Poświęcenie hetmana - ebook
Poświęcenie hetmana - ebook
Opowiadania Lajosa Grendela przybierają formę rejestru różnych aspektów rzeczywistości. Do realistycznego opisu autor często wplata elementy surrealistyczne, posługując się jednakże językiem prostym, niewyszukanym. Bohaterowie zazwyczaj znajdują się w prozaicznej, zdawałoby się, sytuacji, która jednak okazuje się osobliwa – stawia przed ważnym wyborem, odkrywa przeszłość, służy samopoznaniu. Brak tu jednoznacznej odpowiedzi, czy kołem Fortuny kręci przypadek, czy jednak los, i na ile człowiek sam kształtuje swoje życie.
Poświęcenie hetmana w tłumaczeniu Miłosza Waligórskiego to pierwsza książka Lajosa Grendela przełożona na język polski.
Spis treści
Zawartość walizek
Zakończenie powieści brukowej
Węgierskie opowiadanie z Czechosłowacji
Pogańska apokalipsa
Niewinne sprawozdanie ze środka snu
Gorycz wolności
Historia z lat pięćdziesiątych
Wizyta o północy
Poświęcenie hetmana
Luki w pamięci po snach erotycznych
Flora, czyli groza metropolii
Wybryki oniryzmu 1
Wybryki oniryzmu 2
Wybryki oniryzmu 3
Wybryki oniryzmu 4
Nota o Autorze
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-67-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J.L. Borgesowi
Gdy tylko wyściubiłem z domu nos, zauważyłem, że śledzi mnie jakiś mężczyzna. Byłem trochę zaskoczony – oto trafiłem na listę osób podejrzanych, mimo że unikam miejsc publicznych, żyję tylko dla rodziny i swojej pracy, od dawna nie bywam w towarzystwie i nie pisuję do gazet, a kiedy czasem wydadzą mi książkę, i tak nie wzbudza ona zainteresowania. Choćbym nie wiem, jak się głowił, nie byłem w stanie przypomnieć sobie żadnego przestępstwa, czy nawet wykroczenia, którym mógłbym ściągnąć na siebie podejrzenie władz. Miałem nieskazitelnie czystą przeszłość, nigdy nie knułem spisków przeciwko bliższym ani dalszym przełożonym.
Wybrałem się do sklepu. W okolicy, gdzie robię zakupy, domy niemalże nikną wśród ozdobnych drzew, żywopłotów i krzewów, a w późnych godzinach popołudniowych mało kto tamtędy chodzi. Nie ma tam podświetlonych supermarketów, ta część miasta ani trochę nie jest tak elegancka, jak mogłoby się wydać przygodnemu gościowi, napotykającemu w niej ogromne ilości roślin ozdobnych, uporządkowane aleje i piękne ogrody. Wyszedłem z piekarni i zdecydowałem, że podejdę do mężczyzny i zagadnę go. Stał w bezpiecznej odległości, jego postać ledwie rysowała się na tle zstępującej wraz ze zmierzchem mgły. Nie miałem jednak wątpliwości, że to on, poznałem go po zimowym płaszczu i staromodnym kapeluszu z szerokim rondem. Spieszyłem się. Po drodze myślałem, co mu powiedzieć. Trochę się denerwowałem. Kiedy byłem dość blisko, ruszył, ale nie w moją, tylko w przeciwną stronę. Przyspieszyłem kroku, lecz on szedł jeszcze szybciej i odległość między nami raczej rosła, niż malała. Zacząłem biec. On też. Nie wiedziałem, jak to rozumieć. Dotychczas to on mnie prześladował, a teraz role się odwróciły. Dźwigałem dwie pękate torby, które przeszkadzały mi w biegu, więc, chociaż był ode mnie starszy, uciekł tak daleko, że przy skrzyżowaniu zupełnie straciłem go z oczu.
W domu natychmiast zadzwoniłem do żony. Razem z dziećmi spędzała weekend u siostry w Koszycach. Po dwóch pomyłkach w końcu udało mi się uzyskać połączenie.
– Już się stęskniłeś? – zdziwiła się.
Opowiedziałem jej historię z mężczyzną.
– Czyżbyś zaczął nowe opowiadanie?
W ten sposób nieświadomie podsunęła mi myśl, żeby spisać tę opowieść, o której, obawiam się, trudno będzie później powiedzieć, czy była wymyślona, czy też zdarzyła się naprawdę. Nie, wcale nie plotę bzdur. Umiem przecież odróżnić autentyczne przeżycia od dodanych do nich później ozdobników. Ale wcale nie jest pewne, czy samo przeżycie można utożsamić z tekstem, który z niego powstał. Raczej nie, chociaż nieświadome, lecz sięgające sedna sprawy kłamstwo może doprowadzić nas bliżej prawdy niż czysty naturalizm.
Ledwie wystukałem na maszynie pierwsze słowa, a zaraz pojawiły się dobrze znane trudności. Dopóki trzymałem się faktów, wszystko pozornie szło jak z płatka, przeszkadzało mi tylko to, że mężczyzna, którego miało dotyczyć opowiadanie, mógł być ostatecznie kimkolwiek. W ten sposób już na samym początku utknąłem w martwym punkcie. Wyłączyłem radio, by, jak akrobata przed wykonaniem salto mortale, otoczyć się ciszą. Wiedziałem, że teraz przyszła kolej na niego. Tylko on mógł mi pomóc – mężczyzna, który najpierw mnie śledził, a potem przede mną uciekł.
Po kilku minutach z rozmyślań wyrwał mnie dzwonek.
Wychyliłem głowę zza drzwi wejściowych i, szczerze mówiąc, nie bardzo się zdziwiłem. Z walizką w ręce, jakby szukał kwatery, na korytarzu stał mój bohater.
– Obiecuję, że nie zajmę panu dużo czasu – powiedział już w pokoju.
Wcześniej, oczywiście, przedstawił się, ale jego nazwisko wyleciało mi z głowy, pamiętam tylko, że było zupełnie przeciętne: Kovács albo Lovász. Spytał, czy pracuję w wydawnictwie i czy napisałem to a to opowiadanie.
– Tak – przytaknąłem. – A pan? Czym się pan zajmuje?
Najpierw odpowiedział bardzo ostrożnie.
– Przez długi czas pracowałem na kolei.
– A teraz?
– Ostatnio… Sam nie wiem… Jestem na rencie inwalidzkiej… Obecnie zajmuję się nieskończonością.
– Nieskończonością? – spytałem z niedowierzaniem.
Miał poważną minę i po chwili zastanowienia odpowiedział:
– Ach, proszę tego nie rozumieć dosłownie.
Nasza późniejsza rozmowa była zwięzła i rzeczowa. Mój bohater czuł, że jak najszybciej chciałbym się go pozbyć. Prawdopodobnie miał już złe doświadczenia z innymi ludźmi – zdradził mi bowiem, że nie jestem pierwszy, do kogo zwraca się w swojej sprawie.
Jak stwierdził, chętnie porozmawiałby ze mną jak z pisarzem i wydawcą. O nic innego nie prosi, tylko żebym przeczytał jego rękopis i później powiedział o nim kilka słów. Znam już ja takie typy. W wydawnictwie w godzinach przyjęć nawiedzały nas chmary grafomanów, a kiedy nie udawało im się wcisnąć rękopisu na miejscu, nachodzili redaktorów w mieszkaniu. Byli tacy, którzy straszyli pogróżkami i wieszali się klamek wyższych instancji (zresztą nie bezskutecznie), byli i tacy, co płakali, lamentowali, wspominali kielichy z trucizną, zapowiadając rychłe ich opróżnienie, inni próbowali połechtać redaktorską próżność albo przynosili ze sobą jakiś „upominek”. Mój bohater nie groził, nie biadolił, nie podlizywał się ani nie próbował mnie przekupić. Twierdził, że rękopis, a właściwie jego fragment, już raz przewinął się przez wydawnictwo, lecz redaktor nie wyraził się o nim pochlebnie. On sam pomyślał wtedy, że jeszcze nie pora. Teraz, jeśli go wyrzucę, nie będzie miał do mnie żalu, lecz znowu uzna, że nie nadszedł jeszcze właściwy czas. Mogę zdecydować, czy przeczytam tekst, czy nie.
– W porządku – powiedziałem. – Gdzie jest ten rękopis?
Wróciliśmy do przedpokoju, gdzie zostawił walizkę.
– Jak wspomniałem, nie chcę się narzucać – powiedział bezbarwnym, obojętnym głosem (w ten sposób mówił przez cały czas). – Właściwie to jestem nieśmiały, po południu dosłownie przed panem uciekłem… Proszę podnieść.
Miałem złe przeczucie, które zaraz też się ziściło. Mój bohater energicznie rozpiął zamek walizki – wypełniona była nie ubraniami, a rękopisami.
– Oczywiście z hotelu przyjechałem tutaj taksówką. Jestem stary, schorowany, ubywa mi sił.
Kiedy zobaczył moje przerażenie, na jego twarzy po raz pierwszy zagościł jakiś niezdecydowany, lekceważący uśmiech. Wywołany zamaszystym otwarciem walizki podmuch rozproszył po dywanie przedpokoju kilka kartek rękopisu. Schyliłem się, żeby je zebrać i mimowolnie przeczytałem parę linijek. Zobaczyłem, że strony nie są ponumerowane. Zapytałem, jaki w tym sens, na co on zareagował jak ktoś bardzo pewny swego:
– Z punktu widzenia rękopisu nie ma to znaczenia.
– No, ale gdzie jest początek? Która strona jest pierwsza?
– Którakolwiek – powiedział obojętnie.
– Czyli to jest coś w rodzaju literatury awangardowej…
W końcu pierwszy raz tego wieczoru się roześmiał.
– Jeśli tak to nazywacie w wydawnictwie, niech będzie. Ale to, co teraz przyniosłem, jest tylko częścią dzieła i nie mam pojęcia, którą stronę napisałem jako pierwszą. Bardzo możliwe, że tutaj jej nie ma.
– Słucham?! – wyrwało mi się z gardła uzasadnione zdziwienie. – Ma pan jeszcze drugą walizkę?
– Oczywiście – odparł. – Ale jestem chory i słaby, więc nie mogłem przynieść ze sobą wszystkich.
– Wszystkich? – wzdrygnąłem się i zaraz poczułem słabość. – To ile ich pan ma? Tuzin?
– A skąd! Dużo więcej. Z dwadzieścia, trzydzieści. A może i pięćdziesiąt, dawno już przestałem liczyć.
Kiedy w końcu sobie poszedł, wyciągnąłem z maszyny papier i przeczytałem to, co dotychczas napisałem: nie takiej pomocy od niego oczekiwałem. W jednej chwili oceniłem swoją sytuację. Stało się dla mnie jasne, że padłem ofiarą fatalnego nieporozumienia. Moje ambicje literackie zawsze podsycało pragnienie, by dzięki pisaniu znaleźć się bliżej rzeczywistości i siebie samego, by głębiej niż inni poznać świat, ponieważ podczas gdy oni istnieją tylko wewnątrz rzeczywistości, ja w pewnym sensie jestem równocześnie w niej, jak i ponad nią. To, co przykuwa moją uwagę i dzięki maszynie do pisania zostaje utrwalone na papierze, jest jednym z wielu możliwych – co nie znaczy nieprawdziwym – przedstawieniem stanu rzeczy. A one nie tylko mi się jawią, ale też jestem w stanie nad nimi panować. Mówiąc jeszcze prościej: z rzeczywistości do literatury i odwrotnie, z literatury do rzeczywistości, prowadzi prosta, krótka droga.
Teraz nagle zmieniłem zdanie. Pojąłem, że z literatury droga może prowadzić tylko do literatury. W zwierciadle odbija się nie rzeczywistość, ale sama literatura. Jeśli je rozbiję, nie znajdę za nim niczego. Zaciekawił mnie rękopis mojego bohatera.
Na chybił trafił wyjąłem z walizki jedną kartkę. Przeczytałem z niej następujący tekst: „Each of the two dead boys had been called John, and her husband said that this last boy’s name was to be John, too. Anonimową, przypadkową samotność, tak, to miał przed oczami, on, który upadłszy wcześniej nie raz, teraz w oknie znów szykował się do upadku. Wypełniało mnie poczucie zadowolenia, że wszędzie, na obu półkulach, na wszystkich zamieszkałych obszarach, na opisanych i nieopisanych wyspach (w kraju północnego słońca), na Wyspach Szczęśliwych, w Ziemi Obiecanej i w świecie wysp Grecji można znaleźć obfitujące w tłuszcz, pulchne półkule kobiecych zadków, pulsujące ciepłem nasienia oraz mlekiem i miodem płynącej krwi, chowające w swoich kształtach odwieczną pełnię rodziny, nieulegające przelotnym nastrojom, niedające się wciągnąć w intelektualne spory i będące niemym, niewzruszonym wyrazem rozwiniętej pierwotności. Co niedzielę w Városmajor przy studni kręcą kulkami w blaszanych kwaterkach, a potem energicznie wyrzucają je na stół; na kulkach jest pięć kolorowych postaci: myśliwy, jeleń, żniwiarka, żołnierz i rolnik, ta sama piątka znajduje się na tablicy z obrazkami, na które kładzie się postawione pieniądze. Stawka na wejście nie jest niska, ale, jak żartują świadkowie, dzięki temu myśliwemu nie spada fuzyja, żołnierza nie trafia szlag, jeleń nie traci głowy, a rolnik i żniwiarka nie czują się zmęczeni. Kiedy hrabia Leinsdorf powołał do życia Akcję Równoległą, poszczególne narodowości ujrzały w niej od razu ukryty wszechniemiecki zamach, a zainteresowanie, jakie jego wysokość okazał wystawie policyjnej, zostało skomentowane jako bliskie kontakty z policją polityczną, co potwierdzało jego z nią ideologiczne pokrewieństwo”.
Jeśli miałem jeszcze jakieś wątpliwości, po przeczytaniu tego fragmentu zniknęły one bez śladu. Stałem się ofiarą bezprecedensowej, zuchwałej manipulacji i w dodatku nie miałem prawa się oburzać. Przecież to, co nazywam swoim powołaniem, również jest manipulacją. Udaję, że rekonstruuję wypadki, które miały albo mogły mieć miejsce w rzeczywistości, chociaż tak naprawdę jedynie układam obok siebie litery i słowa. To, co mam przed oczami, to tylko srebrzone szkło.
Wyciągnąłem z walizki plik kartek i zanurzyłem się w lekturze. Znalazłem się w samym środku niezredagowanego chaosu. Przez dziesiątki stron ciągnęły się opisy, przy których Święty Marek Michela Butora albo skonstruowane z inżynierską precyzją, matematycznie wycyzelowane teksty Robbe-Grilleta wydają się prostymi szkicami. Jakby rzeką, dwa, trzy razy większą od Dunaju, dniami i nocami przetaczały się zdjęcia – dzieło życia setek fotografów wykonane w najróżniejszych zakątkach świata. Obrazy migotały przede mną w ułamku sekundy, by zaraz odpłynąć i na zawsze zniknąć mi z oczu. W tekście nie powtarzał się ani jeden opis i nie było nawet dwóch scen, które w jakiś sposób byłyby ze sobą powiązane. Zmieniały się miejsca: Drezno, Praga, Budapeszt, Nowy Jork, Tokio, Kair, wsie i odludzia, leśne ostępy z chałupami krytymi słomą, stróżówki na tamach, wagony kolejowe, pustynne oazy. Dzięki tym bogatym, bezsprzecznie pomysłowym i sugestywnym opisom zapoznałem się z różnymi miejscami tak dokładnie, jakbym odwiedził je osobiście. Poznałem ich przeszłość i teraźniejszość, widziałem kobiety i mężczyzn, którzy zaludniali kulę ziemską, żyli sto czy pięćset lat temu, a ich kości już dawno strawił kwas ziemi. Zaznajomiłem się też z ich współczesnymi mieszkańcami, począwszy od gastarbeiterów, na wysokich urzędnikach państwowych kończąc. Mój bohater zasiedlał bowiem te miejsca nie pojedynczymi osobami, a całymi tłumami. Postaci na chwilę wpływały w obraz i zaraz bezpowrotnie znikały, jakby chciały pokazać, że z punktu widzenia nieskończoności życie nie jest dłuższe od pstryknięcia flesza. Ich losy zawierały się w zwięzłych pojedynczych zdaniach, obejmujących życie, jego zanik i wszechogarniające poczucie pustki. Szybko doszedłem do wniosku, że rękopis, który mam przed sobą, wyczerpuje wszystkie możliwe wyobrażenia ludzkiego losu i pojawia się w nim każdy, kto kiedykolwiek żył na ziemi. Nie ma wszakże dwóch jednakowych biografii, tak jak i nie ma dwóch takich samych istnień. Mój bohater nie wyróżnił żadnej postaci kosztem innej, w jego tekście każdy los był równie lekki albo, jak kto woli, równie ciężki, ale przede wszystkim skończony, jakby on sam próbował zasugerować, że śmierć unicestwia wszystko, co bierzemy za cnotę, kulturę czy cywilizację, że obiera z sensu zarówno bohaterski czyn księdza, który w imię ojczyzny zrzucił ze szczytu zamkowego muru Turka, tracąc przy tym własne życie, jak również karierę tchórzliwego donosiciela czy nimfomanki Messaliny, tak samo traktuje uliczną kurwę i do śmierci strzegącą swego dziewictwa siostrę miłosierdzia od trędowatych i zadżumionych. Albowiem, zdawał się przekonywać, nasze działania mają jakikolwiek ciężar tylko z perspektywy krótkiego życia i wszystkie uczynki obrócą się w nicość, kiedy tylko skończy się nasz czas, zresztą nie istnieje nic, czego moglibyśmy się trzymać w chwilach trudnych wyborów, a poza nami samymi nie ma żadnych zasad, praw czy reguł, które pozwoliłyby nam potwierdzić albo zanegować słuszność naszych decyzji. W tekście mój bohater piętrzył wydarzenia, ze zdania na zdanie zmieniał miejsce akcji, opisywał uczucia szczęścia albo przemijania, radości miłosnego zbliżenia, melancholii jaskółczego niepokoju oraz zdumiewającą liczbę innych ludzkich stanów ducha i umysłu, bezładnie poruszał się w czasie i ani przez chwilę nie starał się wywołać wrażenia, że oto dotarł do punktu, w którym skupiają się setki tysięcy przeciwstawnych zjawisk. Wtedy zrozumiałem, dlaczego w rękopisie nie zaznaczył pierwszej ani przypuszczalnie również ostatniej strony i dlaczego w ogóle zrezygnował z numeracji.
Nie do wiary, ale tak to było. Nie przeczytałem nawet jednej dziesiątej zawartości walizki, spojrzałem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że minęły ledwie trzy godziny, od kiedy poświęciłem się lekturze. Wydawało mi się, że upłynął cały dzień, a nawet tydzień. Zjadłem kolację, wziąłem prysznic, ale ponieważ sen omijał mnie szerokim łukiem, usiadłem za biurkiem i znowu zacząłem wertować zawiłe dzieło mojego wieczornego gościa. Nad rękopisem prześlęczałem całą noc i dopiero kiedy poczułem, że moje zmęczone ciało to ciąży mi jak ołów, to znów ścierpnięte unosi się w powietrzu, położyłem się i jak zabity spałem do południa następnego dnia. Przebrnąłem najwyżej przez jedną czwartą tekstu. Tyle w zupełności mi starczyło.
W południe, kiedy otumaniony wstałem, ogarnąłem się i wypiłem dwie mocne jak diabli kawy, dotarło do mnie, że rękopis wczorajszego gościa to gwałt na literaturze. I nie tylko na niej – gwałt na wszystkim, w czym mam oparcie, a więc także na życiu, zamach, który paradoksalnie prowadzi z powrotem do wiary. Mimo wszystko nie potrafiłem stłumić w sobie podszytego zazdrością zachwytu i pozbyć się wrażenia, że mój bohater robił dokładnie to, co powinienem robić ja: swobodnie i beztrosko wędrować po bycie. Wiedziałem, że w którejś spośród niezliczonej ilości walizek leży gotowe opowiadanie, które skończyłem właśnie teraz, w sobotnie popołudnie. I chociaż wszystko inne mu wybaczyłem, jednej rzeczy nie byłem w stanie. Pozbawił mnie iluzji tworzenia.
Kiedy o siedemnastej znowu zadzwonił do drzwi, nie zaprosiłem go do środka. Chwyciłem walizkę i wystawiłem za próg. Na pożegnanie powiedziałem tylko:
– Nie jestem kompetentny w tej materii.
Później nadeszło gorzkie, ale nieuniknione rozliczenie. Leżący przede mną na biurku krótki tekst, który właśnie napisałem i który w złodziejskim języku literatury nazywa się opowiadaniem, nie był niczym więcej niż bladym odbiciem i tak już bladego odbicia prawdziwych przeżyć. Nie prowadziły z niego żadne drogi ani rozwidlające się ścieżki.
Co mnie to obchodzi, że już gdzieś spisano moje dane osobowe?
(1984)