- promocja
- W empik go
Poszerzenie pola walki - ebook
Poszerzenie pola walki - ebook
Każe myśleć o rzeczach, których celowo w swoich myślach unikamy, by nie zbudzić w sobie niewygodnych uczuć.
Bohaterem tej książki jest informatyk, zupełnie przeciętny przedstawiciel swojego pokolenia: dobrze sytuowany, pracuje dla wielkiej korporacji, chociaż praca nie daje mu satysfakcji. W jego życiu prywatnym też jest nudno. Nie ma rodziny, nie jest zakochany. Seks ogranicza się do masturbacji i agresywnych fantazji erotycznych. Znajomych poznaje tylko w pracy. Wszechogarniająca nuda i frustracja powodują, że namawia kolegę do morderstwa…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8056-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc już dojrzała, dzień się zbliża.
Pozbądźmy się zatem dzieł ciemności
i przywdziejmy oręż światła.
Romains, XIII, 12
W piątek wieczorem byłem zaproszony do kolegi z pracy. Przyszło nas około trzydziestki, wyłącznie klasa średnia, w wieku między dwadzieścia pięć a czterdzieści lat. W pewnym momencie jakaś cipa zaczęła się rozbierać. Ściągnęła T-shirt, później stanik, później spódnicę, robiąc przy tym wszystkim jakieś nieprawdopodobne miny. Przez kilka sekund krążyła w skąpych gaciach, a później zaczęła się ubierać, nie wiedząc za bardzo, co by tu jeszcze zrobić. Poza wszystkim jest to dziewczyna, która z nikim nie sypia. Co tym bardziej podkreśla absurdalność jej zachowania.
Po czwartym kieliszku wódki zacząłem czuć się nie najlepiej i poszedłem się położyć na stosie poduszek za kanapą. Chwilę potem na kanapie usiadły dwie dziewczyny. Są potwornie brzydkie, szczerze mówiąc: dwa największe pasztety z naszego działu. Razem wychodzą w przerwie obiadowej i obie czytają książki o rozwoju językowym u dzieci czy inne głupoty w tym rodzaju.
Natychmiast zaczęły wymieniać świeże plotki, gadały o pewnej dziewczynie z biura, która przyszła dzisiaj do pracy w krótkiej spódniczce, cholernie krótkiej, tak że ledwie zakrywała jej pośladki.
A co one o tym myślały? Uważały, że to bardzo dobrze. Ich sylwetki przechodziły w chińskie cienie, dziwacznie olbrzymiejące na suficie. Ich głosy zdawały się dochodzić z bardzo wysoka, jakby przemawiał do mnie Duch Święty. Faktycznie musiałem źle się czuć, to było jasne.
Przez piętnaście minut nieustająco przerzucały się banałami. Że w końcu ma prawo ubierać się tak, jak chce, i że nie ma to nic wspólnego z chęcią uwodzenia facetów, że po prostu wkłada to, w czym się czuje dobrze, w czym podoba się sobie etc. Wprawiające w osłupienie, nędzne popłuczyny po upadłym feminizmie. W pewnym momencie wypowiedziałem nawet te słowa na głos: „wprawiające w osłupienie, nędzne popłuczyny po upadłym feminizmie”. Ale mnie nie usłyszały.
Ja również zauważyłem tę dziewczynę. Trudno było jej nie dostrzec. Szef mojego działu miał nawet erekcję.
Zasnąłem przed końcem dyskusji, śniły mi się jakieś koszmary. Dwa pasztety obejmowały się na korytarzu biura i podnosząc wysoko nogi, śpiewały na cały głos:
Z gołą dupą chcę dziś chodzić,
Lecz nie po to, by uwodzić!
Moich nóg nie będę golić,
Mam ochotę was chromolić!
Dziewczyna w minispódniczce stała w drzwiach, ale tym razem była ubrana w długą czarną suknię, wyglądała tajemniczo i skromnie. Patrzyła na nie z uśmiechem. Na jej ramieniu siedziała olbrzymia papuga, która była szefem działu. Od czasu do czasu dziewczyna gładziła jej upierzony brzuch, jakby od niechcenia, ale z dużą wprawą.
Budząc się, zdałem sobie sprawę, że zwymiotowałem na dywan. Przyjęcie dobiegało końca. Przykryłem wymiociny poduszkami, po czym podniosłem się, by spróbować wrócić do domu. Wtedy zorientowałem się, że zgubiłem kluczyki od samochodu.2
Wśród Marcelów
Nazajutrz była niedziela. Wróciłem na miejsce, ale mój samochód zaginął bezpowrotnie. Właściwie nie pamiętałem już, gdzie go zaparkowałem; każda ulica wydawała mi się równie prawdopodobna. Ulica Marcel-Sembat, Marcel-Dessaut... dużo Marcelów. Prostokątne budynki mieszkalne. Przytłaczające wrażenie identyczności. Ale gdzie był mój samochód?
Włócząc się pośród tych wszystkich Marcelów, stopniowo – na widok liczby samochodów i rzeczy świata tego – ulegałem uczuciu znużenia. Od chwili, gdy go kupiłem, peugeot 104 przysparzał mi samych zmartwień: liczne, mało zrozumiałe naprawy, nieznaczne stłuczki... Oczywiście wrodzy kierowcy udają, że nic się nie stało, i serwują miłe formułki w rodzaju: „OK, w porządku”, ale w gruncie rzeczy patrzą na człowieka spojrzeniem pełnym nienawiści; to bardzo nieprzyjemne.
Poza tym, jeżeli się głębiej zastanowić, jeździłem do pracy metrem; prawie nigdy nie wyjeżdżałem na weekendy, bo niby gdzie miałbym pojechać; w wakacje najczęściej wybierałem zorganizowaną wycieczkę, na ogół do jakiegoś klubu wypoczynkowego. „Po cholerę mi właściwie samochód?”, powtarzałem zniecierpliwiony, sunąc ulicą Émile-Landrin.
Tymczasem dopiero kiedy dochodziłem do alei Ferdinand-Buisson, przyszło mi na myśl, by zgłosić kradzież na policji. Tyle samochodów się teraz kradnie, zwłaszcza na bliskich przedmieściach; historyjka jest wiarygodna i zostanie przyjęta, zarówno przez towarzystwo ubezpieczeniowe, jak i moich kolegów z pracy. No bo niby jak miałem się przyznać do tego, że zgubiłem samochód? Natychmiast zacząłbym uchodzić za błazna, a więc albo nienormalnego, albo pajaca; to byłoby nierozsądne. Błaznowanie na pewne tematy nie uchodzi; w ten sposób człowiek wyrabia sobie opinię, zawiązuje bądź niszczy znajomości. Znam życie, zdążyłem się już przyzwyczaić. Przyznać, że się zgubiło samochód, to praktycznie wykluczyć się ze społeczeństwa; zdecydowanie, trzeba trzymać się wersji z kradzieżą.
Późnym wieczorem moje poczucie osamotnienia stało się prawdziwie dojmujące. Stół kuchenny pokrywały kartki papieru, lekko poplamione resztkami tuńczyka po katalońsku marki Saupiquet. Znajdowały się na nich notatki do bajki zwierzęcej; bajka zwierzęca jest gatunkiem literackim takim jak inne, może nieco wyższym od innych, czymkolwiek by zresztą była, piszę bajki zwierzęce. Ta była zatytułowana Klacz i krowa; można by ją zaklasyfikować jako moralne rozważanie; inspiracji do niej dostarczył mi krótki pobyt służbowy w regionie Léon. Oto pewien znaczący fragment:
„Na początek rozważmy krowę bretońską: przez okrągły rok nie myśli o niczym innym jak o skubaniu trawy, jej lśniący pysk pochyla się i unosi z imponującą regularnością, i żaden dreszcz trwogi nie mąci patetycznego spojrzenia jej jasnobrązowych oczu. Wszystko to wydaje się jakimś doskonałym połączeniem, wszystko to wydaje się nawet wskazywać na głęboką jedność egzystencjalną, godną pozazdroszczenia tożsamość łączącą byt-w-świecie z bytem-w-sobie. Niestety zdarza się, że filozofia jest omylna i jej stwierdzenia, aczkolwiek oparte na trafnej i głębokiej intuicji, okazują się nieaktualne, jeżeli nie zadba ona wcześniej o przyrodniczą dokumentację. W rzeczy samej, natura krowy bretońskiej jest podwójna. Przez pewne okresy w roku (precyzyjnie określone przez nieubłagane funkcjonowanie mechanizmów genetycznych) w jej istnieniu dokonuje się zadziwiająca rewolucja. Jej ryki się wzmagają i przedłużają, ich linia harmoniczna zmienia się do tego stopnia, że chwilami zaczyna zdumiewająco przypominać jęki, które wymykają się ludzkim synom. Jej ruchy stają się szybsze, bardziej nerwowe, czasami zaczyna dreptać w miejscu. Nawet jej pysk, lśniący nieustająco, który sprawia skądinąd wrażenie, jakby był stworzony, by odbijać absolutną niewzruszoność nieorganicznej mądrości, kurczy się i wykrzywia pod wpływem cierpienia powodowanego bez wątpienia przemożnym pragnieniem.
Klucz do zagadki jest bardzo prosty, oto on: to, czego pragnie krowa bretońska (manifestując w ten sposób, oddajmy jej w tym punkcie sprawiedliwość, jedyne pragnienie swojego życia), to, jak stwierdzają cynicznie niektórzy hodowcy, «dać się wypełnić». Zatem wypełniają ją, bardziej lub mniej bezpośrednio; strzykawka ze sztucznym zapłodnieniem faktycznie może, choć za cenę pewnych zaburzeń emocjonalnych, zastąpić w tym zadaniu penis byka. W jednym i drugim przypadku krowa się uspokaja i powraca do pierwotnego stanu uważnej medytacji, a to dzięki temu, że kilka miesięcy później wyda na świat uroczego cielaka. Co jest, dodajmy, z wszelką korzyścią dla hodowcy”.
Oczywiście hodowca symbolizował Boga. Odczuwając irracjonalną sympatię dla młodej klaczy, przyrzekał jej w następnych rozdziałach liczne ogiery, podczas gdy krowa, winna grzechu rozpusty, była coraz częściej skazywana na smętną przyjemność sztucznego zapłodnienia. Żałosne jęki rogatego bydła nie były w stanie zachwiać wyrokiem Wielkiego Architekta. Zrzeszenie owiec, występujące solidarnie, nie zaznało lepszego losu. Bóg pojawiający się w tej krótkiej opowiastce nie był, jak widać, Bogiem miłosierdzia.3
Trudność polega na tym, że nie wystarczy żyć zgodnie z zasadami. Istotnie, udaje się wam (zaciskając czasami zęby, mocno zaciskając zęby, ale generalnie wam się udaje) żyć zgodnie z zasadami. Wasze zeznania podatkowe są gotowe na czas. Rachunki zapłacone w terminie. Nigdy się nie poruszacie bez dowodu tożsamości (i karty kredytowej w portfelu!...).
Niemniej nie macie przyjaciół.
Zasady są złożone, wielopostaciowe. Poza godzinami pracy są zakupy, które trzeba zrobić, bankomaty, z których trzeba wyciągnąć pieniądze (i gdzie często trzeba czekać). A przede wszystkim rozmaite polecenia, które musicie wydać instytucjom zarządzającym różnymi dziedzinami waszego życia. W dodatku możecie zachorować, co pociąga za sobą koszty i kolejne formalności.
Jednak zostaje jeszcze trochę czasu wolnego. Co robić? Jak go wykorzystać? Poświęcić go na pomoc bliźnim? Ale w gruncie rzeczy bliźni was nie interesują. Słuchać płyt? To było jakieś rozwiązanie, ale z upływem lat dochodzicie do tego, że muzyka coraz mniej was porusza.
Majsterkowanie, rozumiane w szerszym znaczeniu, może zaofiarować jakieś wyjście z sytuacji. Ale nic tak naprawdę nie może przeszkodzić coraz częstszym powrotom tych chwil, kiedy wasza absolutna samotność, uczucie uniwersalnej pustki, przeczucie, że wasze istnienie zbliża się do jakiejś bolesnej i ostatecznej katastrofy, łączą się, by pogrążyć was w stanie prawdziwego cierpienia.
A jednak wciąż nie macie ochoty umierać.
Mieliście jakieś życie. Były takie chwile, kiedy mieliście jakieś życie. Z pewnością nie pamiętacie tego bardzo dobrze, ale fotografie to potwierdzają. Prawdopodobnie w czasie waszego dorastania albo trochę później. Ależ wasz apetyt, żeby żyć, był wówczas ogromny! Egzystencja wydawała się obfitować w niewypowiedziane możliwości. Mogliście zostać kabaretowymi śpiewakami; pojechać do Wenezueli.
Co jeszcze dziwniejsze, mieliście dzieciństwo. Przypatrzcie się teraz siedmioletniemu dziecku, które na dywanie w salonie bawi się żołnierzykami. Proszę was, byście mu się przyjrzeli uważnie. Od czasu rozwodu nie ma ojca. Rzadko widuje swoją matkę, która zajmuje ważne stanowisko w firmie kosmetycznej. Tymczasem bawi się żołnierzykami i zainteresowanie, jakim darzy ową imitację świata i wojny, wygląda na bardzo żywe. Już teraz brakuje mu miłości, to pewne; ale jakże wydaje się interesować światem!
Wy także interesowaliście się światem. To było dawno; proszę, żebyście to sobie przypomnieli. Ale pole zasad przestało wam wystarczać, nie mogliście żyć dłużej w polu zasad, musieliście wejść w pole walki. Proszę, byście dokładnie odtworzyli tę chwilę. To było dawno, nieprawdaż? Przypomnijcie sobie: woda była zimna.
Teraz jesteście daleko od brzegu: o tak, jesteście bardzo daleko! Długo myśleliście, że istnieje jakiś drugi brzeg; teraz już wiecie, że go nie ma. Jednak nadal płyniecie i każdy ruch przybliża was do utonięcia. Dławicie się, pali was w płucach. Woda wydaje się coraz chłodniejsza, a przede wszystkim bardziej gorzka. Nie jesteście już tacy młodzi. Umrzecie teraz. To nic. Jestem tutaj. Nie zostawię was. Kontynuujcie lekturę. Przypomnijcie sobie jeszcze raz, jak wkroczyliście w pole walki.
Kolejne strony składają się na powieść; rozumiem przez to ciąg historyjek, których jestem bohaterem. Owa autobiografia właściwie nie jest żadnym wyborem: po prostu nie mam innego wyjścia. Gdybym nie opisywał tego, co widzę, cierpiałbym tak samo – a może trochę bardziej. Ale jedynie trochę, podkreślam. Pisanie wcale nie przynosi mi ulgi. Odtwarza, rozgranicza. Wprowadza złudzenie spójności, pojęcie realizmu. Nadal brniemy przez okrutną mgłę, jednak istnieje kilka punktów odniesienia. Chaos jest zaledwie o kilka metrów dalej. Niewielki sukces, naprawdę.
Co za kontrast z absolutną, cudowną władzą lektury! Życie wypełnione czytaniem byłoby spełnieniem moich marzeń; wiedziałem to już w wieku lat siedmiu. Materia świata jest dotkliwa, nieprzystająca; ale nie wydaje mi się, żeby można było ją zmienić. Naprawdę sądzę, że całe życie spędzone na lekturze bardziej by mi odpowiadało.
Ale takie życie nie zostało mi dane.
Skończyłem właśnie trzydzieści lat. Po bezładnym starcie ukończyłem studia z dosyć dobrymi wynikami; dzisiaj jestem przedstawicielem klasy średniej. Moja pensja analityka-programisty w spółce informatycznej wynosi na rękę dwa i pół raza więcej niż SMIC; co stanowi ładną siłę nabywczą. Mogę się spodziewać znaczącego awansu w ramach mojego przedsiębiorstwa, chyba że się zdecyduję, jak wielu innych, pracować u klienta. W sumie mogę się uważać za zadowolonego ze swojej pozycji społecznej. Na planie seksualnym sukces jest jednak mniej oszałamiający. Miałem wiele kobiet, ale na krótko. Pozbawiony zarówno urody, jak i wdzięku osobistego, skłonny do częstych nawrotów depresji, w żaden sposób nie odpowiadam temu, czego przede wszystkim poszukują kobiety. Tak więc zawsze wyczuwałem u kobiet, które otwierały przede mną swoje krocze, coś w rodzaju lekkiego wahania, w gruncie rzeczy nie byłem dla nich niczym innym jak złem koniecznym. Co nie jest, wszyscy się chyba zgodzimy, idealnym punktem wyjścia do stworzenia trwałego związku.
Od czasu mojego rozstania z Véronique, dwa lata temu, nie poznałem żadnej kobiety; nieśmiałe i rzadkie próby, jakie czyniłem w tym kierunku, zakończyły się łatwym do przewidzenia fiaskiem. Dwa lata to jednak wydaje się długo. Ale w rzeczywistości, zwłaszcza kiedy człowiek pracuje, czas mija bardzo szybko. Wszyscy to potwierdzą: czas mija bardzo szybko.
Może się zdarzyć, drogi mój przyjacielu czytelniku, że jesteś kobietą. Nie martw się, proszę, takie rzeczy się zdarzają. Zresztą nie zmieni to w niczym tego, co mam do powiedzenia. Ja nie dbam o niuanse.
Moim celem nie jest oczarowanie was subtelnymi uwagami psychologicznymi. Nie dążę do tego, by wyrwać z was okrzyki zachwytu nad moją finezją i poczuciem humoru. Istnieją autorzy, którzy zaprzęgają swój talent do wyrafinowanych opisów rozmaitych stanów duszy, cech charakteru etc. Ja się do nich nie zaliczam. Cała ta zbieranina realistycznych szczegółów, która ma na celu przedstawienie ostro zróżnicowanych postaci, zawsze mi się wydawała, przepraszam za określenie, czystą głupotą. Daniel, który jest przyjacielem Hervé, ale odczuwa pewną rezerwę w stosunku do Gérarda. Fantazje Paula, które przybierają postać Virginie, podróż kuzynki do Wenecji... można tak w nieskończoność. To tak jakby obserwować homary, które maszerują po dnie akwarium (wystarczy w tym celu pójść do rybnej restauracji). Poza tym ja rzadko spotykam się z ludźmi.
By osiągnąć zupełnie inny cel filozoficzny, jaki sobie postawiłem, wręcz przeciwnie, będę musiał się streszczać. Skracać. Niszczyć jeden po drugim natłok szczegółów. Pomoże mi w tym zresztą zwyczajny bieg dziejów. Na naszych oczach świat się uniformizuje, rozwijają się środki telekomunikacji, wnętrza mieszkań wypełniają się nowoczesnym sprzętem. Relacje międzyludzkie stopniowo stają się niemożliwe, co zresztą redukuje liczbę historii, z których składa się życie. W ten sposób oblicze śmierci ukazuje się powoli w całym swoim blasku. Trzecie tysiąclecie świetnie się zapowiada.