodzina pochodziła ze wsi Iwanówka spod Trembowli. I niemal cała wymarła w roku 1919, na hiszpankę. Po zmarłych rodzicach ojciec odziedziczył kilka hektarów dobrej ziemi. Większość tego spadku spieniężył na pokrycie kosztów studiów. Ukończył je w 1924 roku na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Zachował się dyplom nauczycielski ojca, uprawniający do nauczania języka polskiego oraz historii w szkołach średnich z polskim, ruskim i niemieckim językiem wykładowym. Tak tam napisano. Epidemię hiszpanki przeżyła jedna siostra ojca – Justyna. Wyszła za mąż za chłopa na tej wsi i tam mieszkała. Użytkowała pozostałą część ziemi ojca. Przeżyła też cioteczna siostra ojca – Rozalia Kochańska, która cieszyła się złą sławą na wsi, bo była kochanką dziedzica. Ale została przez niego bardzo dobrze uposażona. Miała z nim dwoje dzieci, Władka i Wandę, 25-hektarowe gospodarstwo, piękny murowany dom. Z tą ciotką Kochańską też utrzymywaliśmy stosunki. Wandę spotkałem po wojnie w Warszawie.

A rodzina mamy?

Mama urodziła się w 1906. Otrzymała imię Genowefa Władysława. W rodzinnych papierach mam jej metrykę. W czasie wojny, w ramach którejś z wymian dokumentów, Rosjanie przerobili jej imię na Eugenia. I tak już zostało. Jej matka, Maria z domu Muszka (1882–1946), wywodziła się z miasteczka Mikulińce, trzydzieści kilometrów od Tarnopola, wzdłuż rzeki Seret. To była najzamożniejsza część rodziny. Posiadali masarnie, sklepy mięsne, prowadzili handel bydłem skupowanym na Podolu. Kupowano wołki, podkarmiano i przepędzano żywe, wynajmując po drodze pastwiska, i sprzedawano jako żywiec na Śląsku Opolskim. Mój pradziadek dorobił się na tym, był też właścicielem młyna i dwóch czynszowych kamienic. Nazywał się Grzegorz Muszka, był unitą, a jego żona Katarzyna z domu Sokołowska rzymską katoliczką. Do tych Mikuliniec jeździłem w czasie wakacji.

Miasteczko miało opinię letniska...

Mieszkało tam dużo moich ciotek. Miały dziwne imiona, Kunegunda, Gizela... Arcyksiężne austriackie tak się nazywały i widocznie mój pradziadek swoje córki chrzcił wedle Wiednia. Najbardziej jeszcze ludzkie imię miała Anna, która przyjeżdżała do nas, przyjaźniła się z matką moją, mieszkała u nas miesiącami i ją najlepiej zapamiętałem. Otóż ciotki zawsze prowadzały mnie do kościoła, aby pokazać ołtarz boczny, ufundowany przez prababcię. I do cerkwi, gdzie w dzwonnicy jeden dzwon był ufundowany przez pradziadka.

Bardzo dyplomatycznie...

Wyznanie było jedno – rzymskokatolickie. Tylko dwa obrządki – łaciński i grecki. To nie stwarzało przeszkód dla małżeństw.

Z kolei mój macierzysty dziadek, Bazyli, był urzędnikiem pocztowym. Urodził się w 1870 roku w chłopskiej rodzinie we wsi Okno powiatu Skałat. Był synem Teodora Antoniszyna i Heleny z domu Łysakowskiej. Dziadek służył najpierw zawodowo jako podoficer w wojsku austriackim. Wojował dla cesarza na Bałkanach. Mieszkał w różnych miejscach – w Innsbrucku, w Abacji^() itd. Niedawno mój młody krewny, lekarz ze Zgorzelca Piotr Pyrzanowski, przysłał mi ksero wypisu z ksiąg metrykalnych parafii św. Mikołaja we Lwowie. W 1900 roku ochrzczono jego prababcię Józefę Antoniszyn, starszą siostrę mojej mamy. Z tej metryki sporządzonej po łacinie dowiedziałem się, że mój dziadek Bazyli był wówczas podoficerem (dekurionem^()) w lwowskim c.k. 15 pułku piechoty. Nawet adres dziadka odnotowano: mieszkał przy ulicy Św. Jacka 6. Służył w wojsku dwanaście lat, potem zwolnił się i dostał państwową posadę, bo cesarz dbał o podoficerów zwalnianych z wojska. Najpierw pracował na poczcie w Żywcu. Moja matka tam się urodziła. Dopiero stamtąd dziadek przeniósł się do Tarnopola, żeby być bliżej rodzinnych stron. Miał trochę ziemi we wsi Okno, sprzedał ją i kupił w Tarnopolu duży dom z pokaźnym ogrodem, prawie hektar. Dom był na trzy rodziny. Mieszkali w nim, za moich czasów, dziadek z babcią oraz ich najmłodsze dzieci, zanim dorosły – Janina i Włodzimierz, moja rodzina i starsza siostra matki, Antonina z mężem. Trzy rodziny.

Pierwsza wojna światowa odcięła dziadka od Tarnopola. Był kierownikiem ambulansu pocztowego. Takiego wagonu kolejowego, który woził pocztę, ale spełniał też rolę urzędu pocztowego. W miejscowości, gdzie zatrzymywał się pociąg, można było przyjść na stację i do tego wagonu wrzucić list. Jak dziadek wyjechał w sierpniu 1914 roku swoim wagonem do Lwowa, to Tarnopol zajęli Rosjanie. Więc przez trzy lata był za linią frontu. Jeździł na trasie Lwów – Kraków. Ale gdy Rosjanie zajęli Lwów, zaczął jeździć na trasie Kraków – Wiedeń i mieszkał tam przez dwa lata. Pytałem dziadka, na spacery z nim chodziłem, dlaczego w Wiedniu? A nie w Krakowie? Odpowiedział – taniej było w Wiedniu... Potem, jak Austria odzyskiwała, przy pomocy Niemców, Galicję, dziadek przeniósł się bliżej domu. Po wojnie zaczął pracować w Tarnopolu. Potem przeszedł na emeryturę. Chorował. Zmarł w 1930 roku.

Miał Pan sześć lat...

Pamiętam pogrzeb. W największym pokoju stała otwarta trumna, odprawiano godzinki nad dziadkiem, a potem był dość okazały pogrzeb, z duchowieństwem obu wyznań. Dwóch księży greckokatolickich i trzech rzymskokatolickich. Był człowiekiem pobożnym, babcia też liczyła się w kołach kościelnych. A jego najstarszy syn Stefan był już księdzem redemptorystą. Gdy dziadek umierał, był w Belgii. Wezwany depeszą, zdążył wrócić, jeszcze zastał dziadka żywego, był na pogrzebie. Potem został misjonarzem w Kongu Belgijskim.

Co się z nim stało w czasie wojny?

Przed samą wojną był w klasztorze w Stanisławowie. Redemptoryści to zakon misjonarski. Ich tu specjalnie osiedlono, żeby wśród tej niezupełnie oświeconej katolicko ludności prowadzili nauczanie. W roku 1939 bolszewicy aresztowali go, zesłali na Syberię i tam zmarł. W każdym razie u redemptorystów jest szanowany, dostałem kiedyś broszurkę o redemptorystach, którzy zginęli na Wschodzie. Było jego nazwisko, ojciec Stefan Antoniszyn.

Z Żydami stykaliśmy się stale...

Tarnopol był miastem w istocie żydowskim. Na 35 tysięcy mieszkańców 19 tysięcy – to byli Żydzi.

Reszta, 16 tysięcy, to po połowie Ukraińcy i Polacy.

Nauczył się Pan trzech języków?

Polski i ukraiński znałem z dzieciństwa. Uczyć się nie musiałem.

A jidysz?

Jidysz trochę znałem. W pierwszej szkole, do której chodziłem, tej blisko domu, było dwóch chłopców żydowskich. A w szkole ćwiczeń – jeden. Syn adwokata. Nazywał się Dyner, mieliśmy po drodze do domu, czasem wracaliśmy razem. W Tarnopolu ludność żydowska mieszkała w swoich dzielnicach, zajmowała połowę miasta. Miała żydowskie gimnazja, i żeńskie, i męskie, z prawem szkół publicznych. Był szpital żydowski, bardzo dobry, na wysokim poziomie. Z Żydami stykaliśmy się stale. Kupowaliśmy w sklepach żydowskich. Leczył nas jako lekarz domowy doktor Ludwik Hirszberg. Mieliśmy z nim taką przygodę. Otóż gdy miałem jedenaście lat albo dziesięć, zachorowałem na dyfteryt. Wezwano doktora Hirszberga, on mnie obejrzał, rozpoznał chorobę i popadł w panikę. A to dlatego, że – jak powiedział ojcu – rok wcześniej też u mnie rozpoznał dyfteryt, jak widać błędnie, i dał mi zastrzyk surowicy. A teraz, jak mówił, drugi raz nie można zastrzyku dać. Jest więc kłopot, zagrożone życie, trzeba do szpitala, pędzlować gardło, próbować tubę założyć, żeby nie zadusiło. Zaproponował, że jeszcze się poradzi kolegi, specjalisty od chorób gardła, doktora Dreszera ze szpitala żydowskiego. Za jakieś trzy godziny dorożką przyjechał doktor Dreszer. Obejrzał mnie i powiedział ojcu, że Hirszberg jest niezłym lekarzem, ale nie od tych chorób. To jest rzeczywiście dyfteryt, ale nieprawda, że nie można drugi raz dać zastrzyku. Można, ale trzeba to zrobić z należytą ostrożnością. Siedział przy mnie trzy godziny, dawał mi co piętnaście minut małą dawkę i po trzech godzinach powiedział ojcu – wszystko w porządku, nie ma uczulenia, za cztery dni będzie po chorobie. I rzeczywiście mnie wyleczył. Takie to było miasto.

Nie było etnicznych waśni?

Były, ale do ekscesów dochodziło rzadko. Z politycznych zapamiętałem dwa. Jedno wydarzenie, zwykle powtarzające się co roku, w okolicach Wszystkich Świętych. Młodzi Ukraińcy szykowali wówczas obchody związane z pamięcią „siczowych strilciw”, żołnierzy poległych w walkach z Polakami w 1919 roku. W Tarnopolu były dwa cmentarze – katolicki obu wyznań, wspólny, i drugi, żydowski, naprzeciw. Na tym katolickim stał piękny pomnik, wielki krzyż drewniany, dla upamiętnienia ukraińskich żołnierzy, którzy wtedy polegli. Gdy szykowały się doroczne obchody żałobne, przyjeżdżała do Tarnopola kompania policyjna z Golędzinowa. Takie ówczesne ZOMO, formacja do rozpędzania tłumu. Stacjonowali w Golędzinowie, nie mieli tarcz ani pałek, jedynie karabiny z mocnymi kolbami. Nie strzelali, tylko bili. Wśród dokumentów, które wpadły w moje ręce w czasach, kiedy już zajmowałem się nauką, znalazłem rozporządzenie Sławoja Składkowskiego, który kazał zastąpić te kolby pałkami, ze względu na koszt. Bo kolba od karabinu to droga rzecz, a często są one uszkadzane. Pałki są tańsze i Golędzinów ma je dostać. Ale ja zapamiętałem Golędzinów bez pałek.

Przyglądał im się Pan?

O, tak! Oni się pokazywali na mieście, żeby było wszystkim wiadomo, że przyjechali i w razie czego będą bić. Więc dzieci latały ich oglądać, karabiny, bagnety i kolby.

Pojawiał się też ONR. Pamiętam, raz jeden, latem, ONR-owcy wybili sporo szyb w sklepach żydowskich. Prowadząc manifestację pod hasłem „Nie kupuj u Żyda!”.

A oficjalne manifestacje?

Były manifestacje młodzieży szkolnej. Pod hasłem „Wodzu, prowadź nas na Kowno” w 1938. W takim wiecu, chyba 1 września 1939 roku, brałem udział. Było już zaciemnienie, latarnie nie świeciły. Przemawiał prezydent miasta Tarnopola, emerytowany pułkownik Stanisław Zygmunt Widacki. Był to chyba wujeczny dziadek profesora Jana Widackiego^(). Przedtem dowodził pułkiem piechoty w Brzeżanach, a po przejściu na emeryturę został prezydentem Tarnopola. Był dobrym gospodarzem miasta. Na Syberii, na zesłaniu, zetknąłem się z jego rodziną. Żoną Marią i córką Ryszardą. Byliśmy zżyci. One wyjechały z rodzinami wojskowymi z armią Andersa i zostały w Anglii. A z tamtego przemówienia Widackiego zapamiętałem zdanie: „gdy będziemy maszerowali na Berlin”. Później je sobie przypominałem, bo jednak maszerowałem na Berlin, zapewne jako jeden z nielicznych, którzy byli na tym wiecu. Maszerowałem na Berlin, tyle że sześć lat później. Przedtem odbyłem znacznie dłuższą podróż w innym kierunku.

Samochód osobowy budził sensację...

Była bieda w Tarnopolu?

Było sporo biedy. My mieszkaliśmy na przedmieściu, bo dziadek chciał mieć dom z dużym dodatkiem, właściwie z polem. Był z urodzenia chłopem. Więc dopóki żył, na podwórzu był chlewik i zawsze hodowano wieprzka. Dwa wieprzki rocznie szły pod nóż. Była wielka uroczystość – świniobicie. Dziadek chciał zapewnić tego typu wygody swojej rodzinie. Otóż na tym przedmieściu mieszkali różni ludzie pod względem zamożności. Było dużo kolejarzy. Oni budowali nawet bardzo ładne domy. Kolejarz, jak dosłużył się rangi maszynisty, to bardzo dobrze zarabiał. Całe osiedle kolejarskich domów było przy naszej i sąsiedniej ulicy. Mój wujek, mąż starszej siostry mojej mamy, który mieszkał w tym samym domu co my, też był maszynistą. Przed samą wojną został już maszynistą pierwszej klasy. Zarabiał grubo ponad 350 złotych miesięcznie. A na utrzymanie w Tarnopolu, jak miał własny dom, wydawał 60–70 złotych. Więc resztę szykował na zbudowanie ładnego domu, niestety, wojna przekreśliła jego plany. Na naszej ulicy mieszkali wojskowi, zawodowi podoficerowie, jeden prokurator.

Ulica klasy średniej...

A równocześnie, naprzeciw nas, mieszkał ubogi szewc. Nazywał się Mościpan. Jego dom to była chałupa sprzed stu lat, kryta słomą. Sąsiednie domy, i nasz, były kryte blachą. Więc bano się, że kiedyś to się skończy pożarem. I skończyło się. Wiosną 1944 roku podczas walk radziecko-niemieckich o Tarnopol spłonęła większość domów na naszej ulicy. I nasz, i jego, i inne.

W Tarnopolu wielkich bogaczy nie było. Samochód osobowy budził sensację. Kto mógł go mieć? Wojewoda, prezydent miasta, starosta, dowódca pułku, dowódca dywizji, kilku lekarzy, adwokat. Częściej używano powozów konnych i dorożek. Było ich bardzo dużo. Obok nas, niedaleko, miał małe gospodarstwo wujek Kosiński. Jego żona była rodzoną siostrą mojej babci. On, oprócz małego gospodarstwa, miał dorożkę. Więc jak w domu potrzebna była dorożka, to posyłano po wujka Kosińskiego. Babcia, gdy uroczyście gdzieś się wybierała, to nie szła piechotą, tylko posyłała mnie – idź po wujka Kosińskiego. I zakładała kapelusz. Bo na co dzień nosiła chustkę. A jak zakładała kapelusz, to znaczyło, że wybiera się na jakąś uroczystość lub w jakiejś ważnej sprawie.

W jakiej?

Opowiem o jednej misji mojej babci. W Tarnopolu też był klasztor redemptorystów, byliśmy trochę z nimi zaprzyjaźnieni. Oni mieli przy klasztorze sad. Każdy klasztor składał się wtedy z księży i braciszków, czyli zakonników nieksięży, takich do pracy, do czarniejszej roboty. Jednym z nich był braciszek o imieniu Gerard, prawdopodobnie z Belgii, który prowadził sad. I on takich chłopców jak ja organizował latem do pomocy w zbieraniu porzeczek. W czasie wakacji. Więc we dwójkę, z kolegą, z Józiem Krawczyniukiem, pomagaliśmy mu. Zwyczajowo dostawaliśmy drugie śniadanie, kawę z mlekiem, pajdę chleba z masłem i szynką. A na koniec dnia braciszek Gerard powiedział – ja wam dam coś dobrego. Podszedł do takiego antałka, bo on z tych porzeczek robił wino, i nalał dla nas po dużym kubku cynowym. Był upalny dzień, wino było dobre, myśmy to wypili, szedłem do domu, zygzakiem. Wszedłem na podwórze. Babcia mnie zawołała. Coś ty robił? Odpowiedziałem. Kładź się do łóżka! Położyłem się. Przyszły siostry pytać, co się dzieje, odpowiedziała – chory, przegrzał się na słońcu. I zachowała to zdarzenie w tajemnicy. Ale na drugi dzień rano posłała mnie po wujka Kosińskiego. Była w kapeluszu, parasolkę w ręku miała. Pytam – Babciu, gdzie jedziesz? – Jadę do klasztoru, porozmawiać z przeorem. Pojechała ze skargą na rozpijanie młodzieży. Babcia była mądrą kobietą. A poza tym wiele rzeczy umiała. Jak się pozłościła, mówiła po ukraińsku. A tak – po polsku.

A święta które obchodziła?

Jedne i drugie. W szkołach w tym regionie też były dni wolne w święta jedne i drugie.

... no, Andrzejku, koniec naszej Polski, towarzysze idą!

Wojna ten świat zniszczyła. 1 września zmienił wszystko...

Były dwa naloty niemieckie na Tarnopol. Nadleciało kilka samolotów, zrzuciły bomby w okolicy stacji kolejowej, nie wyrządziwszy większych szkód. Poza tym było zaciemnienie i budowaliśmy schrony. Więc wykopaliśmy dwa rowy w ogrodzie. Dla nas wojna zaczęła się po 17 września.

Pamięta Pan ten dzień?

W południe wlazłem na słup przy bramie. Naszą posesję otaczał przyzwoity płot, była też ładna duża brama wisząca na dużych drewnianych słupach. Lubiłem tam siedzieć. To było dobre miejsce widokowe na ulicę i na podwórze. Więc siedziałem na tym słupie i patrzę, idzie wujek Michał, maszynista kolejowy. Z torbą kolejarską, wraca ze służby. Z odległości pięciu metrów spojrzał na mnie i mówi – no, Andrzejku, koniec naszej Polski, towarzysze idą! Wracam spod Podhajec. On prowadził pociąg ku granicy. Rano był w Podhajcach, kiedy Rosjanie przekraczali granicę. Ale zdążył wyruszyć w trasę, przyjechał do Tarnopola, oni jeszcze tu nie doszli, ale on już ich widział. Pokiwał głową i powiedział – ja jestem robotnik, to może jakoś przetrwam. Ale wam to gorzej będzie. Potem jeszcze się zatrzymał, machnął ręką i dodał – a miał poglądy lewicowe – teraz rządziła kurwa i złodziej, a będzie rządzić złodziej i kurwa! I poszedł. Tak dowiedziałem się o 17 września. A potem rozeszła się wieść, że już są. I że idą ulicą Ostrowskiego, ze wschodu. Dzieci z całej okolicy poleciały to oglądać. Szły kolumny tankietek, w nocy strzelanina w mieście była i spalił się kościół dominikański.

Po miesiącu aresztowano ojca.

Za co?

Uczył w dwóch gimnazjach, w trzecim gimnazjum państwowym i w prywatnym, koedukacyjnym gimnazjum ukraińskim. I tu, i tu uczył języka polskiego, a w ukraińskim jeszcze historii. To ukraińskie gimnazjum stało się przyczyną jego nieszczęścia po przyjściu władzy radzieckiej.

Dlaczego?

Przed wojną w prywatnych gimnazjach z innym niż polski językiem wykładowym były dwa przedmioty, które musiały być wykładane po polsku – język polski i historia. Nauczycieli do tych przedmiotów zatwierdzało kuratorium. W pewnym sensie oni mieli pilnować poprawności politycznej, tak to wyglądało... Po aresztowaniu ojca matka posyłała mnie do prokuratora, żebym uzyskał jakąś informację. Była w zawansowanej ciąży, wolała mną się posłużyć. I po dwóch czy trzech wizytach ten prokurator mi powiedział, że ojciec został skazany na osiem lat łagru, trudowo sprawitelnych łagieriej. Za to, że działał na szkodę narodu ukraińskiego na polecenie władz polskich. Ani przez moment nie wierzyłem, że ojciec robił coś niecnego. Powiedziałem to. Prokurator zaśmiał się i dodał – mamy jego przyznanie się.

Prokurator był skąd?

Nowa władza go przysłała ze Związku Radzieckiego. Mówił po ukraińsku. Później, po wojnie, w Tarnopolu, w czasach Gorbaczowa siostra moja, która tam mieszkała, nie wyjechała do Polski, zabiegała o rehabilitację ojca. Otrzymała dokument, że odpowiedni sąd rozpatrzył sprawę ponownie i orzekł pełną rehabilitację ojca ze względu „na brak znamion przestępstwa”.

W łagrze zmarł?

Wyszedł w roku 1948. Nie załapał się na amnestię po układzie Sikorski – Majski, w 1941 roku. Był na Kołymie. A między obozami na Kołymie a lądem komunikacja była tylko latem. Zimą, kiedy nie chodziły statki, komunikacji nie było. Dlatego wielu z tych, co tam siedzieli, przetrzymano do 1942 roku. A w 1942 roku przestali zwalniać. Więc w rezultacie on wyszedł dopiero w 1948 roku i po kilku latach zmarł.

Wrócił do Tarnopola?

Wrócił. Zresztą z tego powodu moja matka tam została. Była już przygotowana do repatriacji, jej dwie siostry wyjechały już do Polski, kiedy przyszedł list, z którego dowiedziała się, że ojciec żyje. I zdecydowała się zostać, czekać na niego.

Pozbawieni ojca jesienią 1939 roku znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Nasza rodzina była wielodzietna. Rodzice mieli dziewięcioro dzieci. Byłem najstarszy. Jedna siostrzyczka zmarła w 1934. W 1939 miałem pięć sióstr: Lubomirę, Wierę, Nadię, Zofię i Marysię, najmłodszą – urodziła się w grudniu 1939 roku, już po aresztowaniu ojca. Oraz dwóch braci – Jurka i Józefa. Zostaliśmy bez środków do życia, jedynie ja dorabiałem korepetycjami. Wspierała nas rodzina, tarnopolska i z Iwanówki, i z Mikuliniec. W kwietniu 1940 roku spotkało nas drugie nieszczęście, wywózka na Syberię.

Było ich trzech, jeden umundurowany żołnierz, z karabinem i bagnetem, i dwóch cywilów.

Jako rodzinę wroga ludu?

Były trzy wywózki. W pierwszej, w lutym 1940 roku, wywieziono osadników wojskowych, czyli chłopów w istocie rzeczy, których po wojnie, w ramach polonizacji tych ziem, nadzielano ziemią z reformy i osiedlano. Wywieziono też służbę leśną, gajowych, leśniczych... To była najbardziej dramatyczna wywózka, bo zimą, w mrozy. A wywożono pociągami towarowymi. Tak jak to wtedy było w modzie. Teraz czasem wspomina się jako szczególną udrękę, że towarowymi pociągami wywożono. Otóż ja jako żołnierz podróżowałem wyłącznie towarowymi pociągami. To były przystosowane do przewozu ludzi wagony. Miały piecyk w środku, dziurę w charakterze szaletu, prycze. I były obliczone na czterdzieści osób albo osiem koni. Z I wojny światowej utrzymał się ten rodzaj transportu. Masowo używany w Austrii, w Niemczech i w Rosji. Ale w lutym taki transport w kierunku Syberii to była groźba dla życia. Druga wywózka odbyła się 8–9 kwietnia, już wiosną. Była największa ilościowo. Wywieziono chyba 170 tysięcy osób. We wszystkich wywózkach z terenów włączonych do ZSRR – razem ponad 400 tysięcy. W tym drugim rzucie wywieziono rodziny wszystkich aresztowanych i internowanych. Czyli także rodziny oficerów, którzy zginęli w Katyniu. Zygmunta Widackiego, naszego prezydenta, aresztowano trzy dni po zajęciu miasta. On potem zginął, ale nie w Katyniu, a prawdopodobnie w Kijowie. Jego rodzinę z nami wywieziono.

W drugiej wywózce.

Tak. Z rodzinami oficerów, policjantów, urzędników sądowych, prokuratorskich i wszystkich aresztowanych z powodów politycznych. Z Tarnopola wywieziono tysiąc dwieście osób. Jeden duży transport. W jednym wagonie jechało mniej więcej czterdzieści osób.

Więc było trzydzieści wagonów...

Jechaliśmy dwadzieścia dni. Dotarliśmy do północnego Kazachstanu po 1 maja.

A trzecia wywózka?

Była parę miesięcy później. Wywieziono w niej „bieżeńców”, uciekinierów z zachodnich regionów, którzy nie wrócili do Generalnej Guberni. A mogli. W tej trzeciej wywózce połowa była Żydów. Oni bardzo narzekali, że popełnili błąd i zamiast wrócić do Generalnej Guberni, zostali i wywieziono ich na Syberię. Przekonali się za dwa lata, że w ten sposób uratowali życie...

A rodzina Jaruzelskiego?

Ich wywieźli w czwartej fali, na dwa tygodnie przed atakiem Niemiec.

Spodziewaliście się, że będziecie wywiezieni?

Nie spodziewaliśmy się. Byliśmy zaskoczeni, kiedy o piątej rano zjawili się u nas. Było ich trzech, jeden umundurowany żołnierz, z karabinem i bagnetem, i dwóch cywilów. Przyjezdni, ze Wschodu. Oświadczyli, że mamy dwie godziny na spakowanie się, mamy wziąć tylko najbardziej niezbędne rzeczy i żywność na dwa tygodnie. I że zostaniemy przesiedleni do wschodnich obwodów Ukrainy.

Oszukali was!

Pojechaliśmy 4 tysiące kilometrów dalej... Ale oni nie musieli tego wiedzieć... Przybiegła babcia, ciotka, pomagali matce pakować. Mieliśmy zapewne trochę szczęścia lub może ten najstarszy z nich zlitował się, widząc kobietę z siedmiorgiem drobiazgu. W każdym razie zgodził się, gdy babcia zaproponowała, że niemowlę, czyli Marysię, zatrzyma przy sobie. Zaczął też dyskretnie doradzać mamie, co powinna zabrać. Rady te wydały się początkowo dziwne. Matka w panice wyrzucała takie rzeczy, które wydawało się, że się nie przydadzą. Na przykład swoje balowe suknie, eleganckie pantofle... Ciotce to oddawała. A on na to patrzył i powiedział: niesłusznie robicie, zabierzcie to. Zabraliśmy i później parę miesięcy żyliśmy ze sprzedaży tych sukni i pantofli.

Odsprzedaliście je potem!

Tak! Wszystkie zegarki także, z wyjątkiem budzika. Potem się okazało, że on nam się bardzo przysłużył tymi swoimi radami. Jednej matka nie posłuchała – futro ojca zostało u babci! On kręcił głową, mówił, żeby zabrała ze sobą. Ale matka się nie zdecydowała. Powiedziała – a nuż wróci? Będzie potrzebował! A gdybyśmy to futro wzięli, było przyzwoite, to wymienilibyśmy je na waciaki dla całej rodziny.

Spakowaliście się i potem...

Załadowali nas na ciężarówkę. Z naszej ulicy zabrali jeszcze jedną rodzinę, bliską krewną, cioteczną siostrę mamy, Jankę Mazurową, żonę Henryka, policjanta. Ciotka Mazurowa jechała z trojgiem dzieci. Zawieźli nas na dworzec, wpakowali do wagonu, zamknęli drzwi, staliśmy jeszcze z dziesięć godzin na stacji. Przybiegli krewni, rozmawiali, ale już z wagonów wyjść nie było można. I ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy około trzech tygodni.

Przypisy

Szkoła z dwoma językami wykładowymi, głównie na terenach dwujęzycznych (przypisy pochodzą od redaktorki, jeśli nie zaznaczono inaczej).

Szkoła podstawowa lub średnia o wysokim poziomie nauczania, dysponująca wysoko wykwalifikowaną kadrą, często funkcjonująca przy ośrodkach kształcących nauczycieli.

Miasto w Chorwacji na półwyspie Istria, dziś Opatija.

Słowo pochodzenia łacińskiego (decurio); w starożytnym Rzymie między innymi dowódca dziesięcioosobowego pododdziału jazdy. Tu dowódca dziesięcioosobowego oddziału wojskowego.

Jan Widacki – prawnik i dyplomata, autor ponad trzystu książek, między innymi Rozważania o prawie i sprawiedliwości (2007) i Szkice z dziejów prawa karnego i kryminologii w Krakowie: myśli i ludzie (2014).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: