- promocja
Poszukiwacz Zwłok - ebook
Poszukiwacz Zwłok - ebook
Nowy kryminał mistrza gatunku.
Komisarz Laura Wilk staje na czele grupy śledczej poszukującej brutalnego zabójcy nastolatek. To nie podoba się jej kolegom z wydziału kryminalnego. Mimo początkowych sukcesów, brak współpracy między policjantami komplikuje sytuację. Kiedy jeden ze śledczych zostaje zamordowany, komisarz Wilk uświadamia sobie, że problem jest o wiele poważniejszy, niż jej się początkowo wydawało.
Maciej Lesiecki, psycholog współpracujący z policją, jest tak uwikłany w walkę z traumami z dzieciństwa, że nie dostrzega niepokojących zdarzeń, które nagle pojawiają się w jego życiu. Powoli traci kontrolę i jest coraz bardziej zagubiony. Nieoczekiwanie otrzymuje propozycję od nieznajomej kobiety. Ma znaleźć zwłoki zaginionej przed wielu laty młodej dziewczyny. Przyjmuje to zlecenie wierząc, że dzięki temu rozwiąże wszystkie swoje problemy. A sprawa ta nie jest prosta i niesie ze sobą wiele zagrożeń.
Pomimo własnych problemów komisarz Wilk próbuje pomóc Lesieckiemu. Oboje wpadają w pułapkę. Muszą walczyć o życie w świecie, gdzie wrogowie pozostają wrogami, na przyjaciół nie można liczyć, a za rogiem czai się nieuchwytny zabójca.
Mieczysław Gorzka urodził się w 1969 roku w Środzie Śląskiej, od trzydziestu lat mieszka we Wrocławiu. Z wykształcenia ekonomista, ale od zawsze jego największą pasją jest pisanie. Realizuje się w różnych gatunkach, największe jednak uznanie czytelników przyniosły mu powieści kryminalne.
Twórca postaci komisarza Marcina Zakrzewskiego, pojawiającego się w dwóch cyklach Cienie przeszłości i Wściekłe psy. Na pierwszy składają się: Martwy sad (2019), Iluzja (2019) i Totentanz (2020). W drugim ukazały się w roku 2021 dwie powieści: Polowanie na psy i Dziewięć. Poza seriami opublikowano dotąd utwory: Krwawnica (2022), Lilie (2022) i Burza (2023).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-271-6 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzie jest ten Poszukiwacz Zwłok?
Śledczy z Jeleniej Góry popatrzył na mundurowego. Wydął przy tym usta i skrzywił się, jakby pytał o paskudnego insekta, który wlazł mu właśnie za kołnierz kurtki. Trudno było przyznać się do tego, że cywil, zwykły student, odwalił część roboty operacyjnej należącej do policji. Tę część, w której zblazowanym śledczym nie chciało się grzebać. Bo szkoda czasu, bo statystyki, bo są pilniejsze sprawy, a dziewczyna i tak się znajdzie. No i się znalazła, do tego w stanie i w miejscu najgorszym z możliwych.
Sosnowy las z wolna się przerzedzał, pojawiały się coraz większe głazy i skały, a po kolejnych kilkudziesięciu metrach kończył się pionowym urwiskiem, z którego rozciągał się cudowny widok na podgórze Karkonoszy. Można było tu stanąć i cieszyć się panoramą. Można, gdyby nie skaza, blady kleks odciągający uwagę od piękna natury. Nagie martwe ciało dziewczyny kilkanaście metrów poniżej.
– Tam siedzi. – Funkcjonariusz wskazał do tyłu.
Mężczyzna mógł mieć góra dwadzieścia dwa lata. Oparł się pośladkami o jeden z głazów, splótł ręce na piersiach i wystawił twarz na promienie słońca przenikające przez rzadkie korony drzew. Wyglądał, jakby był na relaksującej górskiej eskapadzie, a nie jak człowiek, który znalazł przed chwilą zwłoki zaginionej przed kilkoma dniami koleżanki.
– On jest jakiś dziwny – dodał policjant.
Śledczy jeszcze raz zmierzył faceta wzrokiem. Nie podobała mu się jego postawa: rozluźniona, jakby beztroska, i ten dziwny uśmieszek błąkający się po jego wargach. Z czego on się, cholera, cieszy? Tak zazwyczaj nie wygląda ktoś, kto znalazł zakrwawione zwłoki. Do tego kogoś sobie znanego, z kim jeszcze trzy dni temu szlajał się po górskich szlakach, pił wino i kto wie, co jeszcze robił? Już on przyciśnie tego pieprzonego detektywa amatora i miłośnika poszukiwań na własną rękę.
W tym momencie od strony drogi nadeszli technicy kryminalistyczni ze sprzętem. Śledczy mimowolnie obrzucił spojrzeniem zachowującego się dziwnie młodego człowieka i przez głowę przeleciała mu jeszcze jedna myśl.
Chyba mieli pierwszego podejrzanego.
Ariel – wiele lat wcześniej
Nienawidził liczby trzynaście. Przynosiła pecha, sprowadzała nieszczęścia, pakowała w kłopoty. Ariel miał trzynaście lat i nic nie mógł na to poradzić. Mógł tylko przeczekać. Do tego mieszkał pod numerem trzynastym, przypisaną do jego nazwiska liczbą porządkową w dzienniku była paskudna i złowieszcza trzynastka. Na to też nie mógł nic poradzić. Był przekonany, że to właśnie ta przeklęta liczba ciągle złośliwie sprowadzała na niego kłopoty. Tak jak teraz.
Odgłosy pogoni zostawiał na chwilę z tyłu. Zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Stał ukryty za pniem dużego drzewa, gdzieś w środku zaniedbanego i zarośniętego krzakami parku. Dał się tu zapędzić, bo nie miał już dokąd uciec.
Gonili go we czterech. Znienawidzeni koledzy z klasy, którzy ciągle go prześladowali i wyśmiewali się z jego imienia. No bo „jak można mieć na imię Ariel?”. Jak proszek do prania. Tylko tym tumanom nie przyszło nawet do głowy, że imię Ariel nosił duszek powietrzny z dzieła wielkiego zagranicznego dramaturga, pomagający szlachetnemu Prosperowi dokonać zemsty na złych ludziach. Ariel wszystkim to tłumaczył, ale nikt go nie słuchał. Dla większości był tylko proszkiem do prania. I czasem tak się czuł. Był nieistotny, banalny, niedostrzegalny, ignorowany. Tak, jakby był niczym, nikim, proszkiem albo po prostu prochem. Czasami zastanawiał się przed snem, czy gdyby kiedyś rozwiał się na wietrze, ktoś by to w ogóle zauważył. Pewnie nikt.
Koledzy ze szkoły prześladowali go nie tylko za imię, ale także za to, że był inny. Inteligentny, delikatny, wrażliwy. Ale chyba głównie z tego powodu, że był od nich mądrzejszy. Doskonale się uczył, dużo czytał, pięknie się wysławiał, był grzeczny, szanował starszych, nie sprawiał kłopotów, nie pił taniego wina i nie palił papierosów za szkołą. Pewnie niektórzy z tych ścigających go teraz tumanów nigdy w życiu nie dosięgną swoją inteligencją poziomów, na których on był już od dawna. Był totalnie inny, nie pasował do tego miejsca. Mała wieś nieopodal wielkiego miasta nie tolerowała takich odmieńców. Wybryki natury odstające od mocno zaniżonej średniej zawsze były prześladowane. Tak naprawdę polowania na czarownice nigdy się nie skończyły, przybrały tylko inną formę, bo gdyby żył w tamtych czasach, pewnie niechybnie spłonąłby na stosie.
Gdzieś niedaleko usłyszał trzask łamanych gałęzi. Zerwał się do biegu.
– Tu jest! – rozległ się za nim radosny okrzyk jednego z prześladowców.
Uciekał na oślep, czując, jak rani sobie ramiona i nogi o ostre krzaki, uchylając się przed gałęziami złośliwie smagającymi go po twarzy. Nawet one były przeciw niemu. Bo przecież wszyscy są przeciw słabszym i „innym”. Nawet Bóg.
Wybiegł nagle na małą łączkę i już wiedział, gdzie jest. Około stu metrów dalej zobaczył zrujnowany pałac należący niegdyś do właściciela ziemskiego, posiadającego też kilka położonych blisko wiosek. Jednak każda potęga przemija, historyczne zawieruchy wywracają i niszczą wszystko. W taki sposób pałac popadł w ruinę, otaczający go park przypominał teraz raczej puszczę niż miejsce do spacerów i spędzania miłych chwil w upalne dni. Staw przed pałacem też zmienił się w bagno porośnięte wodną roślinnością.
Ariel biegł resztkami sił, grzęznąc w wysokiej trawie. Pogoń się zbliżała. Na łączkę z czterech stron wypadło czterech napastników, wydając radosne okrzyki na jego widok. Ruiny były dla niego ostatnim ratunkiem. Tylko czy zdoła dobiec do nich przed tamtymi? Oni porzucili gdzieś swoje plecaki. On swój, na dodatek pełen książek wypożyczonych dzisiaj z biblioteki, miał na ramieniu.
Udało się. Podciągnął się i wskoczył do środka przez pozbawione okiennic boczne okno znajdujące się tuż nad samą ziemią. Od razu pobiegł w kierunku schodów, wbiegł na górę po dziurawych kamiennych stopniach, przebiegł przez jedno pomieszczenie, potem drugie, aż wreszcie znalazł schronienie we wnęce w murze jednego z korytarzy. Przykucnął, ciężko dysząc, zlany potem. Serce tłukło mu się w piersiach jak przestraszony ptak w klatce. Bał się. Cholernie się bał. Zakrył dłonią usta, żeby tamci nie usłyszeli jego chrapliwego oddechu. Po chwili się uspokoił i nasłuchiwał.
Na dole rozległy się głosy. Znowu się rozdzielili, żeby go szybciej odszukać. Słyszał kroki na schodach, potem chrzęst gruzu i śmieci pod ich butami, kiedy go szukali. Jeden blisko, inny dalej, jeden na górze, kolejny na dole. Nikogo nie było na jego piętrze. Oddychał głęboko i zaczął w myślach powtarzać te kilka wersów mantry, którą stworzył któregoś wieczoru po powrocie do domu z podbitym okiem. Słowa przynosiły mu otuchę, mobilizowały do działania, dodawały odwagi. Bo przecież nie ma sytuacji bez wyjścia.
– Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga. Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych…
Usłyszał ciche kroki na schodach. Któryś z nich się zbliżał. Zacisnął mocno powieki, zbierając się w sobie. Mocniej chwycił ciężki plecak wypchany książkami.
– Pomóc możesz sobie tylko sam…
Tak, musi to zrobić sam. Nieważne, ilu ich jest. Liczą się determinacja, hart ducha i spryt. Ich przewaga liczebna jest nieistotna. Przecież on jest od nich cztery razy inteligentniejszy. Może nawet szesnaście razy.
– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie…
Kroki na korytarzu się zbliżyły. Napastnik był już tylko kilka metrów od jego kryjówki. Zebrał się w sobie.
– Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić…
Zamachnął się teczką, kiedy jeden z chłopców był już o krok. To był Michał, ten o ciągle złośliwym uśmiechu, największy wazeliniarz, który na każde słowo szefa bandy, Romka, reagował gromkim śmiechem, nawet jeśli ten mówił rzeczy – obiektywnie patrząc – nieśmieszne.
Chłopak dostał w twarz. Zachwiał się i z jękiem gruchnął na plecy, wzniecając obłoczek kurzu. Był tak zaskoczony, że nawet nie zareagował. Przez chwilę nie wiedział, co się stało, a potem złapał się rękami za rozbity i krwawiący nos. Już nie był bohaterem ochoczo bijącym słabszych. Teraz po prostu się rozpłakał, próbując zatamować krwawienie. Ariel podbiegł do niego i kopnął go w bok.
Potem od razu ruszył w kierunku, z którego dochodziły odgłosy kroków innego z napastników. Poczuł się cudownie lekko. Już się nie bał. Teraz on był myśliwym.
– Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga – szeptał do siebie bezgłośnie. – Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych.
Zostawił plecak na korytarzu i zbiegł szybko na dół.
– Pomóc możesz sobie tylko sam – powtarzał, bo to mu dodawało odwagi.
Drugiego dopadł w kącie jednego z pomieszczeń. Zasypał go gradem ciosów i kopnięć, tak że tamten nie zdążył nawet zareagować. Upadł na kolana i zasłonił głowę ramionami. Mimo to Ariel kopnął go jeszcze dwa razy, po czym zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zostawił jęczącego chłopaka, plującego krwią rozbitych warg. To był Janusz, kolejny przydupas Romka.
– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie. Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić.
Spotkał ich na parterze. Jarek prowadził utykającego Michała. Krew nadal obficie płynęła mu z nosa. Na jego widok Jarek stracił chęć do walki, puścił kolegę i po prostu zwiał bez słowa. Michał, mimo opłakanego stanu, też rzucił się do ucieczki w ślad za kolegą. Już nie byli tacy mocni, jak im się to na początku wydawało.
– Pomóc możesz sobie tylko sam – powiedział głośniej, rozejrzał się po podłodze i podniósł ciężką połówkę czerwonej cegły.
– Gdzie wy jesteście?! – dobiegł go z góry głos Romka. – Macie zasrańca?!
Odpowiedziała mu cisza, więc zawołał jeszcze raz głośniej i z wyraźnym niepokojem w głosie:
– Michał, Jarek?! Co z wami? Gdzie wy poleźliście?!
Ariel ruszył schodami na górę, z cegłówką w dłoni. Szedł cicho jak złośliwy duch, a przynajmniej na tyle bezszelestnie, żeby Romek go nie usłyszał. Przywódca bandy chodził po poddaszu i pomstował głośno na nieobecnych kolegów, coraz bardziej zły i zniecierpliwiony. Wreszcie szarpnął za zabite płytą pilśniową drzwi balkonowe. Stare gwoździe tkwiące w zbutwiałych futrynach puściły i wyszedł na częściowo zniszczony przez czas balkon. Barierka z jednej strony była zerwana i nierozsądnie było tam wchodzić. Romek jednak poszedł, omijając ten fragment balkonu. Pewne chciał się rozejrzeć po okolicy, podejrzewając, że jego koledzy dostrzegli gdzieś uciekającego Ariela i pobiegli za nim. Stąd był doskonały widok na łąkę, zarośnięty staw i część parku. Romek wychylił się odrobinę przez barierę z desek, którą ktoś przed laty tu postawił dla bezpieczeństwa. Tylko nie wiadomo czyjego, bo nikt przecież tu nie wchodził.
– Pomóc możesz sobie tylko sam.
To dobrze, że Romek tam stał. Nie słyszał, jak w jego kierunku idzie Ariel. Usłyszał dopiero wtedy, kiedy ten stanął na progu drzwi na balkon.
Romek odwrócił się gwałtownie. W postawie Ariela musiało być coś takiego, że na jego twarzy pojawił się przestrach. Tak właśnie działali nieletni szkolni bandyci. Tracili cały rezon, kiedy brakowało hordy popleczników i trzeba było samemu spojrzeć osobie prześladowanej w twarz. A to wymagało szczególnej odwagi, jeśli osoba gnębiona miała w ręku cegłówkę. Romek zbladł i nie potrafił nic powiedzieć. To dobrze; i tak nic mądrego nie popłynęłoby z jego ust. W środku był pusty jak dzban. Nie miał nic do zaoferowania światu prócz psucia i niszczenia. Był jednostką zbędną. To on był teraz proszkiem, a Ariel zmienił się w głaz.
Jeśli są sytuacje, w których w ludziach budzi się uśpiona bestia, to właśnie była jedna z nich.
– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie. Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić – powiedział Ariel i postąpił krok w kierunku Romka.1
Dziewczyna miała około szesnastu lat, długie ciemne włosy po matce, które zawsze nosiła rozpuszczone, jakby chciała się nimi pochwalić całemu światu. Ubierała się jak większość nastolatek – modnie, czasem wyzywająco, czasem bezwstydnie. Jezu, dlaczego w czasach, kiedy on był nastolatkiem, jego rówieśnice tak się nie ubierały? Wtedy wszyscy byli zakuci w szkolne mundurki, tylko dyskoteki albo prywatki dawały pewną odmianę, no ale dziewczyny nie były tak odważne, jak obecne pokolenie, nie pokazywały na ulicy pępka w za krótkiej koszulce. No, cóż, musiał się z tym pogodzić.
I oczywiście telefon komórkowy w zaciśniętej dłoni, z białymi kabelkami prowadzącymi do słuchawek w uszach. Czy dzisiaj jakikolwiek nastolatek, idąc do szkoły, zwraca uwagę na otaczającą go rzeczywistość? Nie, bo idzie jak lunatyk, z nosem w ekranie, i nawet gdyby przez noc życie na Ziemi się skończyło, a wytwory cywilizacji obróciły się w perzynę, pewnie nie dostrzegłby tego od razu. No chyba że nie byłoby połączenia z netem. Zresztą czy teraz są jeszcze normalne telefony? Przecież oni nawet do siebie nie telefonują, tylko piszą na komunikatorach. Jaka przyszłość czeka ludzkość, kiedy dzisiejsze dzieci przejmą jej stery? Marna.
Pogrążony w niewesołych myślach, siedział w samochodzie zaparkowanym przy chodniku, którym nastolatka szła do szkoły, i obserwował, jak się zbliża. Mimo wszystkich gorzkich refleksji, jakie go nawiedziły, czuł dziwne ciepło pod sercem, gdy na nią patrzył. Była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Kiedy podnosiła wzrok znad ekranu, żeby nie wpaść na żywopłot, słup albo zaparkowany kołami na chodniku samochód, dostrzegał to bardzo wyraźnie. I te ciemne oczy patrzące spod ciemnych brwi. Cudowne!
Tak, zdecydowanie była podobna do matki, która kiedyś z powodzeniem brała udział w konkursach piękności. Przez jakiś czas była nawet prezenterką pogody w jednej z lokalnych stacji telewizyjnych, zanim nie zakochała się jak idiotka w tym wytatuowanym kretynie. Pewnie w życiu nie przeczytał żadnej książki z wyjątkiem książki serwisowej bardzo drogiego auta, którym aktualnie rozbijał się po mieście. A i to niekoniecznie. Przecież syn właściciela ogólnokrajowej sieci marketów spożywczych nie mógł jeździć byle czym. Miał też inną wadę. Musiał mieć ciągle nowe i coraz młodsze dziewczyny, więc była prezenterka pogody szybko straciła miejsce na piedestale i odeszła w zapomnienie. Nigdy się z tego upadku nie podniosła. Z tego, co się dowiedział, od lat samotnie wychowywała córkę i pracowała w butiku w centrum. Kariera modelki czasem kończy się dość boleśnie. I tak mogło być gorzej.
Nastolatka minęła go, nie odrywając wzroku od telefonu. Patrzył, jak się oddala. Miała długie nogi, skrywane teraz przez czarne podkolanówki, krótka spódniczka falowała na boki przy każdym kroku, na odkrytych plecach z dumą prezentował się tatuaż w kształcie rozłożonych skrzydeł. Jezu, kto nastolatce pozwolił na taki tatuaż? Chociaż z drugiej strony podobał mu się. Był nawet podniecający. Pobudzał wyobraźnię. Prowokował do rozważań, czy czasem inne takie niespodzianki nie czają się w miejscach intymnych, przez większość czasu ukryte przed światem i odsłaniane tylko tym najbardziej zaufanym. Ciekawa myśl, ale chyba nieodpowiednia w tej chwili i w tym kontekście. Przywołał się do porządku.
Zastanawiał się, czy ją kochał. Przecież w ogóle jej nie znał. Chyba tak, takie uczucie jest silniejsze niż wszystko inne. Trwa mimo czasu i odległości, na przekór wszystkiemu, nawet absolutnemu brakowi kontaktu, nawet wśród nieznajomych. Jezu, świat jest zbyt skomplikowany. Wolałby, żeby był mniej złożony, może wtedy można by zapanować nad narastającymi gdzieś w środku pierwotnymi, przerażającymi, zwierzęcymi żądzami. Najgorsze było to, że on nie potrafił nad nimi zapanować. Teraz nawet nie próbował. Po prostu kiedyś eksploduje z niszczycielską siłą. Znowu w jego życiu nastąpią gwałtowne i bardzo emocjonujące zmiany i na jakiś czas będzie spokój. Jezu, czy to się kiedyś skończy?
Dziewczyna oddaliła się i zniknęła za rogiem budynku. Westchnął, przekręcił kluczyk w stacyjce i kiedy tylko silnik zawarczał, włączył się do ruchu. Po chwili wahania też skręcił za róg, w ślad za nastolatką. Popatrzył na nią jeszcze, zanim doszła do budynku szkoły.
Potem, ruszając wolno, myślał. Jezu, jaki ona ma charakter? To, że fizycznie była podobna do matki, nie budziło żadnych wątpliwości. I bardzo dobrze. Miałaby w życiu o wiele trudniej, gdyby odziedziczyła urodę po ojcu. Ale jaka naprawdę jest? Może jest lekkomyślna, porywcza, łatwo się zakochuje i pod wpływem bliżej nieokreślonych impulsów podejmuje zazwyczaj błędne decyzje, jak matka? A może jest taka jak ojciec? Jezu, jeśli zmaga się z tyloma osobistymi problemami co ojciec, to jej przyszłość jawi się dość ponuro.
Zamyślony nie zauważył mężczyzny na pasach przed szkołą. W ostatniej chwili nacisnął na pedał hamulca, opony jęknęły na asfalcie, auto zatrzymało się, a przeciążenie rzuciło nim o kierownicę. Jezu, o mało nie przejechał przechodnia. Kiedyś miasto zatrudniało bezrobotnych, żeby pomagali przechodzić dzieciakom przez ulice przed szkołami. Ubrani w odblaskowe kamizelki, z wielkimi transparentami w dłoniach byli widoczni z daleka. Teraz chyba ten zwyczaj już zniknął, bo przed tą szkołą nikogo takiego nie było i właśnie doszłoby do nieprzyjemnego zdarzenia. Co prawda jechał wolno, ale jednak.
Mężczyzna postał chwilę przed maską jego auta, patrząc mu prosto w oczy. Był wysoki, miał krótkie zafarbowane na czarno włosy i coś takiego w oczach, że aż człowieka przechodziły ciarki, kiedy tamten świdrował go spojrzeniem. Bardzo nieprzyjemny typ, specyficzny i dość mroczny. Na szczęście pokazał tylko środkowy palec i poszedł dalej, znikając mu z oczu.2
Pieprzone poniedziałki! Czy ktoś w ogóle lubił poniedziałek? We krwi krążyły pewnie jeszcze jakieś ostatnie promile z sobotniej popijawy i z leczenia kaca piwem w dzień święty. Trzeba było jeszcze kilku godzin, żeby dojść do siebie i zacząć w miarę normalnie myśleć i funkcjonować. W związku z tym wyprawa autem za miasto do jakiejś pipidówy w ten przeklęty pierwszy dzień tygodnia była największą katorgą, jakiej człowiek mógł doświadczyć. Chociaż z drugiej strony cios pałką w głowę na początku tygodnia mógł zwiastować, że potem będzie już tylko lepiej. Jedynie okoliczności, dla jakich trzeba było się telepać w to odludne miejsce, nie zapowiadały na później łatwej i przyjemnej pracy. Raczej były preludium do prawdziwego trzęsienia ziemi, połączonego z gradobiciem i powodzią.
Takie było przynajmniej zdanie komisarza Piotra Żołnierza, kiedy jego służbowe auto podskakiwało na wybojach polnej drogi między polami. Na każdy taki podskok kac odpowiadał tępym łupaniem w czaszce. Dobrze, że przynajmniej już widział cel wyprawy – małą kępę drzew przy autostradzie A4 w kierunku na Opole. Promienie porannego słońca odbijały się w szybach kilku stojących tam policyjnych radiowozów.
Że też ten skurwysyn wybierał takie miejsca na swoje zboczone zabawy – przemknęło mu przez zbolałą głowę. Podmiot tej uwagi specjalnie działał w taki sposób. Dlatego od pięciu lat pozostawał nieuchwytny. Zabójca nastolatek, który zawsze uderza znienacka, maltretuje, gwałci, zabija i znika. Jak złośliwy duch z samego piekła. Taki cholerny poltergeist. I tak właśnie ochrzciła go prasa, kiedy jakiś policyjny gnojek puścił farbę i do mediów dotarło, że w okolicach Wrocławia od lat grasuje seryjny zabójca. Żołnierz pamiętał chryję, jaka się zrobiła, kiedy opublikowano artykuł, w którym znalazło się wyjątkowo dużo szczegółów z dotychczasowych zabójstw, znanych tylko prokuratorom i policjantom zajmującym się ściganiem Poltergeista. Komendant wojewódzki wpadł wtedy we wściekłość i koniecznie chciał dopaść kreta. To był jakiś gnojek, niepotrafiący po pijaku trzymać gęby na kłódkę, albo sprzedajna menda, albo jeszcze większy skurwysyn, któremu zależało wyłącznie na udupieniu kolegów. I oczywiście nie znaleźli wtedy kreta. Dla komendanta sprawa była jasna. Jeśli śledczy nie potrafią wytropić źródła przecieku we własnych szeregach, to z nich są gówniani śledczy i na pewno nie znajdą zabójcy.
Poszła w ruch gilotyna i poleciały głowy, jak w pewnym kraju, podczas trójkolorowej rewolucji. Poleciał prokurator, mimo że był jednym z najlepszych, odwołany został szef grupy śledczej, a jego miejsce zajął komisarz Piotr Żołnierz.
Wtedy się cieszył, bo mógł wreszcie pokazać, ile jest wart. Tylko że od tamtego czasu minęły dwa lata i nie pokazał wiele, a ciało kolejnej nastolatki, do którego właśnie się zbliżał, spowoduje, że i on w najbliższym czasie zostanie usunięty ze stanowiska szefa grupy dochodzeniowo-śledczej. No i dobrze. Na tej sprawie wszyscy łamią sobie zęby, więc chyba nie ma już wielu chętnych. Niech komendant wojewódzki sam stanie na czele śledczych, zobaczy, co mu się wydaje, że można, a co jest naprawdę wykonalne..
Nie chciał oglądać widoków, które na niego czekały przy tej kępie drzew. Jeszcze bardziej zwolnił, otworzył szerzej okna w aucie i zapalił, mimo że nigdy tego nie robił wewnątrz wozu.
Wstawał kolejny upalny dzień, jaki natura fundowała ludziom w drugiej połowie maja. Temperatury były nienormalne jak na tę porę roku, więc można było przypuszczać, że robiła to raczej specjalnie, aby ich pognębić, a nie sprawić przyjemność. Zresztą czy miała za co ludziom sprawić przyjemność? Raczej nie.
Żołnierz wyrzucił papierosa po kilku pociągnięciach i już za moment parkował za ostatnim policyjnym radiowozem w szeregu. Wysiadł z ociąganiem i poszedł wolno przez wysokie trawy w kierunku drzew. Zatrzymał się na moment, nie zwracając uwagi na innych. Miejsce zbrodni było już ogrodzone taśmami z napisem „policja”, mundurowi stali na zewnątrz kręgu, w środku kręciło się tylko dwóch techników w białych uniformach, zasłaniających nawet twarz, obok nich tak samo ubrany fotograf na przemian robił zdjęcia i filmował zabezpieczone przez nich ślady. Ulżyło mu na chwilę, gdy zobaczył, że na razie przysłaniają mu makabryczny widok na zwłoki.
Pomyślał, że zdąży jeszcze wypalić papierosa, zanim zobaczy go komisarz Góralski, który jako jedyny, poza technikami, znajdował się na terenie odgrodzonym taśmami. Nagle papieros zemdlił Żołnierza. Co z tego, że był skorumpowanym starym gliniarzem, co z tego, że za pieniądze krył przestępców, co z tego, że na zlecenie zaufanych adwokatów i prokuratorów – tak samo umoczonych w kontakty z półświatkiem jak on – usuwał lub podmieniał dowody w magazynie albo wymuszał na świadkach zmianę zeznań. Teraz zupełnie się nie liczyło, że miał na sumieniu jeszcze gorsze czyny, dzięki którym było go stać na wszystko, czego sobie tylko zażyczył, i jak mało kto potrafił używać życia. Teraz, przez te kilka minut, znowu stał się takim policjantem, jakim był zaraz na początku służby. Pełnym ideałów, wierzącym w sens walki ze złem i ścigania przestępców.
Gdyby teraz dorwał skurwysyna, który w taki sposób okalecza, gwałci i morduje nastolatki od kilku lat i wciąż pozostaje na wolności, pewnie mógłby go nawet zabić. Na pewno by go nie zastrzelił. Biłby gołymi rękami, powoli, metodycznie, złamałby mu palce, jeden po drugim, żeby ten wrzód na zdrowym społeczeństwie czuł, że umiera. Skopałby go po jajach, żeby już nigdy nie miał czego wyciągnąć z rozporka. Dopiero gdyby uznał, że cierpienie, jakie mu zadał, w niewielkiej części wynagrodziło krzywdę, którą wyrządził, przestrzeliłby mu kolana i zadzwonił po karetkę. Nie obchodziłoby go, co by z nim później zrobili. Mogliby go nawet oskarżyć i zamknąć w pierdlu. Choć raczej by tego nie zrobili. Dlaczego? Bo każdy by mu zazdrościł, że się odważył i sam wymierzył sprawiedliwość, nie licząc się z sądami, które nieraz już swoimi łagodnymi wyrokami niweczyły pracę śledczych i pozwalały sadystom wrócić do normalnego życia albo decydowały o umieszczeniu ich w zakładach psychiatrycznych, na leczenie. A przecież, do jasnej cholery, wszyscy wiedzieli, że nie można zresocjalizować takiego psychopaty jak ten, ani tym bardziej go wyleczyć. Bestia już na zawsze pozostanie bestią i w normalnych warunkach należałby się jej stryczek. Tylko że żyjemy w jakichś dziwnych czasach, kiedy zamiast karać z pełną surowością, kierujemy się źle pojmowanym humanitaryzmem. Czy ten psychol, mordując niewinne nastolatki, wykazywał się jakimiś ludzkimi uczuciami? Nie, dlatego nie był człowiekiem; był agresywnym i śmiertelnie niebezpiecznym zwierzęciem, a do takich po prostu się strzela. I nie ma wtedy mowy o humanitaryzmie.
Tak, był za karą śmierci dla takich potworów.
– Piotr!
Wołanie Górala dobiegło do jego uszu dopiero po dłuższej chwili. Kolega jednak go wypatrzył. Żołnierz niechętnie zdusił peta pod butem i przekroczył magiczny krąg wyznaczany przez taśmę. Uścisnęli sobie dłonie. Komisarz Góralski, niezbyt odkrywczo nazywany w wydziale Góralem, był jego całkowitym przeciwieństwem. Niższy o głowę, zamiast po robocie chodzić na siłownię i rzeźbić sylwetkę, wolał skoczyć na kebab i zatroszczyć się o krągłości na brzuchu, nie golił głowy na zero, tylko starannie pielęgnował swoje czarne, kręcone włosy, odwiedzając fryzjera co najmniej raz w tygodniu. Chodził do barbera, który pielęgnował jego krótką, czarną brodę, podczas gdy Piotr golił się sam, a że tego nie lubił, jego golenie też wypadało raz w tygodniu. W tym przynajmniej była zgodność. No i jeszcze w jednym: obaj tak samo lubili przytulać brudną kasę i bawili się równie dobrze, wydając ją na dziwki. Kiedy szli w sobotę do klubu, Góral potrafił wyrwać równie ładną dupę jak Piotr, mimo że nie mógł poszczycić się wielkimi bicepsami, rzeźbioną klatą, sześciopakiem na brzuchu i sylwetką w kształcie litery V. Za to jego portfel był tak samo wypchany pieniędzmi, co w tym wypadku miało decydujące znaczenie.
– Mamy kolejną ofiarę. – Po minie Górala można było wywnioskować, że i on tego poranka wrócił do poglądów idealnego stróża prawa.
– Coś już wiadomo?
– Nastolatka, ten sam schemat, podobne obrażenia. Nie ma wątpliwości.
– Kurwa mać!
Zapytał najbliższego technika, czy może zbliżyć się do zwłok. Ten na migi pokazał mu, którędy ma iść. Poszedł, ale zaraz stanął, przełykając głośno ślinę. Widział niejedno, nic go nie ruszało, żołądek miał zawsze stalowy. Częściej rzygał po wódce niż na widok zmasakrowanych czy rozkładających się zwłok. Tylko że tym razem było inaczej. Może to świadomość totalnej porażki jako szefa grupy śledczej spowodowała u niego aż tak daleko idący dyskomfort.
Odetchnął głęboko i podszedł tak blisko, jak pozwolił mu technik. Z tyłu jednostajnie szumiała autostrada, po której w obie strony pędziły auta. To go trochę rozpraszało i musiało minąć nieco czasu, zanim odgonił od siebie wszystkie zbędne myśli i dźwięki. Skupił się jedynie na zwłokach i miejscu zbrodni. Tylko czy to było miejsce zbrodni, czy jedynie miejsce porzucenia ciała?
Rozejrzał się. Kilkanaście starych drzew z opadającymi ciężko gałęziami rosło jak wysepka na skraju pól uprawnych, należących do jakiegoś rolnika. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się łany młodego zboża, poprzecinane śladami maszyn rolniczych dokonujących oprysków i dziurawą polną drogą, którą tu przyjechali.
Spojrzał pod nogi i rozejrzał się po najbliższej okolicy. Tu kiedyś musiało być jakieś bajoro i pewnie drzewa rosły na jego skraju, skoro teren nie został nigdy zagospodarowany pod uprawy. Tyle że ostatnie lata były suche i woda, a potem błoto, wyschły, roślinność wodną z wolna zastępowała ta porastająca zwykłe łąki. Na razie jednak była niska i rachityczna.
Zwłoki leżały na brzuchu, w miejscu, gdzie wyraźnie rysował się prawie zupełnie pozbawiony roślinności łach zaschniętej gliny. Jasne, długie włosy, posklejane krwią, okalały szczelnie głowę, jak wełniana czapka w zimę. Twarzy nie było widać, z czego komisarz Żołnierz akurat był zadowolony. Ręce ofiary rozrzucone na boki – zdaniem policjanta trochę nienaturalnie, lecz nie potrafił z całą pewnością stwierdzić, czy są połamane, czy powykręcane w stawach barkowych. Plecy podrapane ze strużkami zaschniętej krwi, pośladki posiniaczone, zakrzepła krew między nogami, długie nogi pocięte, jedna stopa na pewno złamana i posiniała. Nie patrzył dłużej, tylko ostrożnie się wycofał do Górala.
– I co o tym myślisz? – zapytał go kolega.
– Nasz złośliwy duch wrócił.
Żołnierz starał się, żeby jego głos zabrzmiał w miarę naturalnie, chociaż nie do końca mu się to udało. Może na skutek ostatnich obrazów, a może był to jednak wyrzut sumienia, że się nie sprawdził jako szef grupy śledczej. Gdyby mu się udało, ta dziewczyna na pewno by żyła. Ale się nie udało. Trudno jest złapać ducha, kiedy nie ma się pojęcia, kim jest i gdzie straszy. Z tym seryjniakiem tak właśnie było. Czekał, aż zamieszanie minie, a potem mordował, uderzając znienacka, praktycznie zawsze tak samo. Nastolatka znikała z ulicy po zmroku i po jakimś czasie policja odnajdywała jej okaleczone ciało. Mordowana była gdzie indziej, więc śladów w miejscu porzucenia ciała było bardzo niewiele. Do tego zabójca za każdym razem starannie to miejsce wybierał. Totalne odludzia, twardy grunt, trudny dojazd – taki był standard.
– Już wiesz o decyzji szefa? – zapytał Góral, nie patrząc na Piotra.
– Jakiej decyzji?
– Nie jesteś już szefem grupy śledczej.
Mimo że Żołnierz się tego spodziewał, poczuł się zraniony do żywego. Nikt do niego nie zatelefonował, nikt go nie ostrzegł; dowiedział się przypadkiem od jednego ze śledczych. Tak się nie postępuje z gliniarzem, który na tej robocie zjadł zęby. To było uwłaczające jego godności. Wściekłość zapaliła się i zgasła jak siarka w zapałce. No i po co mu te nerwy?
– Jak to się stało? – zapytał przez zaciśnięte szczęki.
– Ja tam nie wiem. – Góralski wzruszył ramionami, śledząc ptaki gnieżdżące się w koronach drzew. – Patryk dowiedział się na porannej naradzie u naczelnika i przekazał mi w tajemnicy. To jeszcze nic oficjalnego.
– No ja myślę – rzucił Żołnierz.
– Nie mów, że się nie spodziewałeś.
– Coś wisiało w powietrzu, ale żeby, cholera, tak od rana w poniedziałek i z tajniaka? Tego akurat się nie spodziewałem. Nie pozwolili mi nawet obejrzeć trupa w spokoju.
– Nie przesadzaj. – Góral zapalił papierosa, nie częstując kolegi. – Zwłoki obejrzałeś w spokoju, może trochę na kacu, ale wierzę, że twój policyjny nos nie jest aż tak zamroczony, żeby czegoś nie zwąchać.
Komisarz Żołnierz spojrzał na niego ze złością, ale nic nie odpowiedział. Cholera, niby sami koledzy, po tych samych pieniądzach, a tylko się odwróć do nich plecami i zaraz któryś zmieni się w Brutusa z nożem. Do tego nie sposób przewidzieć który.
Może już powinien zmienić środowisko i zająć się czymś innym? Tylko czym? Nie chciał skończyć jako jeden ze współpracowników gangsterów w białych kołnierzykach. Przecież oni tylko czekali, aż odejdzie z policji. Mieli na niego tyle haków, że nawet przez myśl by mu nie przeszło, żeby odrzucić propozycję nie do odrzucenia, którą by mu przedstawili następnego dnia. Kiedyś myślał, że odłoży sporą sumkę w zielonych, wyjedzie na kraniec świata i stamtąd pokaże im cztery litery. Niestety, pieniądze przepieprzył i teraz sam znajduje się w czterech literach. Niech to szlag trafi!
– Wiadomo już, kto przejmie kierowanie grupą? – zapytał, rezygnując z zapalenia papierosa. W międzyczasie go zemdliło.
– Prokurator też będzie nowy. – Góral miał nieodgadniony wyraz twarzy.
– Kto?
– Sobociński.
– No i co?
– Co ty, kurwa, masz dzisiaj kłopoty z myśleniem? Czyim przydupasem jest Sobociński?
Piotr przeklął głośno i jednak zapalił.
– Wilczyca nadchodzi i będzie kąsać – podsumował z krzywym uśmiechem komisarz Góralski.3
Komisarz Laura Wilk, przez kolegów złośliwie zwana Wilczycą, skręcała właśnie z głównej drogi i wolno toczyła auto po wertepach między polami obsianymi zbożem, jadąc w kierunku kępy drzew znajdującej się niedaleko autostrady. Kiedyś wkurzało ją to, że koledzy z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu nazywają ją Wilczycą. Szybko jednak przeszła nad tym do porządku dziennego. Potem nawet zaczęło jej to sprawiać przyjemność. Męski szowinizm w policji miał się dobrze i jako młoda policjantka wielokrotnie spotykała się z niewybrednymi komentarzami albo propozycjami, za które chętnie dałaby rozmówcy w mordę. I raz czy dwa nawet dała, z szybkim i bardzo dobrym skutkiem.
Chyba właśnie dlatego zaczęli ją nazywać Wilczycą. Od tego momentu wszelkie seksualne aluzje się skończyły. Wilczyca – to brzmiało mocno, dumnie i niebezpiecznie. Koledzy sami wpadli w swoją pułapkę, nadali jej groźną ksywkę i dzięki niej zaczęli ją nareszcie traktować z szacunkiem, jak partnera, a nie jak twardogłową feministkę, która postanowiła zrealizować się w supermęskim zawodzie, chociaż kompletnie się do tego nie nadaje. Tylko że Laura się nadawała. Nadawała jak jasna cholera, co niejednokrotnie udowodniła, posyłając za kraty psycholi. Większość śledczych z wydziału kryminalnego o wiele mniej nadawała się do bycia funkcjonariuszem niż ona. Co chwilę im to pokazywała i ponosiła konsekwencje w postaci złych spojrzeń, złośliwych uwag za plecami, a czasem kopania zdradliwych dołków na ścieżce jej kariery.
Zresztą było już tego coraz mniej. Zostało jeszcze tylko paru skorumpowanych drani, którzy ciągle patrzyli na nią, jakby nadawała się tylko do garów, dawania dupy i zarabiania coraz większej kasy na zasiłkach porodowych i pięćset plusach. Ale z nimi też sobie w końcu poradzi. Nie znosiła zdrajców w fabryce i na pewno już dawno sprowadziłaby ich do parteru, gdyby miała twarde dowody. Było trudno, ale to tylko kwestia czasu. Poradzi sobie i z nimi.
Jednym z takich zatwardziałych oficerów, nieustających w podkopywaniu jej na wszystkie sposoby, był komisarz Żołnierz. Teraz, kiedy wreszcie ma zająć jego miejsce na czele grupy śledczej ścigającej Poltergeista, liczyła się z wybuchem wojny totalnej. I miała to w dupie.
Laura Wilk miała trzydzieści sześć lat i alergię na dzieci, stałe związki, miłość i inne cholerne klątwy, które mogą człowiekowi zamącić w głowie. Ona była odporna. W całym jej życiu pojawił się tylko jeden facet, do którego czuła słabość, jednak nie aż tak wielką, żeby planować z nim wspólne życie. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby dzielić mieszkanie z przedstawicielem płci przeciwnej, chodzić do tej samej toalety, używać tej samej wanny, wreszcie spać w tym samym łóżku. Po co ludzie robią sobie taką krzywdę? Poza tym związki ograniczają wolność. Zamiast robić to, na co akurat ma ochotę, musiałaby liczyć się ze zdaniem kogoś innego, kto miałby w tym czasie zupełnie inne pomysły. O seksie nie wspominając. Preferowała niczym nieskrępowaną wolność w tym zakresie i chodziła do łóżka, z kim chciała i wtedy, kiedy miała ochotę. Wbrew plotkom, które na jej temat krążyły po komendzie, była jak najbardziej heteroseksualna. Kobiety jej nie interesowały, nie miały do zaoferowania tego czegoś, co ją najbardziej w seksie kręciło, a wszelkie imitacje budziły tylko wstręt.
Nosiła się jak mężczyzna już od wczesnych lat szkolnych. Znajomi zawsze jej powtarzali, że w boskim systemie dystrybucji ciała i ducha musiał nastąpić błąd i Laura powinna była urodzić się chłopakiem, a nie dziewczyną. Nie zgadzała się z takim twierdzeniem. Była stuprocentową kobietą, a to, że nigdy nie ubierała się jak kobieta, niczego nie zmieniało. Nawet jasne włosy ścięła na krótko, ponieważ zbyt długie loki ją denerwowały. Na złośliwe uwagi, że zamiast do kosmetyczki chodzi do golibrody, reagowała pełnymi politowania uśmieszkami.
Nie miała pojęcia, kim by została, gdyby na bardzo wczesnym etapie swojego życia nie zdecydowała się na pracę w policji. Zresztą takie rozważania nie miały najmniejszego sensu. Ona urodziła się po to, żeby ścigać popaprańców, zboczeńców i zabójców. I to tych najgorszych. To był jej główny życiowy cel.
Zawsze uważała, że jest jedyną osobą w wydziale, która jest w stanie złapać Poltergeista, jednak szansę dostała dopiero teraz, kiedy znaleziono już ósme zwłoki w ciągu pięciu lat. Szef wreszcie poszedł po rozum do głowy, przestał ulegać naciskom kolegów i podjął jedyną słuszną, męską decyzję i zlecił kobiecie audyt dotychczasowego śledztwa. Dogadał się przy tym z prokuraturą i prokurator też się zmienił. Sobociński był jej przyjacielem, pracowali razem od zawsze i świetnie się dogadywali. Mimo że w powszechnej opinii uważany był za miękkiego, miał otwarty umysł i nie bał się podejmowania wyzwań. Razem z Laurą zawsze odnosili sukcesy.
Tak się złożyło, że dzień wcześniej spotkała się nieformalnie z naczelnikiem wydziału i komendantem wojewódzkim, przedstawiając im wyniki audytu. Po półgodzinie zapadła decyzja o odwołaniu Żołnierza i mianowaniu jej na szefową grupy. Na nieszczęście o poranku przyszła wiadomość o znalezieniu kolejnych zwłok. Poltergeist wrócił.
Zaparkowała na końcu szeregu aut, wysiadła i zlustrowała otoczenie. Słońce zaczynało przypiekać, autostrada szumiała, tak samo jak korony drzew w porywach wiatru. Popatrzyła, co robią technicy, a potem skierowała się bezpośrednio do stojących w pewnym oddaleniu Góralskiego i Żołnierza. Nie miała zamiaru niczego im odpuszczać. Spierdolili, więc powinni dostać po łbie.
Góral patrzył na nią z lekkim uśmiechem, kiedy się zbliżała, za to ta wielka, łysa, zarośnięta i niesympatyczna góra mięśni, w centralnej ewidencji ludności zarejestrowana jako Piotr Żołnierz, nawet na nią nie spojrzała. W ostatnim momencie, ku zdumieniu Górala, Laura skręciła i wdała się w rozmowę z technikami. Po chwili mundurowi zabezpieczali taśmami cały teren od drogi do miejsca położenia ciała i przestawiali samochody trochę dalej, żeby nie stały w miejscu, gdzie potencjalnie mógł się zatrzymać zabójca, przywożąc tu zwłoki. Takie zmiany trwały kilkanaście minut, które spędziła na rozmowach z technikami i na sprawdzeniu terenu od strony lasu. Wkrótce i tam rozciągane były taśmy.
Kiedy wróciła do dwóch kolegów z wydziału, Góralski już się nie uśmiechał, a jego kolega wyglądał, jakby ładował akumulatory w laserach zamontowanych w oczach, żeby zwiększyć ich moc i spalić ją pierwszym spojrzeniem.
– Przyjechaliście tu, kurwa, na wycieczkę czy leczyć kaca? – warknęła, kiedy stanęła przed nimi z rękami w kieszeniach dżinsów.
Na szczęście Żołnierz nie dysponował żadnymi ukrytymi supermocami, ponieważ przeżyła jego pierwsze spojrzenie. Pewnie był bardzo zawiedziony.
– O co ci chodzi? – mruknął.
– Nie zabezpieczyliście w należyty sposób miejsca znalezienia zwłok – powiedziała twardo.
– Daj spokój. – Góral chciał zbagatelizować jej zarzut. – Nie padało od miesiąca, droga jest twarda jak skała, żadnych śladów.
– Sprawdziliście, którędy przeniósł tu ciało? Na pewno zostały odciski w trawie, jeśli już ktoś ich nie zadeptał.
– Na tych łachach zaschniętej gliny z suchą trawą i tak nic nie zobaczysz…
– Gówno mnie to obchodzi! – warknęła, podnosząc głos, aż stojący nieopodal mundurowi spojrzeli w ich kierunku z ciekowością. – Chcę mieć ten teren przeszukany i obfotografowany. On nie zjawił się na środku tego wyschniętego bajora znikąd. Był obciążony ciałem dziewczyny, musiał zostawić głębsze ślady.
– Technicy tam patrzyli. – Żołnierz mierzył ją coraz bardziej wściekłym spojrzeniem.
– Nie wiesz, gdzie patrzyli, bo cię tu jeszcze nie było – odpowiedziała. – Góral, widziałeś tę ścieżkę od strony drzew? Kto ją wydeptał?
– Zwierzęta.
– A jesteś tego pewien? Może on przyszedł stamtąd i coś znajdziemy?
Nikt nie lubi, kiedy zarzuca mu się niekompetencję.
– Odczep się, Laura! – rzucił ostrzej. – Działałem tak, jak uznałem za stosowne w tej sytuacji. W ten sposób do każdego można się przyczepić.
– Zajęłaś moje miejsce i dlatego teraz będziesz po nas jeździć? – odezwał się dziwnie spokojnym głosem komisarz Żołnierz.
Laura zerknęła na niego zaskoczona. Spodziewała się eskalacji tej awantury, tymczasem on zachowywał się wyjątkowo spokojnie.
– Nie zamierzam, chociaż mam prawo być wkurzona – odpowiedziała. – Przez ostatnie dwa tygodnie przeglądałam akta ze śledztwa…
Specjalnie zawiesiła głos, żeby zarejestrować ich reakcje. Z zadowoleniem zauważyła zaniepokojenie. Wcale im się nie dziwiła. Jeśli szef w tajemnicy zleca komuś audyt prowadzonego przez ciebie śledztwa, świadczy to co najmniej o nadszarpniętym zaufaniu.
– Pamiętacie, że przy drugich i trzecich zwłokach znaleziono wióry? – zapytała.
Komisarz Góralski się trochę rozluźnił.
– W pierwszym przypadku piwnica była zanieczyszczona, więc trudno było traktować te wióry jako ważny ślad – powiedział. – W drugim zachodziło poważne podejrzenie zanieczyszczenia miejsca znalezienia ciała przez jednego z policjantów. Miał te wióry na spodniach.
Laura popatrzyła mu w oczy i pokiwała głową.
– Tylko nikt wtedy nie sprawdził, że wióry znalezione na miejscu pochodziły z drzewa sosnowego, a te na spodniach policjanta to były pozostałości po wierceniu w płycie wiórowej.
Góral zagryzł wargi i spojrzał na Piotra. Ten wzruszył ramionami.
– Wtedy nie byłem jeszcze szefem grupy – powiedział.
– Ale miałeś obowiązek jeszcze raz przeanalizować wszystko, co zostało zgromadzane w aktach.
– I to zrobiłem – odpowiedział twardo. – Nie uznałem tych wiórów za istotny szczegół. Nie przypniesz mi tego.
Laura milczała przez moment.
– Nie mam zamiaru – powiedziała wreszcie. – Nie jesteś w tej chwili na dywaniku u szefa, więc odpuściłam ci te wióry. Chciałam tylko zakomunikować, że od teraz ja dowodzę i u mnie nie będzie pobłażania za zbytnią rutynę i bylejakość. Każde miejsce znalezienia zwłok ma być sprawdzone tak, jak was uczyli w szkole i na szkoleniach. – Spuściła wzrok na leżące pod ich nogami niedopałki papierosów. – Jeśli ktoś coś zaniedba, zgłoszę to naczelnikowi i gówno mnie będzie obchodziło, kto ile lat pracuje już w psiarni. Jak się znudziło, można zmienić zawód i nie denerwować tych, którzy naprawdę chcą coś zrobić.
Ich spojrzenia były jak stukilogramowe odważniki, ale ona nie dała się przygnieść. Trochę spuściła z tonu.
– Musimy znaleźć psychola, zanim zginie kolejna nastolatka. Może gdyby ktoś zwrócił wcześniej uwagę na te wióry, już byśmy go mieli.
Obróciła się na pięcie i odeszła do techników.
Żołnierz splunął za nią i wykrzywił twarz w złym grymasie.
– Jeszcze kiedyś ją załatwię – szepnął tak, żeby tylko Góral mógł go usłyszeć. – Wyjątkowo mi, larwa, działa na nerwy.
– Tylko nie mów, że taka ostra babka nie działa na twoją wyobraźnię – zakpił kolega.
– Odpieprz się ode mnie. Ona nie jest w moim typie. To słabi faceci znajdują sobie ostre laski. Prawdziwi mężczyźni nie potrzebują takich ekstremalnych podniet. To oni rządzą.
– Filozof się, kurwa, znalazł.
Kilka minut później technik przy drodze zawołał komisarz Laurę Wilk. Podeszła i przykucnęła przy nim. Wskazywał na drobinki w trawie.
– Co to jest? – zapytała, czując miły dreszcz ekscytacji na plecach.
– Wygląda na wióry – powiedział ostrożnie.
Dreszcz zmienił się w falę przyjemnego gorąca na policzkach. Miała przeczucie. Po raz kolejny jej wilczy nos nie zawiódł. Przyjemnie było znowu się przekonać, że wśród rasowych policyjnych psów suki mają o wiele lepszy węch i instynkt.
– Skąd mogły się tu wziąć? – rzuciła szybko.
– Być może miał je na butach – wyraził swoje przypuszczenie technik. – Są tylko tu, dalej ich nie ma.
– Zabezpiecz mi to.
– Oczywiste.
Komisarz Wilk odeszła kilka kroków w bok i odetchnęła głęboko. Gromada ptaków zatoczyła nad jej głową łuk i wylądowała w koronach drzew. Było coraz cieplej. Jak w dziecięcej zabawie w poszukiwanie ukrytych przedmiotów. Mróz, zimno, ciepło, gorąco.