Południe wieku - ebook
Południe wieku - ebook
O tym maszynopisie mówiło środowisko literackie PRL-u. Powieść z kluczem, która decyzją cenzury została objęta zakazem publikacji, a wszystkie kopie miały zostać zniszczone. Odnaleziony egzemplarz pozwala jednak, by tekst trafił do czytelników.
W cieniu październikowej odwilży 1956 roku główny bohater, przerażony komunistyczną rzeczywistością Piotr Jedliński, przeżywa głębokie rozczarowanie i zmuszony jest do przebudowy swojego światopoglądu. Król jest nagi. A cel jest jeden - manipulacja ludźmi za pomocą wielkich haseł. Intelektualista w piekle moralnej odpowiedzialności. Sytuacja historyczna pozwalająca na pozorną bezsilność. I odwieczne pytania, wobec których musimy stanąć.
Dwoje najbliższych przyjaciół po przeczytaniu pierwszej wersji maszynopisu zerwało przyjaźń z autorką, odnajdując siebie w sportretowanej parze. Choć w tej powieści z kluczem czytelnych postaci jest dużo więcej: Jarosław Iwaszkiewicz, Tadeusz Konwicki, Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Borowski czy wreszcie człowiek numer 2 w PRL-u - Zenon Kliszko.
Książka i jej dramatyczne losy są wyjątkowym świadectwem kryzysu w "południe XX stulecia", kryzysu światopoglądowego i duchowego. Jego kontekst to panowanie ustroju, który został Polsce, jak i innym krajom Europy Wschodniej, narzucony, ale który przez jakiś czas usiłował stworzyć wokół siebie otoczkę wyższych racji moralnych, a nawet historycznej nieuchronności, zapewniającej zwycięstwo komunistycznej doktryny i praktyki. Dzisiaj te wydarzenia wydają się dalekie. Ale nie są dalekie czy unieważnione ówczesne problemy moralne i polityczne. Nie zdezaktualizowało się ludzkie poszukiwanie dobra i prawdy o świecie - coraz bardziej nieprzejrzystym i zawikłanym - o świecie, gdzie manipulowanie ludźmi ukrywa się za maskami górnolotnych haseł.
Ewa Bieńkowska
Flora Bieńkowska, ur. 1914 w Mogielnicy, zm. 1990 w Warszawie - poetka i powieściopisarka. Autorka m.in. wydanej w 1961 roku trylogii "Dalekie drogi" (t. I "Czyściec", t. II "Pusta kwinta", t. III "Smuga światła") o losach inteligencji polskiej przed i podczas II wojny światowej, i tomów wierszy: "Wyróżniony ogród" (1977), "Krajobraz słowa" (1982) i "Pieśni na powtarzalność rzeczy" (1997).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-871-9 |
Rozmiar pliku: | 985 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść Flory Bieńkowskiej Południe wieku ma wiele intrygujących stron. Jedną z nich są postaci powieściowe, w której współcześni Autorki, a dzisiaj czytelnicy, trochę obznajomieni z historią PRL-u, mogą rozpoznać modele osób ważnych bądź znamiennych dla tamtej epoki.
Czas akcji, przy dokładniejszym spojrzeniu, wyznaczają dwa wydarzenia z lata 1956 i początku sierpnia 1961 roku, które pisarka stopiła w jeden moment. Z jednej strony otrzymujemy sygnał wskazujący na pierwsze dni sierpnia 1961 roku. Faktem naprowadzającym jest pogrzeb Łukasza Dębnego, rozważany wielokrotnie przez główną postać, narratora powieści Piotra Jedlińskiego. Chodzi tu o śmierć komunisty sprzed II wojny światowej, który nie ugiął się przed dyktatem partii komunistycznej, nie zgodził na samokrytykę (co pozbawiło go prawa druku); lecz, wiedząc o zbrodniach stalinowskich, zamknął się w milczeniu, które Piotr tak ma mu za złe. Modelem do tej postaci jest Andrzej Stawar (1900–1961), historyk, który pod koniec życia, po opuszczeniu kraju, zamieszkał w siedzibie Instytutu Literackiego „Kultura”. Stanowiło to jednoznaczną demonstrację polityczną – zdumiało zarówno władze, jak rozpolitykowane środowisko literackie (po śmierci Stalina prawo druku zostało mu przywrócone, wydał szereg książek o pisarzach polskich). W domu Flory i jej męża, Władysława Bieńkowskiego, decyzja zamieszkania w Maisons-Laffitte pod Paryżem i wydanie w „Kulturze” ostatniej książki Stawara O Brzozowskim i inne szkice, stało się sensacją. Na początku lat 60. środowisko intelektualistów-rewizjonistów, coraz ostrzej krytykujących rządzącą partię, zachowało jeszcze w stosunku do „Kultury” postawę nieufności i dezaprobaty, płynące z przesądu (propagowanego przez partię), że jej zespół redakcyjny to ludzie pragnący przywrócić w Polsce system przedwojenny, i że korzystają z finansowej pomocy CIA. Przeprowadzka, faktyczna i ideowa, Stawara stała się szokiem, a ponieważ trumna z jego ciałem została sprowadzona do Warszawy, nie było końca domysłom, co władze postanowią w sprawię pogrzebu. Echa tej afery, politycznej i symbolicznej, słychać wyraziście w powieści...
Drugie wydarzenie, czy też ciąg wydarzeń, prowadzi jeszcze dalej wstecz, do roku 1956, kiedy nastąpił przełom nazywany październikowym: uwięzieni działacze aparatu partyjnego i niedawni „wrogowie ludu” są wypuszczeni z więzień, zezwala się na krytykę tzw. błędów i wypaczeń. Powołanie Władysława Gomułki do władzy jako pierwszego sekretarza PZPR wydaje się zapowiadać liberalizację kulturalną i rządy zdrowego rozsądku – oczekiwania brutalnie przekreślone już rok później. Równocześnie niektórzy intelektualiści (w tym główna postać powieści, Piotr Jedliński, porte-parole autorki) przerażeni komunistycznymi praktykami i łatwością przejścia od potępienia „nadużyć” do zadeklarowanego na nowo dogmatu o nieomylności partii, przeżywają moralne załamanie i przebudowę światopoglądu. Król okazał się nagi.
Trudno przecenić wagę przełomu październikowego dla całego społeczeństwa, przełomu, który wyzwoli myślenie od strachu. W Południu wieku splecenie dwóch sytuacji w czasie, zmian październikowych i roku 1961, gdy złudzenia się definitywnie rozwiały, roku symbolizowanego przez pogrzeb Stawara, stwarza atmosferę intensywności, podnosi temperaturę moralną przeżyć głównego bohatera. Można ten stan w powieści określić jako bezsilny sprzeciw. Pozornie bezsilny, jak pokaże przyszłość, ale dramatis personae jeszcze o tym nie wiedzą.
Od pierwszych stron dzieła natykamy się na dialogi dwóch osób, stanowiące jakby ramę strukturalną i moralną (czy amoralną) dzieła. To dwaj wysocy funkcjonariusze PZPR, w czasach stalinowskich należący do aparatu władzy – obaj zagrożeni odwilżowymi zmianami, obaj przekonani, że nie ciąży na nich żadna wina i że będą potrzebni nowemu aparatowi, ponieważ mają za sobą cenne doświadczenie(!); byli i pozostają wiernymi synami partii komunistycznej. Są jak złe duchy Piotra Jedlińskiego, nachodzące go znienacka, zatruwające swoją gadaniną, której celem jest zatarcie win przeszłości, odebranie ciężaru zbrodniom dokonanym przez partię. Ich slogany – „historii nie przeskoczysz”, „wszyscy jesteśmy winni” – zatruwają Piotra, który sam czuje się moralnie odpowiedzialny i którego odrzuca bezproblemowe przejście komunistów nad latami „błędów i wypaczeń”. Jedną z tych osób daje się rozpoznać: powieściowy Michał Rudziński to Stefan Staszewski (1906–1989), znany naszej rodzinie jako sąsiad z kamienicy przy Szucha 16, sąsiad natrętny i pewny siebie. W latach odwilży pełnił funkcję pierwszego sekretarza komitetu warszawskiego PZPR. Po Październiku 1956 usiłował nawiązać kontakty z Bieńkowskimi, nie bardzo przez nich ceniony. Historycy PRL-u znają jego zakręty życiowe. Wysadzony z siodła, rzucił się w działania, o których wiedzieliśmy tylko z pogłosek. Jesienią 1956, gdy wchodziła w grę interwencja wojsk sowieckich, miał udać się do fabryki na Żeraniu, żeby zaagitować robotników na rzecz obrony stolicy. Plotka mówiła po prostu: chciał rozdawać broń robotnikom! W każdym ustroju jest to rzecz w najwyższym stopniu groźna, nielegalna i zastanawiam się, czy w przypadku prawdziwości tego czynu zostawiono by Staszewskiego na wolności i pozwolono na swobodę w zachowaniu. Chyba że udając przez lata niezależność i bunt przeciw partii, był z władzami w porozumieniu. Pasowałoby to do jego sylwetki, a zwłaszcza było bardziej realistyczne niż puszczenie samopas człowieka tak skompromitowanego i podszywającego się pod rewizjonizm... Zakorzenił się jakoś wśród intelektualistów starszego pokolenia, zapraszany przez nich do kawiarni i na spotkania towarzyskie. Autorka Południa wieku zaobserwowała też jego manewry zmierzające do zbliżenia się do studentów.
Drugi przedstawiciel amoralizmu w duchu dążenia do władzy dla samej władzy to w powieści stalinowski sędzia Józef Protop. Wykształcony, znający języki obce, udaje, że nie zależy mu na sprawowaniu wysokich funkcji; może sobie odejść na emeryturę i np. tłumaczyć Fausta Goethego. Piotr Jedliński nie daje się zmylić tymi deklaracjami, wie, że sędzia aż dygoce z pragnienia powrotu do władzy. Gdy na podstawie obserwacji zmian przedpaździernikowych przepowiada mu nominację na stanowisko prokuratora, Protop wpada w podniecenie: „Czy ty naprawdę coś wiesz?”. To on jest w powieści mistrzem nauk o historycznym determinizmie i o władzy stojącej ponad dobrem i złem. Wedle niego właściwie nic się nie stało, partia komunistyczna zachowuje swoją ciągłość, dawni winowajcy będą znów powołani, by jej służyć. To rezoner, a razem z Rudawskim, dwugłowy Mefistofeles Południa wieku: wypróbowuje metody na młodszych, szukając ofiary, którą da się uwieść. Z Piotrem to mu się nie powiedzie. A mniej wzniośle: to człowiek wańka-wstańka, po którym tragiczne wydarzenia spływają bez śladu. Nie potrafię dokładniej wskazać osoby, która mogła posłużyć za wzór. Postać nosi pewne cechy Adama Schaffa, filozofa partyjnego; wyjątkowo niecenionego przez Władysława Bieńkowskiego za konformizm. Zrobił on karierę zagranicą w środowisku marksistów jako myśliciel niezależny... Jego dyspozycyjna postawa była rozpowszechniona wśród komunistów z aparatu, wśród tych, którzy nie przeżywali moralnych problemów związanych z demaskacją Stalina w 1956 roku i którzy patrzyli z obawą na odwilżowe przemiany. W powieści sędzia Protop reprezentuje zapewne wiele takich przykładów, zamyka je w osobowości gładkiej i niedostępnej. Dla Piotra, razem z postacią Rudawskiego, stanowi kwintesencję komunistycznej teorii władzy. Sędzia dostarcza nawet Piotrowi dokumenty o zbrodniach okresu stalinowskiego w Polsce, które pisarz chce wtopić w swoje sprawozdanie o niegodziwościach władzy; dla sędziego są to rzeczy należące do przekreślonej przeszłości: trzeba iść do przodu! Dodam, że wyraźna w Południu wieku obsesja sprawozdania łączyła się dla Flory Bieńkowskiej z projektem pisarzy wydania dzieła zbiorowego pt. Rachunek pamięci. Maszynopis ze wstępem Pawła Jasienicy, z udziałem Bieńkowskiej był gotów w 1957 roku. Książka otrzymała zakaz druku.
Inny wysoki dygnitarz partyjny, więziony za „prawicowe odchylenie” w latach 1953–1954, nieodstępny towarzysz Gomułki, jak mawiano: drugi człowiek w państwie, wprowadzony jest do powieści pod nazwiskiem Jana Horaczyńskiego. Postać enigmatyczna, właściwie niezabierająca głosu. Widzimy ją krótko, gdy zachwyca się wyczytaną w gazecie informacją o wzroście oszczędności Polaków w PKO. To Zenon Kliszko (1908–1989), współzałożyciel Polskiej Partii Robotniczej w okresie okupacji niemieckiej, którego można określić jako fanatyka idei komunistycznej, traktującego doktrynę z religijnym absolutyzmem. Bohaterowie wspominają często nazwisko Horaczyńskiego, zastanawiają się nad jego przyszłością. Podniesienie go do wysokich rejonów władzy jest interpretowane jako znak nowych czasów. Dodam, że Kliszko zostanie do końca bezwarunkowo wierny Gomułce – i ostatecznie skompromitowany przy krwawym tłumieniu buntu robotników na wybrzeżu w 1970 roku. Ciekawym rysem powieści jest to, że osoba październikowego pierwszego sekretarza partii, Władysława Gomułki, rządzącego Polską aż do wydarzeń na wybrzeżu, nie będzie nigdzie zasygnalizowane. Jak gdyby człowiek, który stał się ośrodkiem wydarzeń październikowych i władcą kraju na następne dwadzieścia cztery lata, był nie tylko nienazywalny, lecz jakby utworzyła się wokół niego symboliczna próżnia – i wokół tej niedotykalnej próżni kręci się cały świat przedstawiany w powieści. Nie trzeba też zapominać, że gdy Autorka dążyła uparcie i bezskutecznie do wydania powieści za swego życia (zmarła w 1990 roku), jakakolwiek forma przywołania osoby Gomułki była nie do pomyślenia. Zauważę dodatkowo, że długo w naszym domu rodzinnym, do marca 1968, osoba pierwszego sekretarza stanowiła temat zatroskanych analiz i domysłów. Władysław Bieńkowski miał go za człowieka nieposzlakowanego, niejako za wcielenie polskiego ludu... Po wydarzeniach marcowych Bieńkowski napisał ostrą krytykę bilansu gomułkowskiego, która została opublikowana w wydawnictwie paryskiej „Kultury”.
Przechodzę teraz do postaci pisarzy i artystów w powieści. Nie jest ich wielu, lecz dla narracji zostały wybrane osoby bardzo charakterystyczne. Sam Piotr jest wyrazicielem myśli i stanów ducha Autorki. Ze wspomnień wiem, że upokarzająca scena wygłaszania życiorysu na zebraniu komórki partyjnej Związku Literatów, którą Piotr sobie przypomina, dotyczyła Tadeusza Konwickiego. Najmocniejszym światłem w Południu wieku świeci postać starego poety imieniem Faustyn. Uwielbiany przez garstkę młodszych literatów, w oczach których zachowuje on wierność tradycji artystycznej, szanowany nawet przez dzierżycieli władzy, którym jest potrzebny dla (niezbyt udanego) trzymania pisarzy w garści. Dowiadujemy się o jego częstych podróżach do Włoch, o tym, że dał na mszę w weneckiej bazylice św. Marka za duszę zmarłego przyjaciela. Do władzy ma stosunek zewnętrznego podporządkowania, lecz jedyną jego pasją jest pisarstwo. Ukryty w literaturze, uważa za swą ojczyznę piękno i przeszłość kultury, a współczesnym czasom składa grosz czynszowy, by utrzymać wewnętrzną wolność. Od razu rozpoznajemy Jarosława Iwaszkiewicza! Jego twórczość była szczególnie ceniona przez pisarkę, a jego osoby broniła wobec więcej niż niechętnego nastawienia wielu kolegów po piórze – dla nich był uosobieniem konformisty. Życie stworzone przez Iwaszkiewicza, otoczony lasem dom w Stawisku, podróże na Zachód wywoływały, być może, nostalgię pisarki i wydawały się warte dużej ceny. W powieści mądrość artysty jest po jego stronie, ale to mądrość pesymistyczna i ściśle indywidualna.
Inna postać mniej rozpoznawalna, lecz charakterystyczna to Stefan Ożyński z twarzą podobną do Bernarda Shawa. Jest zafascynowany młodziutkim muzykiem Emilem, którego chce odciąć od związków z przyjaciółmi, aby ustawić się w roli jedynego opiekuna. Postać dość demoniczna, której pod koniec powieści udaje się manewr „osaczenia” chłopca, podlegającego kryzysom depresyjnym. To rozwiązanie dorzuca się do ogólnej atmosfery beznadziejności w zakończeniu dzieła. W Ożyńskim rozpoznaję skrótowy (i jednostronny) portret Jerzego Andrzejewskiego, autora „niespełnionego arcydzieła”, jakim miała być powieść Miazga; zasłużonego dla ruchu rewolty polskich pisarzy w czasach, które znajdują się już poza granicami powieści Bieńkowskiej.
W postaci Teodora – neofity komunistycznej wiary, doktrynera napadającego na tych, którzy ośmielają się wyrazić wątpliwości co do marksizmu-leninizmu i nieomylności partii, fanatyka, który tak się zaplątał w teoriach, że zderzenie z faktami (z własnym sumieniem?) skazało go na samobójstwo – w postaci tej występuje oczywiście Tadeusz Borowski. Jego śmierć w pełni epoki stalinowskiej była jak piorun z jasnego nieba dla środowiska literackiego i przypominam sobie, że jeszcze w latach 60. w rozmowach w domu rodzinnym powracała ta wątpliwość: przypadek czy czyn rozmyślny? Tak jak inne osoby, Teodor powieściowy jest zarazem konkretny, ucieleśniony – i symboliczny dla całej kategorii młodych inteligentów, którzy po okupacji niemieckiej uznali komunizm za jedyny ratunek dla siebie i dla kraju i dla ratowania humanistycznej cywilizacji, zranionej przez hitleryzm do samego rdzenia. Postać Borowskiego, porównywana często do Włodzimierza Majakowskiego, z jego tragicznym końcem długo prześladowała pisarzy partyjnych, zwłaszcza jego pokolenia. Był w tym dylemat: tak giną idealiści, załamani prawdą o rzeczywistości – czy też moralni zbrodniarze?
W tym przeglądzie postaci dochodzę do pary małżeńskiej Aleksandra – Ludwik. Ta pierwsza jest aktorką, z dużym wyczuleniem na piękno życia codziennego; o tym drugim nie dowiadujemy się niczego bliższego. Możemy się domyślać, że należał do wysoko postawionych i odsuniętych w latach stalinowskich członków PZPR. Również należy do tych, którym przypadnie władza po Październiku 56. Tak jak oni ma w ustach frazesy typu: „historii się nie przeskoczy”. Obok wielkiego poety Faustyna odznacza się w powieści niesłychaną witalnością, zapatrzeniem w siebie, swoistym amoralizmem. Ofiarą tych cech staje się jego żona Aleksandra, niepotrafiąca zerwać i odejść. W związku z konfiguracją Ludwik – Aleksandra przytoczę anegdotę. Po ukończeniu pierwszej wersji maszynopisu Flora Bieńkowska wysłała go na adres pary pisarskiej Heleny Boguszewskiej i Jerzego Koranckiego, przez dziesięciolecia przyjaciół najcenniejszych, z którymi utrzymywała żywe kontakty. Otrzymała odpowiedź Kornackiego, w której tenże zrywał z nią znajomość, ponieważ uznał, że w postaci Ludwika Autorka dokonała „donosu” na własnego męża. Ten fakt zerwania, pomieszania osoby fikcyjnej z realną (u literata!) dużo ją kosztował. W jej środowiskowej izolacji para Boguszewska – Kornacki stanowili kontakt ciepły i pobudzający intelektualnie. Oznaczali też most z jej przeszłością przedwojenną, kiedy zamieszkiwała w ich domu jako towarzyszka życia syna Heleny Boguszewskiej.
Ciekawe i znamienne są perypetie wydawnicze tej niewydanej książki. Matka podpisała umowę z PIW-em; praca wydawnicza była właściwie ukończona. W tym momencie pojawił się donos, oskarżający autorkę o wrogi stosunek do partii i do socjalistycznego państwa. Skład został rozsypany. Później prowadziła nieformalne rozmowy z Czytelnikiem, z których nic nie wyniknęło.
Na końcu ostatniej wersji maszynopisowej znajdują się daty: 1962 – 1970 – 1989. Autorka opracowywała tekst niemal do ostatniego tchu. Książka jest dość odosobnionym świadectwem kryzysu w „południe XX stulecia”, kryzysu światopoglądowego i duchowego. Jego kontekst to panowanie ustroju, który został Polsce, jak i krajom Europy środkowo-wschodniej, narzucony, ale który przez jakiś czas usiłował stworzyć wokół siebie otoczkę wyższych racji moralnych, a nawet historycznej nieuchronności, zapewniającej zwycięstwo komunistycznej doktryny i praktyki. Dzisiaj te wydarzenia wydają się dalekie. Ale nie są dalekie czy unieważnione ówczesne problemy moralne i polityczne. Nie zdezaktualizowało się ludzkie poszukiwanie dobra i prawdy o świecie, coraz bardziej nieprzejrzystym i zawikłanym, o świecie, gdzie manipulowanie ludźmi ukrywa się za maskami górnych haseł. Południe wieku Flory Bieńkowskiej powinno wejść do lektur czytelników interesujących się historią Polski w drugiej połowie XX stulecia.
Zachowaliśmy specyfikę językowego i kompozycyjnego stylu Autorki. Wydaje się, że dzisiaj oddaje ona i czas, który nas dzieli od tamtej epoki, i osobisty ton tego pisarstwa.
Ewa BieńkowskaChociaż znowu ubyło cienia, Piotr nie wycofał się z prażącego słońca pod wątłe drzewka osiki – pragnął już odejść.
Józef Protop usiłował wciągnąć go w rozmowę, ale daremnie, gdyż Piotr myślami był już gdzie indziej. Zapatrzony w listki osiki dygocące w nieruchomym powietrzu kanikuły, łowił ich szmer i zastanawiał się, gdzie może być w tej chwili pociąg wiozący Faustyna, obliczał, ile dzieli go jeszcze od celu – ukochanej Wenecji. Jednym uchem słyszał, co mówi Protop, lecz wyobraźnią będąc już przy Faustynie, pragnął znaleźć się w jego pokoju, opuszczonym, wziąć go w posiadanie natychmiast, nie tracąc ani chwili, więc w półobrocie do odejścia powiedział napastującemu Protopowi:
– Trzy dni to bardzo dużo i bardzo mało...
– No dobrze, dobrze, ale ja mówię o tych konkretnych trzech dniach. Dopiero trzy dni upłynęły, jak wyszedłeś... a znowu się tam pchasz, pchasz się z własnej woli. To nie jest tabu i dlatego ci przypominam, Piotrze. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Epoka. Czas.
– A czy pan, prokuratorze, jest zupełnie pewny, że upłynęły dni, a nie lata?
– Przede wszystkim mała uwaga: nie byłem nigdy prokuratorem, tylko sędzią. Poza tym nie pracuję już w swoim zawodzie, pracuję naukowo.
– A nawyki?
– Oczywiście, jestem wyczulony profesjonalnie, tego nie mogę się zaprzeć. Może dlatego tak nad tobą ubolewam... Nie odchodź, Piotrze, porozmawiajmy. Czy ty naprawdę dobijałeś się do Bramy, czy to żart doktora Klemensa? – Protop uczynił zapraszający gest. – Wejdźmy do pokoju, w chłodek.
Piotr się zawahał. Stali już dobrą chwilę w tym łysym ogródku z kilkoma drzewami, w gęstym gorącym powietrzu. Słońce zlizywało cień z postaci Protopa, nakrył więc ciemię dłonią, postąpił ku Piotrowi, czyniąc ten gest zapraszający.
W ciemnych okularach Protopa odbijały się liście osiki, jak wówczas, owej ważnej chwili, kiedy on, Piotr, przyszedł z zaproszeniem do Faustyna na pożegnalny kieliszek, i przez te dygocące miniaturowe listki w szkłach nie mógł sięgnąć jego oczu. A był nieufny wobec ciemnych okularów. Chciał patrzeć w oczy, gdy mówił.
– Wejdźmy w chłodek – przynaglił Protop i postąpił kilka kroków ku domowi.
I teraz trzepocze wróbel przy schodkach tarasu, jak wówczas, nawet szal czarno-biały leży porzucony na ławce, szal tej dziewczyny, której imienia mógł nawet nie znać, tak dalece utożsamiał ją z Aleksandrą...
Piotr, zdumiony, że tak dokładnie powtarza się ów czas w szczegółach, jakby to było tego dnia, kiedy odjeżdżał Faustyn i zapraszał na pożegnalną lampkę wina... Więc kiedy usłyszał z ust Protopa tę samą propozycję: „A może po małym kieliszku do kawy? Na taką kanikułę dobrze robi koniaczek” – począł odchodzić w popłochu.
Przechodząc koło ławki z porzuconym czarno-białym szalem, nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie sentencję: „Ne sedeas sed eas”. Pamięta w wielkiej sieni pałacowej w Nieborowie ławę z tym łacińskim napisem na oparciu, co brzmiał jak zaklęcie lub przestroga. Było wówczas w atmosferze coś, co przynaglało i niepokoiło... Wtedy to, patrząc z wylotu pałacowej sieni, ujrzał park jak piękny arras w gamie zieleni, od pozłacanych górą koron lip poprzez tonację ciemniejszą dębów do czarnej krechy krawędzi żywopłotu; dołem ciemna zieleń grabiny, pogłębiona cieniem z domieszką jakby czerni, a przez dziedziniec szli Ożyński i Emil w poszukiwaniu Aleksandry, jacyś ulotni, nierzeczywiści...
Teraz, pogrążony w tym wspomnieniu, zderzył się niemal na ścieżce z dziewczyną – wyszła nagle z cienia i stanęła tuż przed nim.
– Coś ty narobił! Mieliśmy wyjechać, a teraz nie mogę na ciebie liczyć, jadę z Ludwikiem.
Jest w zielonym opalaczu, jej opalona twarz i czarne włosy chłoną zieleń jak światło. Okrążyła go, jakby się zabezpieczała, żeby jej nie zatrzymał. Patrząc za odchodzącą Moniką, Piotr dziwił się, że Ludwik zakrzątnął się koło niej – tak przecież podobna jest do Aleksandry!
– Będę w ogrodzie cały dzień – usłyszał tuż przy uchu głos Protopa.
W pokoju Faustyna przez chwilę miał pod powiekami zielone światło od opalacza Moniki. Mocny zapach naftaliny wąchał bez przykrości, była w nim atmosfera swojskości i jakby nieco z obecności Faustyna. Piotr wyciągnął się na złożonym dywanie, wsparł głowę o wypchaną białą fokę – wszystko było wysypane naftaliną, jak przykazał Faustyn. Po przeciwległej stronie miał w oknie niebo spłowiałe od upału i pomyślał, że trzeba by je zamknąć przed zajadłym słońcem zawczasu, nim tu dotrze, lecz nie chciało mu się ruszyć, tym bardziej że usłyszał znajome głosy i szczekanie psa. Zaczął nasłuchiwać, rozpoznawał, zdawało mu się, Protopa; lecz głosy oddaliły się, pies umilkł. To być może przed tym psem ostrzegał Faustyn, żeby nie wpuszczać, bo może poszarpać fokę, ale Piotr nie wiedział, do kogo pies należy i w jakich okolicznościach mógłby się tu wedrzeć. Na prawo, nieopodal okna stały sztalugi z rysunkiem aktu Emila z okresu bardzo wczesnego, może właśnie z tego okresu, kiedy przychodził na muzykowanie... Światło niekorzystnie załamywało się na rysunku, więc Piotr wstał, żeby przesunąć sztalugi, i wracając na dywan, znowu usłyszał te jakby znajome głosy.
A więc okrążają go, obiektywnie czy subiektywnie – należy się do tego ustosunkować, okrążają go, to pewne, smakują jego tu obecność plus nieobecność Faustyna, to ich przyciąga i może jeszcze to, że im się wymyka, nie tak zupełnie, ale jednak, gdyż widzi ich z zewnątrz krążących po obwodzie koła, wciąż wracających do punktu, z którego wyszli, skazanych na siebie, znieczulonych... Kto jest tu ręką, a kto mieczem w tym zamkniętym kole? „Wszyscy jesteśmy winni” – powtarzali na imieninach Ludwika jak chór grecki. Wszyscy jesteśmy winni. Tak. Tym pokutniczym refrenem usypiali własną pamięć, a ona, pamięć, dobiera się do sumienia, drąży je, drąży jego, Piotra, nieusypiającą świadomość.
Napisz to wszystko – doradzał Józef Protop – a zaraz poczujesz ulgę; napisz, co i jak, napisz choćby dla własnego zdrowia; bądźże realistą, historii nie przeskoczysz, ma ona swoje zakręty ciemne, ale się rozjaśnią, ma nieoczekiwane zahamowania, a przecież toczy się naprzód. Gdzie drzewo rąbią, tam wióry lecą. Uwolnij się od pamięci. Zamknij ją w szufladzie.
Ale co? To wszystko... Protokół z trzech dni?... Może przeszłość zamknę w trzech dniach? A może przyszłość? Nieważne, jak nazwiemy.
Tak, panie prokuratorze Protop, proszę nie protestować, będzie pan prokuratorem, to tylko sprawa czasu, był pan dobrym fachowcem, tacy są niezastąpieni. Będziesz sprawdzał moją tożsamość. Stwierdzam niniejszym, iż zastałem po tej stronie Bramy śpiączkę; tak wielkie było znieruchomienie władz umysłowych, że wszystkim pomieszały się języki, więc ofiary i ciemiężyciele utworzyli zwarte środowisko, wspierając się wzajemnie tym wezwaniem pokutniczym: wszyscy jesteśmy winni, i rozgrzeszali się, i nie ma nikogo, kto by wziął na siebie pokutę, nikt nie powie: ja jestem winien za deprawacje czasu, w którym ujarzmiano sumienia; aż wszyscy byli jak pusty zewłok bez duszy; w imię celu każde kłamstwo było cegiełką... Któż może to wiedzieć lepiej od sędziego Józefa Protopa, który obecnie pracuje naukowo w charakterze socjologa, a bez którego władza się nie obejdzie, gdyż mechanizm nie może się zatrzymać... A Jan Horaczyński (który dopiero co wyszedł z więzienia) powoła go na to stanowisko, gdyż racja władzy będzie tego wymagała, i ty, który skazywałeś Horaczyńskiego, będziesz mógł się wypłacić – skazując teraz tych przez niego podsuniętych. I koło się zamknie. Więc uproszczony schemat, prokuratorze Protop. Nie będzie to jednak tak całkiem proste, bo przecież kiedyś narodzi się sumienie...
Usłyszał teraz znajome głosy tuż za drzwiami i od razu znaleźli się w pokoju sędzia Protop i Michał Rudawski. Właściwie tylko Rudawski znalazł się pośrodku pokoju, jednym zamaszystym krokiem, bo Protop, nie zamknąwszy drzwi, stał w półobrocie i zdawał się czegoś wypatrywać.
Zaczął Rudawski jakby do Protopa:
– Wcale nie tak łatwo dostać się do więzienia w charakterze samobiczownika. To, że się sam oskarżasz, choć nikt nie wnosił skargi na ciebie, ma zasadnicze znaczenie. Nie podpadasz pod żaden paragraf. Ty się pchasz jak wariat, więc mogą cię aresztować, przetrzymać nawet, bo może się za tym coś grubszego kryje. Spisać te swoje grzechy... Można powiedzieć, sama psychologia. Dobrze, że akurat natrafiłeś na doktora Klemensa. Ty się naprawdę dobijałeś do Bramy? Że chcesz im wyznać jakiś szczegół, przeżycie czy coś tam takiego? Że wiarę straciłeś? To są koszty sumienia i nie podpadają pod żaden kodeks. Prawda, Protop, że nie podpadają?
– To jest czysta dostojewszczyzna, świat z tego wyrósł jak z krótkich majtek, z tych cierpień i tych ambiwalentnych uczuć, obsesji sumienia. Jesteś okazem chorym, ale nie na tyle, abyś mógł zajmować miejsce w zakładzie, bo miejsc jest mało, a chorych psychicznie coraz więcej, jak podaje prasa i statystyka. – Protop zamknął drzwi, lecz od nich nie odchodził.
– Oczywiście, że to jest casus conscientiae, tak to przynajmniej ocenia doktor Klemens, sytuacja, w której należy działać według sumienia... – Tak ze środka pokoju mówił Michał Rudawski i Piotr wpatrzył się w jego profil Cezara.
– Bierzesz na siebie winy – to twoja wewnętrzna sprawa. Bądźże realistą – upomina Protop. – To bardzo dziwna historia, z tym pożarem... Wiesz, co mówiła Aleksandra? Że wiele razy w wyobraźni podpalała dom, z różnych powodów, ale żeby od wyobraźni naprawdę wreszcie się zapalił... Czy wy z tego coś rozumiecie?
Protop znowu otworzył drzwi i wyjrzał; okazało się, że wyglądał Moniki. Weszła jak zielone światło, wesoła, piękna. I w podnieceniu informuje:
– Trudno było przewidzieć taką przeszkodę. Z powodu tego pożaru Ludwik nie wyjedzie. Nawet jakby się pogodzili, Ludwik z Aleksandrą. To jedź ze mną, Piotrze, przecież mnie nie zależy na Ludwiku, przysięgam ci – usiadła na dywanie koło Piotra – pojedź, przecież mieliśmy jechać razem.
Rudawski, jakby nie słyszał szczebiotu Moniki, ciągnął swoje:
– On nawet nie rozumie tego zwrotu: casus conscientiae, to pokolenie nie zna łaciny. Ja pochodzę z dobrej burżuazyjnej rodziny, więc mnie kształcili, przede wszystkim uczyli języków.
Słońce sięgnęło już okna i Rudawski, w tym świetle rdzawy i różowy, w kolorze przypomniał Piotrowi kwitnący szczaw. Zupełnie inaczej teraz ich widział, Protopa i Rudawskiego; kiedy stracili nad nim władzę, jakby ich zobaczył po raz pierwszy, dziwne stwory lub rośliny. Protop wydawał mu się krabem.
– Taki casus nigdy nie zaistniał w waszej działalności, prześladowaliście Łukasza bez sumienia.
– Obsesja z tym Łukaszem, Piotrze, jakby on był jedynym prześladowanym... Myśmy nieudolnie próbowali i gdyby nie zmarło się Wielkiemu Ogrodnikowi, Metoda nie ominęłaby i mnie, gdyż jej permanentną, immanentną zasadą była...
– Widziałeś ten rysunek? – zapytał Protop, stając przed sztalugami. – W związku z nim przypomniałem sobie dawne czasy...
– ...była, było – powtarzał Rudawski, usiłując nawiązać do przerwanego wywodu – niszczenie świadków epoki.
– Co za głupie rzeczy przypominają się czasami – chichotał Protop.
Zaczął opowiadać historię swojego pobytu w więzieniu przed wojną i o swoim współwięźniu kryminaliście, który nagość męską nazywał słabizną i pytał, czy rozumieją, o co chodzi. Znowu zachichotał, lecz nagle urwał i odwrócił się do sztalug plecami.
– Piotr chce się teraz odegrać na nas za Łukasza, za siebie, chociaż krzywdy nie doznał, a jak na tamte czasy kartoteka Piotra była obciążona. Krótko mówiąc, ratował go młody wiek.
– Jest pan, prokuratorze, nagi, proszę przyodziać się w togę tudzież uzbroić w insygnia; w cywilu jest pan nagi. Do wysłuchania protokołu musi pan prokurator być osobą urzędową. To zmieni sytuację na tyle, że pan będzie mnie słuchał uważniej, a ja będę maksymalnie dokładny.
– Piotr może ci wykukać prokuraturę, wiesz? On coś przewiduje – powiedział Rudawski.
– Idę na leżak. Widzę, że nic nie będzie z tego wyjazdu, a pojechałabym z diabłem, byle się stąd urwać; gadają ciągle w kółko o tym samym. – Monika wyszła, zostawiając smugę zielonego światła.
– On coś przewiduje? – zainteresował się nagle zupełnie poważnie Protop. – Słuchaj, Piotr, nie rób ze mnie wariata, ty coś wiesz. Widziałeś się u doktora Klemensa z Horaczyńskim?... Może dał coś do zrozumienia, co? Albo mówił Stefanowi Ożyńskiemu? Gadaj. Bo skąd ci przychodzi do głowy mówić do mnie per prokurator?
– Umiejętność rozumowania. Jesteś niezastąpiony.
– Bajki. Nie ma niezastąpionych!
– Ale ty jesteś niezastąpiony. Jesteś symbolem.
– Powiedz jaśniej; to nie jest odpowiedź.
– Odsunięto cię w cień, iżbyś się zakonserwował do odpowiedniej chwili, by cię nie dosięgło słońce w czasie odwilży. Unikaj słońca.
– Słońce w tym kraju na trzysta sześćdziesiąt pięć dni świeci tylko, tak naprawdę solidnie, w rocznice kataklizmów narodowych – metafora za metaforę.
– Kadry są kadrami – zauważył Michał Rudawski – tak by to rozumowanie brzmiało najkrócej, najprościej.
– Opowiedz o swoim spotkaniu... – Protop przysiadł obok leżącego Piotra. – Chciałbym wiedzieć, czy Janek Horaczyński coś napomknął, właśnie od niego wiele zależy, bo ja już miałem rozmowę, ale mnie, że tak powiem, jeszcze nie odkomenderowano do roboty.
– Któż może lepiej wiedzieć od Horaczyńskiego, jak bardzo do tej roboty się nadajesz? Horaczyński siedział w więzieniu, kiedy ty byłeś sędzią. Będziesz teraz awansował, będziesz prokuratorem; wobec takiej wiedzy, takiej umiejętności; będziesz sobowtórem samego siebie do kwadratu.
– A jeżeli mi to wykukasz, Piotrze?
– Przecież musi się zamknąć koło.
– Bez starej kadry nie dasz sobie rady – zawyrokował Michał Rudawski i również przysiadł koło Piotra.
– A słowo ciałem się stało. – Protop się zaśmiał.
– Nie ciesz się, jeszcze odwilż nie wyschła – powiedział Rudawski.
– Misiu, o tym potem. Chodzi o ważniejsze sprawy, a te już się stały.
– Jakie?
– Stabilizacja, towarzyszu, stabilizacja. Historia do nas należy.
A więc w takiej zwycięskiej chwili Historii, w której prześladowcy utożsamili się z ofiarami, nadarzyła się okazja, panie prokuratorze, aby Piotr Jedliński, jeden ze spadkobierców epoki, napisał to swoje sprawozdanie, napisał je nie tylko po to, aby uwolnić się od ciężaru pamięci. Oczywiście pisał w nadziei, że Józef Protop, chociaż na pewien czas zdjęty ze stanowiska (w okresie odwilży zajmował się pracą naukową), jednak jako sędzia oceni sprawozdanie z punktu widzenia kodeksu, paragrafów na tyle, iż będzie się kwalifikowało jako materiał do oskarżenia. Trzeba jednak przyznać, że pewną zasługą sędziego było to natrętne organizowanie pamięci Piotra owym prowokującym zwrotem, powtarzającym się tak często: napisz to wszystko i zamknij pamięć w szufladzie.
Sędzia miał swoje racje, twierdząc, że konflikty psychiczne, naruszona wrażliwość moralna, zawiedzione zaufanie, zdrada sumienia – te krzywdy lub nie krzywdy, tylko rodzaj nadwrażliwości, są własnością każdego, jak kolor jego oczu; z tym można i trzeba żyć; a próba ingerencji w sumienie? Do cierpień każdy obywatel ma prawo, do pamięci również. Przyczyny i skutki nadwrażliwości – to już dziedzina psychiatrii.
Klimaty bywają różne: euforii, zwątpienia, bohaterstwa, tchórzostwa, fałszu, rachunku sumienia, grozy, wywoływania duchów, i „niech żywi nie tracą nadziei”... W każdym klimacie jesteśmy My i są Oni. Jednocześnie Oni nazywają siebie – „My”, a nas nazywają – „Oni”. Wszystko zależy od klimatu. Inwokacje czy inwektywy również zmieniają adresata. Więc teraz, już po śmierci Łukasza Dębnego, modlą się do niego, a przecież w niedawnej przeszłości obrzucano go inwektywami, ci sami, jego pokolenie! Kiedy jesteś pokonany, należysz do nas. Teraz jest klimat wywoływania zmarłych, rachunku sumienia, sędzio Protop. Owo syntetyczne ujęcie nie daje wyobrażenia o klimacie zgęszczonym, jaki był na imieninach Ludwika, na imieninach-stypie, gdzie pomieszani żywi z umarłymi byli nie do odróżnienia. Tego dnia był pogrzeb Łukasza.
Czas płynie i nie zmywa z pamięci niczego, tylko czyni ją miarą sumienia.
Wyobraź sobie, Faustynie, że dokonujemy wyboru na własną odpowiedzialność, z własnej woli, ale zdarza się, iż ktoś nas wyręcza, jakiś rzecznik, wyznawca sprawy czy idei, pomagając w wyborze, i to wówczas, gdy jesteśmy bardzo młodzi i raczej gotowi mierzyć siły na zamiary wymagające męstwa, niżeli rezygnować. Oczywiście jest to konieczność, albowiem dokonanie wyboru jest rzeczą nieuchronną w losie człowieka. Ale już sama decyzja staje się napędem w osiąganiu celu. A potem niesieni tym napędem nie wiemy, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w co obrośniemy po drodze.
Przyznasz, że było to szlachetne rozgrzeszenie z mojej przeszłości, trafiało w sens mojej młodości, która przypadła akurat na wojnę; wychodziło naprzeciw drażliwościom i kompleksom, żeby je rozładować – oto jestem bez winy, oczyszczony, ale tym cięższe są winy tych, którym zaufałem. Odbyło się kilkanaście rozmów z Michałem Rudawskim, których treści brzmiały jak przesłanie kierowane do całego mojego pokolenia, stwarzały klimat: niech nawet grzesznicy nie tracą nadziei.
Pamiętam. Słabo oświetlony pokój o brudnych ścianach, czarne odrapane stoliki przypominały szkolne czasy. Kwestionariusze, życiorys – bagaż dwudziestu czterech lat. Data urodzenia. Matura. Wybuch wojny. Wiadomość o śmierci ojca, porucznika rezerwy, z zawodu inżyniera. (Zginął na froncie w kampanii wrześniowej). Okupacja. Konspiracyjna walka w formacji wojskowej AK. Powstanie warszawskie. Kwestionariusz Teodora różnił się dodatkowym punktem. Teodor był trzy lata w obozie niemieckim. A te noce wiosenne po zebraniu, noce o zapachu swędu, którym przesiąknięte były wówczas gruzy Warszawy; szukanie w ciemności strzaskanej kamienicy na Marszałkowskiej, gdzie ocalała blacha z numerem nie do rozpoznania, podziurawiona zwisała na jednym gwoździu z poszarpanego muru. I czeluść, która była śladem po bramie, i wspinanie się na wzgórza gruzów, i kierunek na lewo ku czarnemu majakowi na tle jaśniejszego nieba, gdzie w zrębie oficyny ocalało pomieszczenie ze śladami ludzkiego bytowania: szafa. Czekali: Albin, Jurek, Dante (to pseudonim Danuty). Pamiętacie ławy z drzwi, pamiętacie wykwintny stolik z szuflady na cegłach i karbidówkę? A nocne rozmowy o tworzeniu się historii na nieostygłych gruzach i woń spalenizny. Gdyby nie ta woń, odór trupów pod gruzami byłby nie do zniesienia – zauważał Jurek.
Siedzieli na dwóch ławkach. Teodor, krępy, mały, z rozbieganymi oczami, płonął żarliwością neofity, doświadczony w obozie, płonął, agitując na rzecz nowej historii, socjalizmu, Stalina, Stalina, Stalina! Powoływaliśmy się na to rozgrzeszenie Michała Rudawskiego. Dokonano za nas wyboru, gdy historia stawiała alternatywę... A my zaufaliśmy tym z prawa... i oto w co obrośliśmy po drodze. Powtarzałem przy każdym spotkaniu ową treść, ale jeszcze wtedy nie myślałem, że dokonując nowego wyboru, już niesiony napędem, obrastać będę po drodze w rzeczy ludzkie nie do przewidzenia.
Michał Rudawski był od początku, problem zaś: Łukasz Dębny, pojawił się wkrótce. Wiedzieliśmy, że obaj byli komunistami od wczesnej młodości. Rudawski mówił: „od zawsze”! O każdej niemal porze dnia i nocy mogliśmy zapukać do drzwi Michała Rudawskiego dla przeprowadzenia rozmowy. Chodziliśmy również do jego prywatnego mieszkania, doskonale wyposażonego, co mnie drażniło, ta zapobiegliwość u działacza ideowego na tle zburzonej Warszawy, gdzie ludzie mieszkali w norach, tak nędznie; z takim oddaniem pracowali, budowali w trudzie ponad siły każdy dzień; taka zapobiegliwość mnie raziła: dywany, fotele, serwisy... Kiedy wychodziliśmy od Rudawskiego po kilkugodzinnej rozmowie, coraz bardziej umocnieni w naszym wyborze, braliśmy prawie na siebie winę za zburzenie Warszawy, za nasz cały dramatyczny los.
Pamiętam. Tym razem mieliśmy już legitymacje partyjne, gdyśmy się udali na Marszałkowską. Stali wszyscy troje przy maleńkim okienku i oglądali świeżo kupione książki; była to wspaniała osobliwość Warszawy, że prawie od razu po wyzwoleniu miasta znaleźli się handlarze książkami; rozkładali je wprost na gruzach, wynalezione, wygrzebane spod zawalonych domów. Jurek, Albin, Danuta oglądali przedwojenne tomiki poezji Leśmiana. Tomiki poczęły wędrować z rąk do rąk i przez chwilę trwało skupione milczenie i szelest kartek. Przerwał je Teodor, wzburzony, rozgniewany:
– Przecież to jest maligna, bredzenie w gorączce, akty zagubionego mistyka. Przed niczym nie chroni, w niczym nie wspomaga, demobilizuje. Czy taki jest świat? Czy to jest droga do poznania nikczemności starego świata? Potworne, że to będzie się kołatało, ta sztuka dla sztuki, kiedy musimy się bezwzględnie rozliczyć ze starym światem.
Zaczęła się obrona tego właśnie poety, ale Teodor był głuchy na wartości sztuki „starej”. Zresztą ja również nie byłem pewny swych sądów, smaku; przewaliła się przez nas straszliwa wojna i smak do czegokolwiek trzeba było, tak czy inaczej, na nowo sprawdzać. Jednoznaczna decyzja Teodora (tak się zdawało!) odcięcia się od sztuki „niezaangażowanej” bardzo mi pomagała w pożegnaniu – powolnym, ale jednak pożegnaniu przeszłości. Bo przecież kochaliśmy poezję Leśmiana i w roku trzydziestym ósmym byliśmy pod gwiazdą Napoju cienistego, a Teodor równie gorąco wtedy kochał, jak teraz się wyrzekał (Faustynie, oszukiwał siebie!). Trzeba pamiętać, że nie przyszliśmy do naszej trójki przyjaciół i niedawnych towarzyszy broni, żeby mówić o poezji, w tej norze, w gruzach, lecz po to, żeby ich przekonać do Nowej Historii. Mieliśmy legitymacje partyjne w kieszeni; czułem, że jest to wyzwanie nowego losu. Byłem tym faktem taki przejęty; było w nim coś ze znaku wtajemniczenia w sprawy na miarę epoki, w której ja, Piotr, niewiele znaczący, miałem się mierzyć ze światem zła. A cóż dopiero Teodor, który przeszedł piekło obozu.
– Świadomość nas zobowiązuje – oznajmił nagle Teodor – do walki o sztukę zaangażowaną politycznie. Jesteśmy po straszliwych doświadczeniach, z których musimy wynieść naukę. Człowiek jest bestią. W obozie śmierć współtowarzysza była niekiedy dobrą nowiną, bo utrzymywana w tajemnicy do następnego posiłku podwajała moją porcję. Nieświadomość, kim jest człowiek, to zbrodnia wobec samego siebie. I nie wiadomo nigdy, kto może nas znowu zapędzić do komór gazowych, potrzebne są tylko sprzyjające okoliczności, żeby się ujawnił. – Teodor dławił się z gniewu.
Tak, te słowa Teodora zapamiętałem. Były wymierzone jak przestroga w naszych przyjaciół, aby ich nie stracić; tak rozumowaliśmy, a przyświadczały nam ruiny miasta, swąd spalenizny, powietrze nasycone rudą zawiesiną z rozpylonej cegły, wdzierająca się do pomieszczeń wszelkiego rodzaju; a może w niej były cząsteczki krwi? I ta ceglasta w słońcu, fosforyzująca mgiełka towarzyszyła przez lata w mozolnej odbudowie Warszawy; osad czuliśmy na ustach, zgrzytał w zębach, opadał na nasze rękopisy. Zapamiętałem na zawsze słowa Teodora wypowiedziane w ów dzień, w którym mój los, mój wybór losu został dokonany, i ten lęk, czy podołam, i to uczucie niemal sakralne, i to zbratanie.
Odchodziliśmy, zostawiając naszą trójkę: Albina, Jurka, Danutę, aby znowu wrócić z nadzieją. Oni nas najwyraźniej oczekiwali, te trzy chuderlawe postacie (jacy my byliśmy wszyscy niewyrośnięci!), widać to było z całego zachowania, ze spojrzeń uważnych, przylepionych do naszych ust. A kiedy pewnego letniego dnia Jurek uznał, że nasz wybór jest również jego wyborem, tego dnia opuścił pomieszczenie-loch i wyszedł z nami. Wspinając się na usypisko gruzu, pokazywaliśmy sobie chwasty, żółte kwiatki mlecza na zrębie ściany nieistniejącego domu, z ramami okien zatkanymi niebem jak pobielaną blachą. Pamiętam, jak powiedziałem, że powtórzyły się słowa pieśni: „Twierdzą nam będzie każdy próg”. A Teodor zakipiał z miejsca:
– O właśnie. To my umiemy, ale nie umiemy wyciągać wniosków.
Przytakiwałem pokornie, Jurek też. Jurek już nie wrócił do Albina i Danuty... Nocowaliśmy we trzech w nieco lepszym pomieszczeniu, o nieco większym okienku z kilku kawałków szkła byle jak nałożonych, niedopasowanych, bez śladu tynku na ścianach. Była to jakby cela klasztorna. Rozmowy nocne po zebraniu; przemówienia Teodora rozważane w ciemności, kiedy leżeliśmy na barłogach wprost na podłodze; opór Albina i Danuty na głos sumienia – tak nazywaliśmy ich postawę.
Faustynie, jestem wierny pamięci. Żyjemy przeszłością. Historii to nie obchodzi, historia żąda odpowiedzi na pytania stawiane dzisiaj, nie troszcząc się o naszą pamięć. I tak nie wiemy, w co obrośniemy po drodze, idąc ku jutru. Historia potrzebuje masy ludzkiej, żeby ją ugniatać – i z tym nie ma kłopotu; stopniowo stajemy się sobowtórami. Możemy się tylko powtarzać. Historia to skutki polityki: to wybór formy, podporządkowanie słabszego przez silniejszego – aż do posłużenia się wojną.
Mój wybór już miał cel w postaci Łukasza Dębnego. Łukasz – problem do rozwiązania, przykładowy problem. W latach trzydziestych pisał krytycznie o Stalinie. Upłynęło dziesięciolecie, a Dębny, głuchy na historię, nie chciał złożyć samokrytyki. Nie znaliśmy poglądów Łukasza z tamtych lat, ale rozumieliśmy, co oznacza słowo: „odchylenie” – po straszliwej wojnie było synonimem grozy. Łukasz milczał, nie słyszałem nigdy jego głosu. Znałem postać chuderlawą, ascetyczną, o nieufnym spojrzeniu; w płaszczu wiecznie zwisającym z jednego ramienia jak z wieszaka, z czapką pod pachą lub w dłoni; robił wrażenie, że jest w ciągłym pogotowiu do wyjścia lub jest ścigany i na chwilę się tylko zatrzymał. Widziałem go czasami, jak szedł ulicą, jakby się czaił lub przemykał chyłkiem. Spotkałem go u Aleksandry, pierwszy raz zetknąłem się z Łukaszem twarzą w twarz, sam na sam, i z wrażenia, że jest tak blisko, nie mogłem złapać tchu (był rok pięćdziesiąty). Zanim ochłonąłem, kręcąc się po pokoju, jego już nie było. Jakbym uległ złudzeniu, jakbym ujrzał zjawę o twarzy Łukasza. Aleksandra postawiła talerz z jakimś kleikiem na stole, bez żadnych wyjaśnień ani zdziwienia, że Łukasz tak nagle zniknął. Ach, w głowie mi nie postało, żeby spytać, co to jest, ta jego wina. Znacznie później dowiedziałem się, że przychodził do Aleksandry często.
Aresztowano Jana Horaczyńskiego, komunistę od dawna oskarżonego o schizmę. Mało znałem Horaczyńskiego, ale wiedziałem, że był w ruchu oporu, w powstaniu warszawskim. Mówiono, że jako oskarżony przemawiał, składał samokrytykę „z niedopatrzeń”, mocował się z oskarżeniem; wprawdzie im bardziej się zmagał, tym bardziej pogrążał się w grzechu w oczach swoich mocodawców. Ale był dla mnie uchwytny. Mogłem go potępiać wespół ze środowiskiem. Od samego słowa „odchylenie” już wiała groza.
Więc po to Horaczyński, Horacy – jak go nazywał Rudawski – po to był w kraju w ruchu oporu, żeby zdradzić sprawę? Jaką drogą dojść do ciemnych rzeczy historii, sędzio Protop?
Więc Michał Rudawski, który wrócił po wyzwoleniu, wiedział lepiej, jak działo się tu w kraju! Oto jaką posłużył się Rudawski formułą po wysłuchaniu samokrytyki Horaczyńskiego: Horacy to polski Hamlet; każdy kraj ma takiego Hamleta, na jakiego zasługuje.
Tygrys wyskakuje w nowym roku. Pożera nas.
Pomyśl wreszcie, że nie doszliśmy do rozstrzygnięcia,
gdy ja drętwieję w wynajętym domu.
Pomyśl wreszcie, że ja tego pokazu nie czynię bez celu.
I że nie jest to z poduszczenia wszetecznych diabłów1.
Horaczyński był uchwytnym wcieleniem oskarżenia, był wpisany w to sformułowanie: odszczepienie, odchylenie, schizma! Omawialiśmy ten problem do obłędu, gdyż Teodor wyskakiwał ze skóry przy interpretowaniu grozy, jaką nosi w sobie to pojęcie. Ale Łukasz Dębny był moją obsesją. Milczał, za milczeniem ukrył się jak za niezdobytym murem: czy miał tyle win, że aż nie mógł o tym mówić? Ale mógł myśleć frazą z Gerontiona: „Pomyśl, że ni strach, ni odwaga nas nie uratuje”. Łukasz milczał jak wiele lat potem, jak na fotografii z własnego nekrologu. Horaczyński (Horacy) wyszedł już był z więzienia i, zrehabilitowany, w dalszym ciągu mocował się jak gdyby z oskarżeniem tym pokutniczym wyznaniem: wszyscy jesteśmy winni (pomyśl, w dziesięć lat!). Co myliło tropy – kto tu jest prześladowcą, twórcą metody bez szczelin, której tak wiernym realizatorem był Michał Rudawski, mój ideowy nauczyciel i nauczyciel Teodora, oskarżający tegoż Horacego jak symbol schizmy wyrosły na polskim gruncie – a kto prześladowanym niewinnie; kto tu jest ręką, a kto mieczem. Bo i Michał Rudawski, i sędzia Protop również wyrażali skruchę, biorąc na siebie jak gdyby winę prześladowanych ofiar, powtarzając to pokutnicze wyznanie: wszyscy jesteśmy winni. Prześladowcy i ofiary.
I on, Piotr, podejrzewa, iż to jezuickie wyznanie pochodzi z fałszywej i rzekomej pokory mocodawców, żeby zatrzeć ślady zbrodni dokonanych na sumieniu.
Zaczął śledzić ten bieg rzeczy. Widział koło wirujące, doskonałą figurę geometryczną, po którego krawędzi ześlizguje się, punkt po punkcie, wszystko, co nie mieści się w dogmacie. A więc ludzie, którzy pytają: dlaczego? po co?, a więc człowiek odwołujący się do sumienia. Aż koło, wirująca karuzela, zostaje zamknięte i w tym hermetycznym świecie śledzisz rozwijający się obłęd mistyczny środowiska poddanego woli uosobionej historii.
I znowu Jan Horaczyński jest mocodawcą – ale mimo to sobowtórem samego siebie. Jest tym samym, kim był jako oskarżony, podporządkowany prawu historii, która zawsze przemawia głosem prokuratora. On, Horacy, to wie. Więc wszystko jedno, kto był ręką, a kto mieczem; bo historii ukarać nie sposób.
A czy z Łukaszem było inaczej? Również powtarzał samego siebie. Milczał, gdy wydawało się, że już mógł przemówić w imię ludzkiej godności; więc nie miał nic do powiedzenia? Raz powiedział w czasach swej młodości tych kilka prawd i zamilkł. A więc mógł tylko je powtórzyć. Bo milczenie, jako integralna część postawy Łukasza, było tożsamością sobowtóra. Nie możemy zmienić własnej biografii, możemy ją tylko powtarzać, to znaczy zacząć od początku budować swoją tożsamość. Kiedy zdobędziemy się na wybór, to po to, by ujrzeć siebie jako syntezę tego właśnie stwierdzenia, iż jesteśmy sobowtórami, żywiącymi się własną przeszłością. A to nas nie posuwa ani kroku naprzód, gdyż nieuchronnie zbliżamy się do tego ostatniego punktu, który zamyka koło.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Przedmowa
Część pierwsza. KANIKUŁA
Część druga. UWERTURA
Część trzecia. OCZEKIWANIE ALEKSANDRY
Patrząc na Południe wieku po 50 latach
Aneks
1 T.S. Eliot, Gerontion (fragm.), tłum. Władysław Dulęba, Poezje wybrane, PAX, Warszawa 1960.