Porządne papiery arcyksięcia Wilhelma - ebook
Porządne papiery arcyksięcia Wilhelma - ebook
"Porządne papiery arcyksięcia Wilhelma" to meandryczna powieść-układanka ukraińskiej poetki, pisarki i dziennikarki – Natalki Śniadanko. Sceny nam współczesne sąsiadują tu z obrazami schyłku imperium Habsburgów, latami wojen i sowiecką dominacją, a wszystko spaja historyczna i magiczna postać-duch ”dziadka, ukraińskiego pułkownika, dowódcy pułku Strzelców Siczowych, skazanego na pięć lat więzienia w Paryżu, pozbawionego austriackiego obywatelstwa w Wiedniu, łasego na młodych marynarzy i urodziwe kobiety klienta paryskich burdeli, szpiega angielskiego i francuskiego wywiadu, sympatyka OUN, arcyksięcia Wilhelma von Habsburga”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-463-0 |
Rozmiar pliku: | 992 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O mechaniku Feliksie Pfeiferze z Bogdanówki Hałyna dowiedziała się z wiekowej gazety, którą znalazła wśród starych rzeczy w babcinej skrzyni. Z tej gazety babcia zrobiła kiedyś wykrój, na wewnętrznej stronie którego Hałyna przeczytała ogłoszenie o tym, że od Feliksa Pfeifera 22 listopada odeszła żona, która tego dnia skończyła dwadzieścia dwa lata, a sam mechanik postanowił szukać jej poprzez gazetę, a także z pomocą policji. Bronisława, żona Feliksa, była średniego wzrostu. Szatynka. Z brodawką na twarzy. Ubrana była w sukienkę kremowego koloru – a na głowie miała biały kapelusik. Hałyna wyobraziła sobie wtedy i nawet narysowała na kartce rysy twarzy tego rozgniewanego, czy może przeciwnie, wątpiącego w siebie, całkiem jeszcze młodego junaka z wąsami i bokobrodami, z lekka kędzierzawymi i starannie upomadowanymi włosami, z wąskimi ustami, z brązowymi oczami i równym rzymskim nosem. Powinien być chuderlawy, ledwie zauważalnie zgarbiony, a wyróżniać się przede wszystkim spoconymi rękami, zbyt grubymi i masywnymi w stosunku do jego postury, z tłustymi serdelkowatymi palcami zwężającymi się ku dołowi. Po uściśnięciu jego dłoni miało się ochotę wytrzeć swoją własną.
I budzi się on rano 22 listopada, w dzień dwudziestych drugich urodzin swojej żony, wyciąga ze schowka zawczasu kupiony prezent i zauważa, że żona zniknęła. Nie żeby bez śladu: na stoliku z odłamaną nóżką, który stoi po jej stronie łóżka, został gorset i spódnica z wypaloną dziurą z przodu. Bronisława nie zdążyła na czas zdjąć żelazka ze spódnicy, bo on niepostrzeżenie zaszedł ją od tyłu, żeby ją pocałować. Jednak kiedy się zbliżył, zapachniało od niej tak apetycznie, że nie mógł się powstrzymać, wepchnął jej rękę pod spódnicę i przesunął palcami po łonie. Poczuwszy na palcach wilgoć, rozpiął spodnie i wszedł do środka, siłą przechyliwszy Bronisławę do przodu.
Poczuwszy w sobie suchą twardość, wypięła pupę, żeby mniej ją bolało i zrezygnowana patrzyła, jak pod żelazkiem rozrasta się czarna plama.
– Zdejmij żelazko – dysząc wyszeptał jej z tyłu mężczyzna. – Ja prawie już, jeszcze troszkę – znalazł pod bluzką jej piersi i mocno ścisnął je w dłoniach.
I wtedy Bronisława szarpnęła się do przodu, żelazko upadło na podłogę, członek się z niej wyśliznął, a Feliks zachwiał się, patrząc na żonę zdziwionym wzrokiem. Wtedy ona przewróciła go na ziemię i siadła na nim. Położyła ręce mężczyzny na własne piersi i zaczęła kołysać się w tym rytmie, jaki w sobie czuła, zamiast podporządkowywać się rytmowi mężczyzny. Po kilku chwilach ogarnęło ją słodkie drżenie, zajęczała i się podniosła. Feliks ze sterczącym członkiem został, leżąc na podłodze. Bronisława zajęła się żelazkiem. Po kilku chwilach znowu poczuła w sobie z tyłu mężczyznę, lecz tym razem poruszał się już ostrożniej, głaszcząc jej brzuch. Skończyli razem – pierwszy raz po kilku latach wspólnego życia.
Feliks lubił kochać się z żoną w najbardziej nieodpowiednich chwilach. Najpierw ona jeszcze próbowała się opierać, bo jej samej nie podobały się takie nagłe, szybkie, a czasami i bolesne pieszczoty. Nie zdążyła jeszcze niczego poczuć, a mąż już kończył swoją sprawę, cmokał ją w szyję i wychodził, pogwizdując z zadowoleniem. W niej w środku kipiała złość i robiło się ohydnie od tego, że po jej udach ścieka jego nasienie. Czuła w tym jakąś niestosowność i od czasu do czasu próbowała robić wszystko inaczej. Kiedy kładli się spać, Bronisława obnażała piersi i przyciskała się brzuchem do męża, jednak on, zmęczony po pracy, tylko burczał niezadowolony i przewracał się na drugi bok. A potem rano, kiedy ona jeszcze spała, wdzierał się w nią niespodziewanie i po kilku krótkich ruchach było już po wszystkim. Feliks dumny był z tego, że tak często kocha się z żoną i nie mógł się doczekać, kiedy ona wreszcie zajdzie w ciążę, żeby dziecko potwierdziło jego męskość. A Bronisławie wcale się nie chciało zachodzić w ciążę, przynajmniej póki ona sama nie odczuje po tej miłości czegoś innego oprócz rozczarowania i wstrętu. I jeszcze chciała pojechać gdzieś w podróż, zobaczyć Wenecję, Paryż, Wiedeń, Egipt, Indie, Persję. Czasem z Feliksem rozmawiali o podróżach, ale rozumieli pod tym całkiem różne rzeczy. On cieszył się ze swojego prawa do ulgowego przejazdu koleją i planował podróż z żoną w niedzielę do Brzuchowic, żeby pospacerować po lesie, a ona chciała gdzieś do egzotycznych nieznanych krajów – na długo, być może nawet na zawsze.
Rano 22 listopada mechanik Feliks Pfeifer nagle wyraźnie sobie uświadomił, że żona go zostawiła, chociaż żadnych poważnych dowodów na to na razie nie miał. Całkiem możliwe, że po prostu zatrzymała się w piekarni czy nawet zaczaiła w kuchni, przygotowując mu śniadanie. Jednak mimo braku dowodów Feliks był przekonany o prawdziwości swojego przypuszczenia.
Najpierw w ogóle nie może dojść do siebie, a potem usiłuje odtworzyć normalny poranny rytuał: umyć się, ubrać, zjeść śniadanie, zanim wyjdzie z domu. Jednak pozbierać się nie jest łatwo. Maszynista snuje się po domu w poszukiwaniu zwyczajnych rzeczy: świeżej koszuli, kawy, dzbanka do niej, masła, cukru, zapałek. Zdążył się już przyzwyczaić, że to wszystko szykuje dla niego Bronisława, która budzi się wcześniej, nakrywa stół do śniadania i koło miednicy z ciepłą wodą kładzie jak należy wszystko, czego potrzeba do porannej toalety. I oto okazuje się, że chleb sczerstwiał, masło pokryło się pleśnią, ser się skończył, kawa zwietrzała, a wszystkie ubrania są beznadziejnie brudne. Feliks bierze do rąk dzbanek do kawy, zagląda do środka i widzi skamieniałe wczorajsze fusy. Złości go, że Bronisława nie umyła dzbanka wczoraj. Stawia go na stole, a ze stołu na podłogę sypią się okruchy. Feliks podchodzi do okna, przez kilka sekund obserwuje mężczyznę, który pospiesznie przebiega przez ulicę, przytrzymując kapelusz na głowie i oglądając się, czy z tyłu nie jedzie bryczka. Mężczyzna znika za rogiem. Feliks odwraca się do zastawionego brudnymi naczyniami stołu i zdecydowanym ruchem zmiata z niego wszystko, przestępuje przez pobite talerze, obciąga na sobie niewyczyszczone z brudu wczorajsze ubranie i wybiega na ulicę. Najpierw nogi niosą go zwykłą trasą, na dworzec, gdzie pracuje. Jednak nie doszedłszy do budynku stacji, nagle zawraca i biegnie w przeciwnym kierunku.
– Moje uszanowanie, panie Feliksie, dobrego dnia – woła za nim dozorca, który już drugi raz tego ranka zamiata przydworcowy plac, jednak Feliks się nie ogląda i nie zatrzymuje, żeby zapalić z nim papierosa, jak miał to w zwyczaju.
Tak samo jak mężczyzna, którego niedawno obserwował z okna, Feliks przytrzymuje kapelusz na głowie i szybkimi zdecydowanymi krokami przechodzi przez ulicę. Nie rozgląda się na boki, sunie na wprost, nie wymija przechodniów, poruszając się z zastygłym skupionym wyrazem twarzy. Przestraszone dziewczęta ustępują mu z drogi, starsze panie z przyganą zerkają, kiedy potrąca je łokciami, jednak Feliks niczego nie zauważa. Zeskakuje ze stopnia tramwaju konnego jeszcze w ruchu, przebiega przez ulicę, nie zważając na nic i o mało co nie trafia pod kopyta tramwajowych szkap, które przestraszone przyspieszają i szarpią w bok. Woźnica, a wraz z nim także konduktor jednocześnie gwiżdżą. Z okna wagonu wychyla się starsza pasażerka, coś krzyczy za Feliksem. Feliks słyszy tylko fragmenty zdania „a niechby go” i „całkiem pogłupieli”, a sam biegnie dalej, skręca i już niebawem widzi przed sobą gmach Poczty Głównej.
Rozgląda się po przestronnym westybulu, pośrodku którego zastygł we wspaniałej pozie poważny strażnik w wysokiej czapce austriackiego woźnego z żółto-czarnym bączkiem z wyszytymi na nim inicjałami panującego i z odznaką – krzyżem za wieloletnią służbę w cesarsko-królewskim wojsku na długim mundurowym surducie z dwoma rzędami wyczyszczonych na glanc guzików i wąsami na sztorc. Strażnik ogląda Feliksa od stóp do głów i przestępuje z nogi na nogę, jakby się dziwił, gdzie tak się spieszy ten rozczochrany mężczyzna. Feliks na chwilę się zatrzymuje, łapie oddech i wtedy wchodzi przez solidne drewniane drzwi po prawej i ustawia się w kolejce. Przed nim rozgląda się na wszystkie strony gimnazjalista w nowiutkim mundurze ze sklepu Zajdlecka, który mieści się w pobliżu bramy przejściowej na placu Świętego Ducha, gdzie jako sprzedawczyni pracuje maleńka apetyczna brunetka z dołkiem w podbródku, do której swego czasu Feliks wzdychał bez wzajemności. Gimnazjalista chciałby, żeby wszyscy zobaczyli jego wysoką czapkę z otokiem z falistej mory i wyszytym na nim złotymi nićmi emblematem gimnazjum „G IV”, żeby zauważyli jego rękawiczki glacé, które jeszcze pachną, jak wszystkie nowe rzeczy; więc rozgląda się na wszystkie strony, poprawia czapkę, w której wyraźnie jest mu za gorąco, a potem wyciąga z torby gazetę i głośno szeleści jej stronicami. Feliks zagląda mu przez ramię do gazety i machinalnie przebiega wzrokiem po stronicy ogłoszeń. „Przystojny kawaler na stanowisku pragnie za pomocą korespondencji poznać moralną, młodą, zgrabną i z ładną buzią pannę. Nie chodzi o posag. Wymiana zdjęć konieczna. Oferty na redakcję »Niedzieli« pod »Samotny«”. A pod nim jeszcze jeden anons: „Poślubię ładną, młodą i gospodarną pannę. Posag niekonieczny. List i zdjęcie proszę słać do redakcji”.
Uwagę Feliksa przyciąga najdłuższe ogłoszenie. Zamieściła je kobieta, która zgubiła warkocz „wartości 12 koron”, kiedy przechodziła ulicami Akademicką, Halicką, Kilińskiego, a potem Króla Ludwika. Feliks pierwszy raz tego ranka mimowolnie się uśmiecha i wyobraża sobie nieurodziwą i roztrzepaną Salcię G., mandantkę, która wykosztowała się na warkocz, ale i tak nie zdołała się nim pochwalić przed kawalerami. A potem w rozpaczy wydała jeszcze niemałą sumę, żeby zamieścić ogłoszenie w porannej gazecie. Feliks przypomina sobie gęste włosy swojej żony – włosy barwy kawowej pianki, tylko odrobinkę jaśniejsze od koloru samej kawy, kiedy pianka opadnie. Kilka pasemek zawsze wystawało spod białego kapelusika. Myśli o kremowego koloru sukience Bronisławy, usiłuje przypomnieć sobie, ile haftek przychodziło mu rozpinać w tej sukience, zanim zdjął ją wieczorem i jak z każdą haftką wzrastało pragnienie, by wreszcie dotknąć ciepłego i pachnącego ciała żony. Na jakąś chwilę Feliks zapomina się, pogrąża w marzeniach, a potem przypomina sobie, po co tu przyszedł i znowu posępnieje. Kiedy przychodzi jego kolej, uważnie ślini ołówek, kreśląc litery ogłoszenia i starannie obmyśla każde słowo, bo zapłacić za nie trzeba będzie co najmniej dziesięć krajcarów. Przez chwilę się zastanawia, jak opisać kolor jej włosów, bo „pianka z kawy” to aż trzy słowa, poza tym nie wiadomo, czy zrozumieją takie porównanie – więc pisze po prostu „szatynka”. O warkoczu żony postanawia nie wspominać.### 1969–2008
Hałyna urodziła się godzinę przed północą 18 sierpnia 1969 roku. Tego samego dnia, a dokładnie to tej samej nocy, tylko dwadzieścia jeden lat wcześniej, w kijowskim więziennym szpitalu sporządzono akt zgonu jej dziadka, ukraińskiego pułkownika, dowódcy pułku Strzelców Siczowych, skazanego na pięć lat więzienia w Paryżu, pozbawionego austriackiego obywatelstwa w Wiedniu, łasego na młodych marynarzy i urodziwe kobiety klienta paryskich burdeli, szpiega angielskiego i francuskiego wywiadu, sympatyka OUN, arcyksięcia Wilhelma von Habsburga.
Dla Hałyny był dziadkiem Wilhelmem, rzadziej – Wilusiem. Właściwie Wilusiem nazywano go w dzieciństwie, a później – już w głębokiej starości. Wilhelm, najmłodszy syn Karola Stefana von Habsburga, urodził się 10 lutego 1895 roku, pół roku przed tym, jak Sigmundowi Freudowi przyśnił się słynny sen o zastrzyku Irmy. Za sprawą tego snu Freud doszedł do wniosku, że każde marzenie senne jest realizacją jakiegoś pragnienia. Najpierw wywołał tym skandal i niedowierzanie w środowisku naukowym, i dopiero później, właśnie dzięki temu odkryciu, stał się uczonym światowej sławy.
„Pierwsze wrażenie, jakie sobie przypominam z dziecięcych lat – to morze. Dużo wody” – napisał dziadzio Wilhelm w autobiografii, której język Hałyna rozumiała tylko częściowo, tak wiele było w niej zniekształconych polskich i niemieckich słów. Na przykład nie od razu pojęła, że „marynarką” dziadzio nazywał nie część ubrania, a morską flotę, że „reparacja” oznaczała operację, a „belfer” nauczyciela, zegarek zaś u dziadziusia nazywał się „kurant”. Kurant dziadziusia zawsze pokazywał o godzinę wcześniej niż zegarek Hałyny. Wilhelm i babcia Sofia nigdy nie przeszli na wprowadzony przez władzę radziecką czas. I kiedy umawiali się z kimś na jakąś godzinę, to zawsze się upewniali, czy chodzi właśnie o czas „moskiewski”.
Napisać wspomnienia dziadzio postanowił tak samo nagle i niespodziewanie, jak postanawiał niemal wszystko w swoim życiu. Kiedyś w zimie Hałyna zachorowała na wietrzną ospę i przez kilka tygodni nie chodziła do szkoły. Wilhelm siedział przy jej łóżku, starannie smarował czerwone pryszcze zieloną maścią i opowiadał historie z przeszłości, żeby odciągnąć jej myśli od tego, jak swędzi ją skóra.
– Dziadziu, oszukujesz mnie, to wszystko nie może być prawdą – wyśmiewała go Hałyna. – Przeczytałeś jakąś przygodową książkę i teraz mi ją opowiadasz.
Właśnie wtedy Wilhelm uznał, że jego biografia to przygodowa książka, którą on sam napisze.
Uroczyste przygotowania do pracy nad memuarami trwały w przybliżeniu miesiąc. Wilhelm długo urządzał gabinet. To był dawny gabinet ojca babci Sofii, w którym ten odpoczywał po pracy. Stał tu nakryty zielonym suknem stół, liczne szuflady były zamykane na klucz, i prawie wszystkie klucze jeszcze były na swoim miejscu.
Zanim zacznie pracę nad wspomnieniami, Wilhelm chciał znaleźć najwygodniejszą poduszkę na krzesło, ale żadna mu nie pasowała, więc nadaremnie sprawdziwszy wiele wariantów, oddał krzesło do naprawy, żeby całkowicie zmienić jego obicie. Jednak dalej nie był zadowolony i spróbował usadowić się w jednym z głębokich skórzanych foteli, które miały dość szerokie szczeliny między bokami a siedzeniem i stamtąd Sofia jako dziecko wyciągała różne drobne przedmioty: monety, pilniki, łyżeczki, grzebienie.
Wilhelm wymienił w gabinecie zasłony, żeby stworzyć jak najbardziej zaciszny nastrój, długo wybierał papier, pióra, ołówki. Wszystko to pokazywał Hałynie, radził się jej. Dała mu na notatki kilka swoich grubych zeszytów w kratkę. Wilhelm oznajmił, że w zeszytach w okładkach ze sztucznej skóry w depresyjnym kolorze on z pewnością niczego ważnego nie napisze. Hałyna zaproponowała, żeby okleić zeszyty papierem i pomalować. Tak też zrobili. Wreszcie Wilhelm ogłosił, że następnego dnia zaczyna pracę nad memuarami.
Następnego dnia, tuż po śniadaniu, powiedział:
– Teraz proszę mi nie przeszkadzać. Będę pisał. – Dumnie poprawił szlafrok i zniknął w gabinecie.
Przyciągnął tam starą babciną maszynę do pisania i starał się teraz szybko nauczyć na niej pisać. Z gabinetu przez pierwszych kilka minut dobiegał stukot klawiszy, a potem dziadziuś czymś mocno walnął – być może krzesłem – i krzyknął:
– Verdammt noch mal!
Być może to oznaczało, że zaklinowała się jakaś litera albo że zrobił literówkę. Mniej więcej po godzinie wyszedł z gabinetu trochę zdenerwowany i zapytał babcię, czy nie ma czegoś smacznego, bo pisanie mu nie idzie. Babcia przygotowała mu herbatę, kanapkę z konfiturą i ser ze śmietaną – jego ulubiony deser. Wilhelm znikł za drzwiami. Minęła jeszcze godzina i wyszedł znowu. Tym razem nastawiony bardziej zdecydowanie:
– Co można napisać w szlafroku? – rzucił już na progu i zdecydowanie otworzył drzwi szafy z ubraniami. – Jakie ubranie, takie pisanie. Muszę doprowadzić się do porządku.
Potem zaczęło się długie przebieranie, mycie, golenie, czesanie, manikiur – dziadzio zawsze bardzo starannie robił sobie manikiur, strasznie go denerwowały połamane, poobgryzane, brudne paznokcie czy zrogowaciała skórka przy nich. Manikiur zajmował dość dużo czasu i tym razem przeciągnął się do obiadu. Za to obiad odbył się w uroczystym paradnym ubraniu, dziadzio nawet znalazł w szufladzie, oczyścił z kurzu i założył na rękę swój szwajcarski kurant, którego nie nosił już od wielu lat i który cudem ocalał podczas pobytu w więzieniu. Po obiedzie dziadzio westchnął zadowolony i powiedział:
– No to teraz można troszkę odpocząć!
I poszedł do gabinetu na poobiednią drzemkę. Po niej pił kawę, grał z Hałyną w szachy, czytał i tego dnia nie wspominał już o pisaniu. Następnego ranka wszystko się powtórzyło. W czasie choroby Hałyny udało mu się jednak napisać parę stroniczek. Z każdą z nich wybiegał z gabinetu, radosny jak dziecko i podniecony, zaciągał pasek szlafroka i od razu czytał Hałynie to, co właśnie stworzył. Co prawda do każdego przeczytanego zdania dołączał jeszcze własną długą opowieść, bez której z trudem można by było zrozumieć to, co napisał. Opowiadał Wilhelm znacznie ciekawiej, niż opisywał. Napisanie jakiegokolwiek zdania przychodziło mu z wielkim trudem, długo się męczył, by sformułować najprostszą myśl, dobierał słowa, dużo poprawiał i skreślał, a mimo to tekst wychodził poplątany i nie zawsze było jasne, co właściwie Wilhelm chce powiedzieć. Tłumaczył to brakiem wykształcenia gimnazjalnego, bo uczył się wedle programu szkoły realnej, a nie gimnazjum. Domowi nauczyciele w jego dzieciństwie chcieli przede wszystkim zrobić dobre wrażenie i na rodzicach dzieci, i na samych dzieciach, a pilnowanie, jak uczniowie opanowali materiał, to już była sprawa drugorzędna. Więc dzieci opanowywały to, co przychodziło im najłatwiej. A Willemu łatwiej przychodziło mówienie niż pisanie. Na przykład pisanie wypracowania i jego przedstawienie wyglądało tak. Przez całą lekcję opowiadał nauczycielce o swoich letnich wakacjach, przedstawiając najdrobniejsze szczegóły swojej podróży z rodzicami do Paryża, opisując maślany smak świeżych croissantów, śpiewną intonację paryskich kelnerek i pokojówek w hotelach, kurz na ulicach, damskie suknie w teatrze, przygody w drodze tam i z powrotem. Nauczycielka słuchała go, wstrzymując oddech. Potem mówiła:
– Wspaniale, Willi! A teraz zapisz to wszystko.
Po kilku chwilach, uśmiechając się z zadowoleniem, podawał jej kartkę i mówił:
– Gotowe!
– Jak to? Już? Tak szybko? – dziwiła się nauczycielka, rozkładała kartkę i czytała: „Spędziłem wakacje w Paryżu. Tam było dobrze”.
– I to wszystko? – znów się dziwiła.
– Tak, resztę pani opowiedziałem. – Szeroko uśmiechał się zadowolony z siebie Willi.
Pisanie nigdy nie przychodziło Wilhelmowi łatwo. Zaczęło się od lekcji kaligrafii w dzieciństwie, których szczerze nienawidził i unikał na wszystkie możliwe sposoby, a potem tak samo nie chciał pisać wypracowań – nudziło go tracenie czasu na coś, co i tak potrafił sobie wyobrazić. Ta niemożność skupienia się na dłużej rodziła też chaotyczność i fragmentaryczność jego ustnych opowieści. Pewne epizody wspominał często i szczegółowo, innych w ogóle unikał. Dlatego Hałynie pozostały dość fragmentaryczne wyobrażenia o życiowych przygodach dziadka – tak bywa po obejrzeniu starych nieopisanych dokumentalnych filmów, kiedy taśma stale się zrywa, a wraz z nią kawałkują się też wrażenia, łącząc się ze sobą w najbardziej niespodziewanych miejscach. Słuchając tych opowieści, zaczęła rysować. Najpierw po prostu twarze, starając się sobie wyobrazić, jak wyglądali wszyscy ci ludzie z dziadziusiowych opowiadań, a potem poszczególne scenki: jak to dziadek, jeszcze jako mały chłopiec, nudzi się na dworskiej ceremonii w Wiedniu, jak ucieka z rodzinnego zamku w polskim mieście Żywiec w góry do Hucułów, jak oddaje honory swoim żołnierzom z ukraińskiego batalionu Strzelców Siczowych, jak spotyka się z metropolitą Szeptyckim we Lwowie, jak przymierza nowe ubrania w Paryżu. Scenki w jej zeszytach przypominały komiks, z tą tylko różnicą, że historia, jaką one opowiadały, nie miała chronologicznego następstwa zdarzeń. Po wydarzeniach drugiej wojny światowej mogły tam być przedstawione sceny z pierwszej lub z międzywojnia, dalej pojawiały się epizody radzieckiego Lwowa, a potem – z lat trzydziestych, kiedy Wilhelm mieszkał w Paryżu. Ten komiks przypominał opowieści dziadka i jego samego – wcielenie chaosu, nieprzewidywalności, burzliwości i niepowstrzymanego temperamentu. W dodatku w jego życiu wydarzenia następowały z bardzo nierównomierną intensywnością: w okresie między 1914 a 1921 rokiem kilkudziesięciokrotnie więcej i o wiele ważniejszych rzeczy niż przez następnych dwadzieścia lat, potem znowu był krótki rozbłysk intensywnego życia, a następnie – letarg czasu radzieckiego.
Dziadkowi bardzo się podobało, jak Hałyna rysowała. Patrząc na rysunki, przypominał sobie nowe szczegóły, a ona od razu je utrwalała, czasem tylko intuicyjnie się domyślając, jak mogło wyglądać to czy tamto. Już w dzieciństwie Hałyna zapełniła swoim komiksem kilka grubych zeszytów, które bardzo ceniła i od czasu do czasu dorysowywała w nich różne epizody, które wyłaniały się w jej pamięci z dziadkowych opowiadań. Właśnie te komiksy po wielu latach zabierze ze sobą do Wiednia, żeby pokazać klientowi jako pomysł przyszłego zaaranżowania wnętrza jego knajpy. Ten od razu się zachwyci i już po godzinie od spotkania przyśle Hałynie pocztą elektroniczną umowę z taką kwotą honorarium, z której trudno było zrezygnować. I nie zrezygnowała.
Na pierwszej stronie komiksów Hałyny był narysowany zegarek produkcji firmy Omega model Seamasters – taki sam Hałyna potem widziała w kinie na ręce Jamesa Bonda. W filmie o Bondzie pierwszy raz usłyszała hasło „Świat to za mało”, którego dziadek użył jako motta na pierwszej stronie swoich wspomnień, ale nie dlatego, że lubił filmy o Jamesie Bondzie, a dlatego, że to było jedno z rodzinnych zawołań Habsburgów.### 1895–1912
Jedno z pierwszych zdań autobiografii dziadka brzmiało tak: „Jestem szóstym i ostatnim dzieckiem w rodzinie moich rodziców, matka mnie kochała najbardziej”. Jego matka Maria Teresa Antonina Immakulata Józefa Ferdynanda Leopoldyna Franciszka Karolina Izabella Alojza Krystyna Anna, arcyksiężna austriacka i księżniczka toskańska, była córką Karola Salwatora Austriacko-Toskańskiego i Marii Immakulaty Burbon-Sycylijskiej. Maria Teresa rozmawiała z synem po włosku, a angielskim władała najgorzej z rodziny: niby pewnie i poprawnie, lecz jednocześnie powolnie i skąpo – było widać, że ciągle szuka słów. Kiedy dzieci podrosły, czasem nawet tłumaczyły dla matki pewne zdania swojej guwernantki.
Matka wiele czasu spędzała z Wilhelmem, uczyła go stawiania pasjansów, gry w domino i rysowania. Tylko jemu jednemu ze wszystkich dzieci pozwalała przychodzić do swojej pracowni i patrzeć, jak pracuje. Maria Teresa miała zwyczaj trzymać pędzel w zębach, póki wybierała farbę, a także mechanicznie wycierać zabrudzone farbą dłonie prosto w fałdy swojej wyszukanej czarnej sukni. Maria Teresa lubiła malować kwiaty. Podpisywała swoje prace inicjałami „MTh”, przy czym środkowa litera zawsze była wyższa niż skrajne. Czasami wodziła ręką małego Williego po płótnie, a ten rozmazywał farbę olejną, usiłując należycie wypełnić kontur, który wprowadziła mama. Jednak malowanie nigdy nie było jego mocną stroną. W pracowni matki zawsze pełno było żywych kwiatów, przeważnie hiacyntów, i ten zapach od tamtego czasu przez całe życie prześladował Wilhelma, kiedy patrzył na obrazy. Nawet zachował zwyczaj zakrywania nosa chusteczką, jak to robił w dzieciństwie, bo od zapachu hiacyntów zaczynała go boleć głowa i zatykał się nos.
Ojciec, Karol Stefan, porozumiewał się z dziećmi po niemiecku, jednak od wczesnych lat wymagał od nich znajomości nie tylko angielskiego i francuskiego jako tradycyjnych języków obcych, których nauczano cesarskich potomków, ale także polskiego.
W 1895 roku admirał cesarskiej morskiej floty Karol Stefan Austriacki von Habsburg odziedziczył majątek, który od zubożałego polskiego szlachcica kupił w polskim miasteczku Żywcu jego dziadek Karol Ludwik. Tego samego roku Karolowi Stefanowi urodził się najmłodszy syn Wilhelm, i szczęśliwemu ojcu przyszedł do głowy pomysł polskiego projektu. Ten projekt był ekstrawagancki, jak wiele innych jego pomysłów. Karol Stefan nie żywił nawet iluzorycznych nadziei na to, że on sam czy któreś z jego dzieci kiedyś w przyszłości zostanie cesarzem. Za znacznie realniejszą uważał perspektywę rozpadu samego imperium na liczne drobne narodowe państwa: czeskie, węgierskie, serbskie i inne, wśród których na pewno będzie i polskie. Każde z tych drobnych państw będzie potrzebowało monarchy, który stanąłby na jego czele. Właśnie do tego Karol Stefan postanowił się przygotowywać. Przyszłym królem czy królową niepodległej Polski widział kogoś ze swojej rodziny albo nawet siebie samego.
Karol Stefan nazwał swego najmłodszego syna Wilhelmem na cześć habsburskiego arcyksięcia, który jeszcze pod koniec XIV wieku chciał dostać polską koronę w typowy dla Habsburgów sposób – przez dynastyczny ślub z jedenastoletnią polską królewną, Jadwigą. Jednak polscy szlachcice mu przeszkodzili, pojmali go w drodze do narzeczonej i przegnali, a Jadwigę wydali za mąż za litewskiego księcia. To małżeństwo zapoczątkowało dynastię Jagiellonów.### 1998
Hałyna przypomina sobie ręce lekarza, który rozmawiając z nią, składał kartkę na czworo, a potem ją rozprostowywał. Kładł na stertę takich samych, najpierw złożonych, a potem wyprostowanych, i sięgał po kolejną. Wypisał na tej kartce skierowanie na badania, nie przestając opowiadać o nowych przypadkach zachorowań, o niestandardowych metodach leczenia, o niebezpieczeństwie, jakie czai się w najbardziej zwyczajnych produktach, o tym, że trzeba być w pogotowiu. Potem usiłował postawić pieczątkę w lewym dolnym rogu, równo pośrodku między zagięciem i brzegiem kartki, skupiając się na tym o wiele bardziej niż na treści tego, co napisał; litery na skierowaniu były nieczytelne, zlewały się i zachodziły jedna na drugą. Na oddzielnej kartce lekarz zapisał jej adres laboratorium, do którego należy pójść na badania, a także nazwisko laborantki, z którą trzeba się na nie umówić. Hałyna ledwie to odczytała.
– Proszę powiedzieć, czy tam będą wiedzieli, co mają konkretnie zrobić? – zapytała niepewnie.
– Myśli pani, że nie wiem, gdzie panią kieruję? To najlepszy fachowiec w mieście.
– Tak, tak – speszyła się Hałyna. – Dziękuję panu bardzo. Przyjdziemy z wynikiem.
Szybko wcisnęła lekarzowi do ręki pieniądze, on zrobił wrażenie, że niczego nie zauważył, ona poprawiła czapeczkę Olesiowi, który spał słodko na jej na rękach, i wyszła.
Jednak laborantka patrzyła na kartkę ze skierowaniem z takim samym napięciem jak Hałyna.
– Proszę wybaczyć, a może pani wie, na jakie badania skierował panią lekarz? – niepewnie zapytała Hałynę. – Bardzo nieczytelnie jest to napisane.
– Lekarz powiedział, że pani wszystko będzie wiedziała – zmęczona uśmiechnęła się Hałyna.
– Zaraz wszystko wyjaśnię.
Laborantka zniknęła za drzwiami, wróciła po kilku chwilach i w milczeniu poprosiła Hałynę do zabiegowego.
Po dwóch dniach ta sama laborantka dała jej kartkę z wynikami. Hałyna zerknęła, litery były tak samo niewyraźne, nachodziły jedna na drugą, tylko przechylały się w inną stronę.
– O Boże, czy wszyscy lekarze tak niewyraźnie piszą – nie wytrzymała.
Laborantka się uśmiechnęła, takimi samymi kulfonami wypełniając blankiet z czyimiś jeszcze wynikami. Hałyna zapłaciła, wzięła kartkę i wyszła z gabinetu.
Przed drzwiami lekarza, który skierował ją na badania kilka dni temu, była kolejka siedmiu osób, więc przyszło jej długo czekać. Oleś spał w wózeczku. Hałyna otworzyła przyniesiony z domu kryminał, ale drobne litery na szarym kiepskim papierze zlewały się w szarym świetle migoczącej żarówki.
– Krzyż mnie boli czy łykam tabletki, czy nie – skarżyła się w kolejce jedna sąsiadka drugiej.
– Aha, i mnie tak boleśnie przecięło, nie mogę nawet chodzić czasami – zgodziła się z nią współrozmówczyni.
– No co zrobić, to już wiek – ciągnęła pierwsza.
– Tak to jest, tak to jest – potakiwała druga.
I synchronicznie wzdychały gdzieś w pustkę.
Lekarz od razu poznał Hałynę.
– Badania zrobione?
– Tak, choć co prawda tam nie od razu mogli odczytać skierowanie.
– No to ci dopiero laboranci, nie mogą ruszyć głową? Ale tak ich teraz uczą... Proszę pokazać.
– No i co tu można przeczytać? – oburzył się lekarz.
Potem spochmurniał.
– No cóż ja pani powiem?... Powiem tak: i tak się pani udało. Mogło być o wiele gorzej.
Nieczytelnie wpisane wyniki analiz informowały, że u Olesia wykryto niezdolność do przyswajania glutenu i laktozy. Podstępność choroby polega na tym, że najpierw nie daje ona żadnych objawów i jeśli w pożywieniu dziecka pojawiają się te składniki, grozi mu co najwyżej lekka niestrawność. Jednak regularne przyjmowanie takich produktów powoduje nieodwracalne zmiany w organizmie: mózg będzie pracował wolniej, pogorszy się praca mięśni i jeśli temu się nie zapobiegnie, mogą pojawić się poważne problemy, aż do inwalidztwa włącznie. Żadne leczenie przy tej chorobie nie jest potrzebne – tylko surowe przestrzeganie diety. Lekarz mówił do niej tonem, w którym nie było miejsca na szczególne współczucie. Zdarzali się pacjenci z dużo gorszymi diagnozami, więc Hałynie – co powtórzył parę razy z rzędu – „i tak się udało. Bywa znacznie gorzej”. A wtedy złożył i od razu znowu wyprostował jeszcze jeden karteluszek, położył go na ogólną kupkę i zmarszczył gęste czarne brwi, które kontrastowały z mlecznobiałą siwizną jego włosów.
Hałyna teraz tylko smutno się uśmiechała, przypominając sobie to jego „i tak się pani udało”. Ciekawe, czy on sam musiał przestrzegać takiej diety w tych mrocznych postradzieckich czasach, kiedy nawet o zwykłe jedzenie nie było łatwo, nie mówiąc już o pieczywie bez mąki pszennej czy o kozim mleku albo mleku w proszku. Co rano pakowała Olesia do wózeczka i usiłowała w przerwie między karmieniami obiec wszystkie okoliczne sklepy z tak samo depresyjnie pustymi półkami, żeby w każdym zająć kolejkę.
– Mamo, a za czym stoją te ciotki? – pytał kobietę w kolejce pięcioletni chłopczyk. – Tam przecież nic nie ma.
– Za godzinę będzie dostawa, może coś rzucą – wyjaśniała mu matka.
– A jeśli znowu rzucą tylko kości, to nie będziesz mnie zmuszała do jedzenia wczorajszego kapuśniaku? – ze strachem w głosie pytał chłopiec.
– A w czym ci nie dogodził wczorajszy kapuśniak? – denerwowała się matka. – Skąd ci wezmę marcepany?
Hałynie zrobiło się żal małego, który zamiast brykać na placu zabaw, musiał godzinami wystawać w kolejkach, i który zapewne nawet nie wie, co to takiego marcepan. A co więcej, ona sama też nienawidziła kapuśniaku.
I rzeczywiście, po pewnym czasie z zaplecza dochodziły znajome dźwięki, a potem szanowna ekspedientka wycierała energicznie ręce o fartuch i krzyczała na cały sklep.
– Proszę więcej już nie stawać w kolejce!
I kolejka przyjaźnie oddychała, wyrównywała się, ludzie przysuwali się bliżej jedni do drugich, ostatni stawali bliżej lady i pilnowali, żeby jednej osobie nie sprzedawano więcej niż dozwolona norma. Co właściwie przywieźli, nikt nie wiedział.
– A jeśli mleko dobrze rozwodnić i zamiast trzech jajek dać tylko jedno, to naleśniki mimo wszystko wyjdą? – dzieliły się doświadczeniem kobiety w kolejce.
– Tak, tylko uważaj z mąką, żeby nie były „gumowe”. I trzeba smażyć na słoninie. W ostateczności na słoninie umoczonej w oleju – wtedy łatwiej jest je przewracać.