Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Poszukiwacz Zwłok - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poszukiwacz Zwłok - ebook

Nowy kryminał mistrza gatunku.

Komisarz Laura Wilk staje na czele grupy śledczej poszukującej brutalnego zabójcy nastolatek. To nie podoba się jej kolegom z wydziału kryminalnego. Mimo początkowych sukcesów, brak współpracy między policjantami komplikuje sytuację. Kiedy jeden ze śledczych zostaje zamordowany, komisarz Wilk uświadamia sobie, że problem jest o wiele poważniejszy, niż jej się początkowo wydawało.

Maciej Lesiecki, psycholog współpracujący z policją, jest tak uwikłany w walkę z traumami z dzieciństwa, że nie dostrzega niepokojących zdarzeń, które nagle pojawiają się w jego życiu. Powoli traci kontrolę i jest coraz bardziej zagubiony. Nieoczekiwanie otrzymuje propozycję od nieznajomej kobiety. Ma znaleźć zwłoki zaginionej przed wielu laty młodej dziewczyny. Przyjmuje to zlecenie wierząc, że dzięki temu rozwiąże wszystkie swoje problemy. A sprawa ta nie jest prosta i niesie ze sobą wiele zagrożeń.

Pomimo własnych problemów komisarz Wilk próbuje pomóc Lesieckiemu. Oboje wpadają w pułapkę. Muszą walczyć o życie w świecie, gdzie wrogowie pozostają wrogami, na przyjaciół nie można liczyć, a za rogiem czai się nieuchwytny zabójca.

Mieczysław Gorzka urodził się w 1969 roku w Środzie Śląskiej, od trzydziestu lat mieszka we Wrocławiu. Z wykształcenia ekonomista, ale od zawsze jego największą pasją jest pisanie. Realizuje się w różnych gatunkach, największe jednak uznanie czytelników przyniosły mu powieści kryminalne.

Twórca postaci komisarza Marcina Zakrzewskiego, pojawiającego się w dwóch cyklach Cienie przeszłości i Wściekłe psy. Na pierwszy składają się: Martwy sad (2019), Iluzja (2019) i Totentanz (2020). W drugim ukazały się w roku 2021 dwie powieści: Polowanie na psy i Dziewięć. Poza seriami opublikowano dotąd utwory: Krwawnica (2022), Lilie (2022) i Burza (2023).

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-271-6
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Począ­tek – wiele lat wcze­śniej

Gdzie jest ten Poszu­ki­wacz Zwłok?

Śled­czy z Jele­niej Góry popa­trzył na mun­du­ro­wego. Wydął przy tym usta i skrzy­wił się, jakby pytał o paskud­nego insekta, który wlazł mu wła­śnie za koł­nierz kurtki. Trudno było przy­znać się do tego, że cywil, zwy­kły stu­dent, odwa­lił część roboty ope­ra­cyj­nej nale­żą­cej do poli­cji. Tę część, w któ­rej zbla­zo­wa­nym śled­czym nie chciało się grze­bać. Bo szkoda czasu, bo sta­ty­styki, bo są pil­niej­sze sprawy, a dziew­czyna i tak się znaj­dzie. No i się zna­la­zła, do tego w sta­nie i w miej­scu naj­gor­szym z moż­li­wych.

Sosnowy las z wolna się prze­rze­dzał, poja­wiały się coraz więk­sze głazy i skały, a po kolej­nych kil­ku­dzie­się­ciu metrach koń­czył się pio­no­wym urwi­skiem, z któ­rego roz­cią­gał się cudowny widok na pod­gó­rze Kar­ko­no­szy. Można było tu sta­nąć i cie­szyć się pano­ramą. Można, gdyby nie skaza, blady kleks odcią­ga­jący uwagę od piękna natury. Nagie mar­twe ciało dziew­czyny kil­ka­na­ście metrów poni­żej.

– Tam sie­dzi. – Funk­cjo­na­riusz wska­zał do tyłu.

Męż­czy­zna mógł mieć góra dwa­dzie­ścia dwa lata. Oparł się poślad­kami o jeden z gła­zów, splótł ręce na pier­siach i wysta­wił twarz na pro­mie­nie słońca prze­ni­ka­jące przez rzad­kie korony drzew. Wyglą­dał, jakby był na relak­su­ją­cej gór­skiej eska­pa­dzie, a nie jak czło­wiek, który zna­lazł przed chwilą zwłoki zagi­nio­nej przed kil­koma dniami kole­żanki.

– On jest jakiś dziwny – dodał poli­cjant.

Śled­czy jesz­cze raz zmie­rzył faceta wzro­kiem. Nie podo­bała mu się jego postawa: roz­luź­niona, jakby bez­tro­ska, i ten dziwny uśmie­szek błą­ka­jący się po jego war­gach. Z czego on się, cho­lera, cie­szy? Tak zazwy­czaj nie wygląda ktoś, kto zna­lazł zakrwa­wione zwłoki. Do tego kogoś sobie zna­nego, z kim jesz­cze trzy dni temu szla­jał się po gór­skich szla­kach, pił wino i kto wie, co jesz­cze robił? Już on przy­ci­śnie tego pie­przo­nego detek­tywa ama­tora i miło­śnika poszu­ki­wań na wła­sną rękę.

W tym momen­cie od strony drogi nade­szli tech­nicy kry­mi­na­li­styczni ze sprzę­tem. Śled­czy mimo­wol­nie obrzu­cił spoj­rze­niem zacho­wu­ją­cego się dziw­nie mło­dego czło­wieka i przez głowę prze­le­ciała mu jesz­cze jedna myśl.

Chyba mieli pierw­szego podej­rza­nego.

Ariel – wiele lat wcze­śniej

Niena­wi­dził liczby trzy­na­ście. Przy­no­siła pecha, spro­wa­dzała nie­szczę­ścia, pako­wała w kło­poty. Ariel miał trzy­na­ście lat i nic nie mógł na to pora­dzić. Mógł tylko prze­cze­kać. Do tego miesz­kał pod nume­rem trzy­na­stym, przy­pi­saną do jego nazwi­ska liczbą porząd­kową w dzien­niku była paskudna i zło­wiesz­cza trzy­nastka. Na to też nie mógł nic pora­dzić. Był prze­ko­nany, że to wła­śnie ta prze­klęta liczba cią­gle zło­śli­wie spro­wa­dzała na niego kło­poty. Tak jak teraz.

Odgłosy pogoni zosta­wiał na chwilę z tyłu. Zatrzy­mał się na moment, żeby zła­pać oddech. Stał ukryty za pniem dużego drzewa, gdzieś w środku zanie­dba­nego i zaro­śnię­tego krza­kami parku. Dał się tu zapę­dzić, bo nie miał już dokąd uciec.

Gonili go we czte­rech. Znie­na­wi­dzeni kole­dzy z klasy, któ­rzy cią­gle go prze­śla­do­wali i wyśmie­wali się z jego imie­nia. No bo „jak można mieć na imię Ariel?”. Jak pro­szek do pra­nia. Tylko tym tuma­nom nie przy­szło nawet do głowy, że imię Ariel nosił duszek powietrzny z dzieła wiel­kiego zagra­nicz­nego dra­ma­turga, poma­ga­jący szla­chet­nemu Pro­spe­rowi doko­nać zemsty na złych ludziach. Ariel wszyst­kim to tłu­ma­czył, ale nikt go nie słu­chał. Dla więk­szo­ści był tylko prosz­kiem do pra­nia. I cza­sem tak się czuł. Był nie­istotny, banalny, nie­do­strze­galny, igno­ro­wany. Tak, jakby był niczym, nikim, prosz­kiem albo po pro­stu pro­chem. Cza­sami zasta­na­wiał się przed snem, czy gdyby kie­dyś roz­wiał się na wie­trze, ktoś by to w ogóle zauwa­żył. Pew­nie nikt.

Kole­dzy ze szkoły prze­śla­do­wali go nie tylko za imię, ale także za to, że był inny. Inte­li­gentny, deli­katny, wraż­liwy. Ale chyba głów­nie z tego powodu, że był od nich mądrzej­szy. Dosko­nale się uczył, dużo czy­tał, pięk­nie się wysła­wiał, był grzeczny, sza­no­wał star­szych, nie spra­wiał kło­po­tów, nie pił taniego wina i nie palił papie­ro­sów za szkołą. Pew­nie nie­któ­rzy z tych ści­ga­ją­cych go teraz tuma­nów ni­gdy w życiu nie dosię­gną swoją inte­li­gen­cją pozio­mów, na któ­rych on był już od dawna. Był total­nie inny, nie paso­wał do tego miej­sca. Mała wieś nie­opo­dal wiel­kiego mia­sta nie tole­ro­wała takich odmień­ców. Wybryki natury odsta­jące od mocno zani­żo­nej śred­niej zawsze były prze­śla­do­wane. Tak naprawdę polo­wa­nia na cza­row­nice ni­gdy się nie skoń­czyły, przy­brały tylko inną formę, bo gdyby żył w tam­tych cza­sach, pew­nie nie­chyb­nie spło­nąłby na sto­sie.

Gdzieś nie­da­leko usły­szał trzask łama­nych gałęzi. Zerwał się do biegu.

– Tu jest! – roz­legł się za nim rado­sny okrzyk jed­nego z prze­śla­dow­ców.

Ucie­kał na oślep, czu­jąc, jak rani sobie ramiona i nogi o ostre krzaki, uchy­la­jąc się przed gałę­ziami zło­śli­wie sma­ga­ją­cymi go po twa­rzy. Nawet one były prze­ciw niemu. Bo prze­cież wszy­scy są prze­ciw słab­szym i „innym”. Nawet Bóg.

Wybiegł nagle na małą łączkę i już wie­dział, gdzie jest. Około stu metrów dalej zoba­czył zruj­no­wany pałac nale­żący nie­gdyś do wła­ści­ciela ziem­skiego, posia­da­ją­cego też kilka poło­żo­nych bli­sko wio­sek. Jed­nak każda potęga prze­mija, histo­ryczne zawie­ru­chy wywra­cają i nisz­czą wszystko. W taki spo­sób pałac popadł w ruinę, ota­cza­jący go park przy­po­mi­nał teraz raczej pusz­czę niż miej­sce do spa­ce­rów i spę­dza­nia miłych chwil w upalne dni. Staw przed pała­cem też zmie­nił się w bagno poro­śnięte wodną roślin­no­ścią.

Ariel biegł reszt­kami sił, grzę­znąc w wyso­kiej tra­wie. Pogoń się zbli­żała. Na łączkę z czte­rech stron wypa­dło czte­rech napast­ni­ków, wyda­jąc rado­sne okrzyki na jego widok. Ruiny były dla niego ostat­nim ratun­kiem. Tylko czy zdoła dobiec do nich przed tam­tymi? Oni porzu­cili gdzieś swoje ple­caki. On swój, na doda­tek pełen ksią­żek wypo­ży­czo­nych dzi­siaj z biblio­teki, miał na ramie­niu.

Udało się. Pod­cią­gnął się i wsko­czył do środka przez pozba­wione okien­nic boczne okno znaj­du­jące się tuż nad samą zie­mią. Od razu pobiegł w kie­runku scho­dów, wbiegł na górę po dziu­ra­wych kamien­nych stop­niach, prze­biegł przez jedno pomiesz­cze­nie, potem dru­gie, aż wresz­cie zna­lazł schro­nie­nie we wnęce w murze jed­nego z kory­ta­rzy. Przy­kuc­nął, ciężko dysząc, zlany potem. Serce tłu­kło mu się w pier­siach jak prze­stra­szony ptak w klatce. Bał się. Cho­ler­nie się bał. Zakrył dło­nią usta, żeby tamci nie usły­szeli jego chra­pli­wego odde­chu. Po chwili się uspo­koił i nasłu­chi­wał.

Na dole roz­le­gły się głosy. Znowu się roz­dzie­lili, żeby go szyb­ciej odszu­kać. Sły­szał kroki na scho­dach, potem chrzęst gruzu i śmieci pod ich butami, kiedy go szu­kali. Jeden bli­sko, inny dalej, jeden na górze, kolejny na dole. Nikogo nie było na jego pię­trze. Oddy­chał głę­boko i zaczął w myślach powta­rzać te kilka wer­sów man­try, którą stwo­rzył któ­re­goś wie­czoru po powro­cie do domu z pod­bi­tym okiem. Słowa przy­no­siły mu otu­chę, mobi­li­zo­wały do dzia­ła­nia, doda­wały odwagi. Bo prze­cież nie ma sytu­acji bez wyj­ścia.

– Nie bła­gaj o litość, ponie­waż nie ma żad­nego Boga. Nie oka­zuj sła­bo­ści, bo stra­cisz sza­cu­nek u innych…

Usły­szał ciche kroki na scho­dach. Któ­ryś z nich się zbli­żał. Zaci­snął mocno powieki, zbie­ra­jąc się w sobie. Moc­niej chwy­cił ciężki ple­cak wypchany książ­kami.

– Pomóc możesz sobie tylko sam…

Tak, musi to zro­bić sam. Nie­ważne, ilu ich jest. Liczą się deter­mi­na­cja, hart ducha i spryt. Ich prze­waga liczebna jest nie­istotna. Prze­cież on jest od nich cztery razy inte­li­gent­niej­szy. Może nawet szes­na­ście razy.

– Nie zwra­caj uwagi na innych, nikt nie jest waż­niej­szy od cie­bie…

Kroki na kory­ta­rzu się zbli­żyły. Napast­nik był już tylko kilka metrów od jego kry­jówki. Zebrał się w sobie.

– Nie roz­ma­wiaj z nie­zna­jo­mymi, tylko oni mogą cię zasmu­cić…

Zamach­nął się teczką, kiedy jeden z chłop­ców był już o krok. To był Michał, ten o cią­gle zło­śli­wym uśmie­chu, naj­więk­szy waze­li­niarz, który na każde słowo szefa bandy, Romka, reago­wał grom­kim śmie­chem, nawet jeśli ten mówił rze­czy – obiek­tyw­nie patrząc – nie­śmieszne.

Chło­pak dostał w twarz. Zachwiał się i z jękiem gruch­nął na plecy, wznie­ca­jąc obło­czek kurzu. Był tak zasko­czony, że nawet nie zare­ago­wał. Przez chwilę nie wie­dział, co się stało, a potem zła­pał się rękami za roz­bity i krwa­wiący nos. Już nie był boha­te­rem ocho­czo biją­cym słab­szych. Teraz po pro­stu się roz­pła­kał, pró­bu­jąc zata­mo­wać krwa­wie­nie. Ariel pod­biegł do niego i kop­nął go w bok.

Potem od razu ruszył w kie­runku, z któ­rego docho­dziły odgłosy kro­ków innego z napast­ni­ków. Poczuł się cudow­nie lekko. Już się nie bał. Teraz on był myśli­wym.

– Nie bła­gaj o litość, ponie­waż nie ma żad­nego Boga – szep­tał do sie­bie bez­gło­śnie. – Nie oka­zuj sła­bo­ści, bo stra­cisz sza­cu­nek u innych.

Zosta­wił ple­cak na kory­ta­rzu i zbiegł szybko na dół.

– Pomóc możesz sobie tylko sam – powta­rzał, bo to mu doda­wało odwagi.

Dru­giego dopadł w kącie jed­nego z pomiesz­czeń. Zasy­pał go gra­dem cio­sów i kop­nięć, tak że tam­ten nie zdą­żył nawet zare­ago­wać. Upadł na kolana i zasło­nił głowę ramio­nami. Mimo to Ariel kop­nął go jesz­cze dwa razy, po czym znik­nął tak szybko, jak się poja­wił. Zosta­wił jęczą­cego chło­paka, plu­ją­cego krwią roz­bi­tych warg. To był Janusz, kolejny przy­du­pas Romka.

– Nie zwra­caj uwagi na innych, nikt nie jest waż­niej­szy od cie­bie. Nie roz­ma­wiaj z nie­zna­jo­mymi, tylko oni mogą cię zasmu­cić.

Spo­tkał ich na par­te­rze. Jarek pro­wa­dził uty­ka­ją­cego Michała. Krew na­dal obfi­cie pły­nęła mu z nosa. Na jego widok Jarek stra­cił chęć do walki, puścił kolegę i po pro­stu zwiał bez słowa. Michał, mimo opła­ka­nego stanu, też rzu­cił się do ucieczki w ślad za kolegą. Już nie byli tacy mocni, jak im się to na początku wyda­wało.

– Pomóc możesz sobie tylko sam – powie­dział gło­śniej, rozej­rzał się po pod­ło­dze i pod­niósł ciężką połówkę czer­wo­nej cegły.

– Gdzie wy jeste­ście?! – dobiegł go z góry głos Romka. – Macie zasrańca?!

Odpo­wie­działa mu cisza, więc zawo­łał jesz­cze raz gło­śniej i z wyraź­nym nie­po­ko­jem w gło­sie:

– Michał, Jarek?! Co z wami? Gdzie wy poleź­li­ście?!

Ariel ruszył scho­dami na górę, z cegłówką w dłoni. Szedł cicho jak zło­śliwy duch, a przy­naj­mniej na tyle bez­sze­lest­nie, żeby Romek go nie usły­szał. Przy­wódca bandy cho­dził po pod­da­szu i pomsto­wał gło­śno na nie­obec­nych kole­gów, coraz bar­dziej zły i znie­cier­pli­wiony. Wresz­cie szarp­nął za zabite płytą pil­śniową drzwi bal­ko­nowe. Stare gwoź­dzie tkwiące w zbu­twia­łych futry­nach puściły i wyszedł na czę­ściowo znisz­czony przez czas bal­kon. Barierka z jed­nej strony była zerwana i nie­roz­sąd­nie było tam wcho­dzić. Romek jed­nak poszedł, omi­ja­jąc ten frag­ment bal­konu. Pewne chciał się rozej­rzeć po oko­licy, podej­rze­wa­jąc, że jego kole­dzy dostrze­gli gdzieś ucie­ka­ją­cego Ariela i pobie­gli za nim. Stąd był dosko­nały widok na łąkę, zaro­śnięty staw i część parku. Romek wychy­lił się odro­binę przez barierę z desek, którą ktoś przed laty tu posta­wił dla bez­pie­czeń­stwa. Tylko nie wia­domo czy­jego, bo nikt prze­cież tu nie wcho­dził.

– Pomóc możesz sobie tylko sam.

To dobrze, że Romek tam stał. Nie sły­szał, jak w jego kie­runku idzie Ariel. Usły­szał dopiero wtedy, kiedy ten sta­nął na progu drzwi na bal­kon.

Romek odwró­cił się gwał­tow­nie. W posta­wie Ariela musiało być coś takiego, że na jego twa­rzy poja­wił się prze­strach. Tak wła­śnie dzia­łali nie­letni szkolni ban­dyci. Tra­cili cały rezon, kiedy bra­ko­wało hordy poplecz­ni­ków i trzeba było samemu spoj­rzeć oso­bie prze­śla­do­wa­nej w twarz. A to wyma­gało szcze­gól­nej odwagi, jeśli osoba gnę­biona miała w ręku cegłówkę. Romek zbladł i nie potra­fił nic powie­dzieć. To dobrze; i tak nic mądrego nie popły­nę­łoby z jego ust. W środku był pusty jak dzban. Nie miał nic do zaofe­ro­wa­nia światu prócz psu­cia i nisz­cze­nia. Był jed­nostką zbędną. To on był teraz prosz­kiem, a Ariel zmie­nił się w głaz.

Jeśli są sytu­acje, w któ­rych w ludziach budzi się uśpiona bestia, to wła­śnie była jedna z nich.

– Nie zwra­caj uwagi na innych, nikt nie jest waż­niej­szy od cie­bie. Nie roz­ma­wiaj z nie­zna­jo­mymi, tylko oni mogą cię zasmu­cić – powie­dział Ariel i postą­pił krok w kie­runku Romka.1

Dziew­czyna miała około szes­na­stu lat, dłu­gie ciemne włosy po matce, które zawsze nosiła roz­pusz­czone, jakby chciała się nimi pochwa­lić całemu światu. Ubie­rała się jak więk­szość nasto­la­tek – mod­nie, cza­sem wyzy­wa­jąco, cza­sem bez­wstyd­nie. Jezu, dla­czego w cza­sach, kiedy on był nasto­lat­kiem, jego rówie­śnice tak się nie ubie­rały? Wtedy wszy­scy byli zakuci w szkolne mun­durki, tylko dys­ko­teki albo pry­watki dawały pewną odmianę, no ale dziew­czyny nie były tak odważne, jak obecne poko­le­nie, nie poka­zy­wały na ulicy pępka w za krót­kiej koszulce. No, cóż, musiał się z tym pogo­dzić.

I oczy­wi­ście tele­fon komór­kowy w zaci­śnię­tej dłoni, z bia­łymi kabel­kami pro­wa­dzą­cymi do słu­cha­wek w uszach. Czy dzi­siaj jaki­kol­wiek nasto­la­tek, idąc do szkoły, zwraca uwagę na ota­cza­jącą go rze­czy­wi­stość? Nie, bo idzie jak luna­tyk, z nosem w ekra­nie, i nawet gdyby przez noc życie na Ziemi się skoń­czyło, a wytwory cywi­li­za­cji obró­ciły się w perzynę, pew­nie nie dostrzegłby tego od razu. No chyba że nie byłoby połą­cze­nia z netem. Zresztą czy teraz są jesz­cze nor­malne tele­fony? Prze­cież oni nawet do sie­bie nie tele­fonują, tylko piszą na komu­ni­ka­to­rach. Jaka przy­szłość czeka ludz­kość, kiedy dzi­siej­sze dzieci przejmą jej stery? Marna.

Pogrą­żony w nie­we­so­łych myślach, sie­dział w samo­cho­dzie zapar­ko­wa­nym przy chod­niku, któ­rym nasto­latka szła do szkoły, i obser­wo­wał, jak się zbliża. Mimo wszyst­kich gorz­kich reflek­sji, jakie go nawie­dziły, czuł dziwne cie­pło pod ser­cem, gdy na nią patrzył. Była wysoka, szczu­pła i bar­dzo ładna. Kiedy pod­no­siła wzrok znad ekranu, żeby nie wpaść na żywo­płot, słup albo zapar­ko­wany kołami na chod­niku samo­chód, dostrze­gał to bar­dzo wyraź­nie. I te ciemne oczy patrzące spod ciem­nych brwi. Cudowne!

Tak, zde­cy­do­wa­nie była podobna do matki, która kie­dyś z powo­dze­niem brała udział w kon­kur­sach pięk­no­ści. Przez jakiś czas była nawet pre­zen­terką pogody w jed­nej z lokal­nych sta­cji tele­wi­zyj­nych, zanim nie zako­chała się jak idiotka w tym wyta­tu­owa­nym kre­ty­nie. Pew­nie w życiu nie prze­czy­tał żad­nej książki z wyjąt­kiem książki ser­wi­so­wej bar­dzo dro­giego auta, któ­rym aktu­al­nie roz­bi­jał się po mie­ście. A i to nie­ko­niecz­nie. Prze­cież syn wła­ści­ciela ogól­no­kra­jo­wej sieci mar­ke­tów spo­żyw­czych nie mógł jeź­dzić byle czym. Miał też inną wadę. Musiał mieć cią­gle nowe i coraz młod­sze dziew­czyny, więc była pre­zen­terka pogody szybko stra­ciła miej­sce na pie­de­stale i ode­szła w zapo­mnie­nie. Ni­gdy się z tego upadku nie pod­nio­sła. Z tego, co się dowie­dział, od lat samot­nie wycho­wy­wała córkę i pra­co­wała w butiku w cen­trum. Kariera modelki cza­sem koń­czy się dość bole­śnie. I tak mogło być gorzej.

Nasto­latka minęła go, nie odry­wa­jąc wzroku od tele­fonu. Patrzył, jak się oddala. Miała dłu­gie nogi, skry­wane teraz przez czarne pod­ko­la­nówki, krótka spód­niczka falo­wała na boki przy każ­dym kroku, na odkry­tych ple­cach z dumą pre­zen­to­wał się tatuaż w kształ­cie roz­ło­żo­nych skrzy­deł. Jezu, kto nasto­latce pozwo­lił na taki tatuaż? Cho­ciaż z dru­giej strony podo­bał mu się. Był nawet pod­nie­ca­jący. Pobu­dzał wyobraź­nię. Pro­wo­ko­wał do roz­wa­żań, czy cza­sem inne takie nie­spo­dzianki nie czają się w miej­scach intym­nych, przez więk­szość czasu ukryte przed świa­tem i odsła­niane tylko tym naj­bar­dziej zaufa­nym. Cie­kawa myśl, ale chyba nie­od­po­wied­nia w tej chwili i w tym kon­tek­ście. Przy­wo­łał się do porządku.

Zasta­na­wiał się, czy ją kochał. Prze­cież w ogóle jej nie znał. Chyba tak, takie uczu­cie jest sil­niej­sze niż wszystko inne. Trwa mimo czasu i odle­gło­ści, na prze­kór wszyst­kiemu, nawet abso­lut­nemu bra­kowi kon­taktu, nawet wśród nie­zna­jo­mych. Jezu, świat jest zbyt skom­pli­ko­wany. Wolałby, żeby był mniej zło­żony, może wtedy można by zapa­no­wać nad nara­sta­ją­cymi gdzieś w środku pier­wot­nymi, prze­ra­ża­ją­cymi, zwie­rzę­cymi żądzami. Naj­gor­sze było to, że on nie potra­fił nad nimi zapa­no­wać. Teraz nawet nie pró­bo­wał. Po pro­stu kie­dyś eks­plo­duje z nisz­czy­ciel­ską siłą. Znowu w jego życiu nastą­pią gwał­towne i bar­dzo emo­cjo­nu­jące zmiany i na jakiś czas będzie spo­kój. Jezu, czy to się kie­dyś skoń­czy?

Dziew­czyna odda­liła się i znik­nęła za rogiem budynku. Wes­tchnął, prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce i kiedy tylko sil­nik zawar­czał, włą­czył się do ruchu. Po chwili waha­nia też skrę­cił za róg, w ślad za nasto­latką. Popa­trzył na nią jesz­cze, zanim doszła do budynku szkoły.

Potem, rusza­jąc wolno, myślał. Jezu, jaki ona ma cha­rak­ter? To, że fizycz­nie była podobna do matki, nie budziło żad­nych wąt­pli­wo­ści. I bar­dzo dobrze. Mia­łaby w życiu o wiele trud­niej, gdyby odzie­dzi­czyła urodę po ojcu. Ale jaka naprawdę jest? Może jest lek­ko­myślna, poryw­cza, łatwo się zako­chuje i pod wpły­wem bli­żej nie­okre­ślo­nych impul­sów podej­muje zazwy­czaj błędne decy­zje, jak matka? A może jest taka jak ojciec? Jezu, jeśli zmaga się z tyloma oso­bi­stymi pro­ble­mami co ojciec, to jej przy­szłość jawi się dość ponuro.

Zamy­ślony nie zauwa­żył męż­czy­zny na pasach przed szkołą. W ostat­niej chwili naci­snął na pedał hamulca, opony jęk­nęły na asfal­cie, auto zatrzy­mało się, a prze­cią­że­nie rzu­ciło nim o kie­row­nicę. Jezu, o mało nie prze­je­chał prze­chod­nia. Kie­dyś mia­sto zatrud­niało bez­ro­bot­nych, żeby poma­gali prze­cho­dzić dzie­cia­kom przez ulice przed szko­łami. Ubrani w odbla­skowe kami­zelki, z wiel­kimi trans­pa­ren­tami w dło­niach byli widoczni z daleka. Teraz chyba ten zwy­czaj już znik­nął, bo przed tą szkołą nikogo takiego nie było i wła­śnie doszłoby do nie­przy­jem­nego zda­rze­nia. Co prawda jechał wolno, ale jed­nak.

Męż­czy­zna postał chwilę przed maską jego auta, patrząc mu pro­sto w oczy. Był wysoki, miał krót­kie zafar­bo­wane na czarno włosy i coś takiego w oczach, że aż czło­wieka prze­cho­dziły ciarki, kiedy tam­ten świ­dro­wał go spoj­rze­niem. Bar­dzo nie­przy­jemny typ, spe­cy­ficzny i dość mroczny. Na szczę­ście poka­zał tylko środ­kowy palec i poszedł dalej, zni­ka­jąc mu z oczu.2

Pieprzone ponie­działki! Czy ktoś w ogóle lubił ponie­dzia­łek? We krwi krą­żyły pew­nie jesz­cze jakieś ostat­nie pro­mile z sobot­niej popi­jawy i z lecze­nia kaca piwem w dzień święty. Trzeba było jesz­cze kilku godzin, żeby dojść do sie­bie i zacząć w miarę nor­mal­nie myśleć i funk­cjo­no­wać. W związku z tym wyprawa autem za mia­sto do jakiejś pipi­dówy w ten prze­klęty pierw­szy dzień tygo­dnia była naj­więk­szą katorgą, jakiej czło­wiek mógł doświad­czyć. Cho­ciaż z dru­giej strony cios pałką w głowę na początku tygo­dnia mógł zwia­sto­wać, że potem będzie już tylko lepiej. Jedy­nie oko­licz­no­ści, dla jakich trzeba było się tele­pać w to odludne miej­sce, nie zapo­wia­dały na póź­niej łatwej i przy­jem­nej pracy. Raczej były pre­lu­dium do praw­dzi­wego trzę­sie­nia ziemi, połą­czo­nego z gra­do­bi­ciem i powo­dzią.

Takie było przy­naj­mniej zda­nie komi­sa­rza Pio­tra Żoł­nie­rza, kiedy jego służ­bowe auto pod­ska­ki­wało na wybo­jach polnej drogi mię­dzy polami. Na każdy taki pod­skok kac odpo­wia­dał tępym łupa­niem w czaszce. Dobrze, że przy­naj­mniej już widział cel wyprawy – małą kępę drzew przy auto­stra­dzie A4 w kie­runku na Opole. Pro­mie­nie poran­nego słońca odbi­jały się w szy­bach kilku sto­ją­cych tam poli­cyj­nych radio­wo­zów.

Że też ten skur­wy­syn wybie­rał takie miej­sca na swoje zbo­czone zabawy – prze­mknęło mu przez zbo­lałą głowę. Pod­miot tej uwagi spe­cjal­nie dzia­łał w taki spo­sób. Dla­tego od pię­ciu lat pozo­sta­wał nie­uchwytny. Zabójca nasto­la­tek, który zawsze ude­rza znie­nacka, mal­tre­tuje, gwałci, zabija i znika. Jak zło­śliwy duch z samego pie­kła. Taki cho­lerny polter­ge­ist. I tak wła­śnie ochrzciła go prasa, kiedy jakiś poli­cyjny gno­jek puścił farbę i do mediów dotarło, że w oko­li­cach Wro­cła­wia od lat gra­suje seryjny zabójca. Żoł­nierz pamię­tał chryję, jaka się zro­biła, kiedy opu­bli­ko­wano arty­kuł, w któ­rym zna­la­zło się wyjąt­kowo dużo szcze­gó­łów z dotych­cza­so­wych zabójstw, zna­nych tylko pro­ku­ra­to­rom i poli­cjan­tom zaj­mu­ją­cym się ści­ga­niem Polter­ge­ista. Komen­dant woje­wódzki wpadł wtedy we wście­kłość i koniecz­nie chciał dopaść kreta. To był jakiś gno­jek, nie­po­tra­fiący po pijaku trzy­mać gęby na kłódkę, albo sprze­dajna menda, albo jesz­cze więk­szy skur­wy­syn, któ­remu zale­żało wyłącz­nie na udu­pie­niu kole­gów. I oczy­wi­ście nie zna­leźli wtedy kreta. Dla komen­danta sprawa była jasna. Jeśli śled­czy nie potra­fią wytro­pić źró­dła prze­cieku we wła­snych sze­re­gach, to z nich są gów­niani śled­czy i na pewno nie znajdą zabójcy.

Poszła w ruch gilo­tyna i pole­ciały głowy, jak w pew­nym kraju, pod­czas trój­ko­lo­ro­wej rewo­lu­cji. Pole­ciał pro­ku­ra­tor, mimo że był jed­nym z naj­lep­szych, odwo­łany został szef grupy śled­czej, a jego miej­sce zajął komi­sarz Piotr Żoł­nierz.

Wtedy się cie­szył, bo mógł wresz­cie poka­zać, ile jest wart. Tylko że od tam­tego czasu minęły dwa lata i nie poka­zał wiele, a ciało kolej­nej nasto­latki, do któ­rego wła­śnie się zbli­żał, spo­wo­duje, że i on w naj­bliż­szym cza­sie zosta­nie usu­nięty ze sta­no­wi­ska szefa grupy docho­dze­niowo-śled­czej. No i dobrze. Na tej spra­wie wszy­scy łamią sobie zęby, więc chyba nie ma już wielu chęt­nych. Niech komen­dant woje­wódzki sam sta­nie na czele śled­czych, zoba­czy, co mu się wydaje, że można, a co jest naprawdę wyko­nalne..

Nie chciał oglą­dać wido­ków, które na niego cze­kały przy tej kępie drzew. Jesz­cze bar­dziej zwol­nił, otwo­rzył sze­rzej okna w aucie i zapa­lił, mimo że ni­gdy tego nie robił wewnątrz wozu.

Wsta­wał kolejny upalny dzień, jaki natura fun­do­wała ludziom w dru­giej poło­wie maja. Tem­pe­ra­tury były nie­nor­malne jak na tę porę roku, więc można było przy­pusz­czać, że robiła to raczej spe­cjal­nie, aby ich pognę­bić, a nie spra­wić przy­jem­ność. Zresztą czy miała za co ludziom spra­wić przy­jem­ność? Raczej nie.

Żoł­nierz wyrzu­cił papie­rosa po kilku pocią­gnię­ciach i już za moment par­ko­wał za ostat­nim poli­cyj­nym radio­wo­zem w sze­regu. Wysiadł z ocią­ga­niem i poszedł wolno przez wyso­kie trawy w kie­runku drzew. Zatrzy­mał się na moment, nie zwra­ca­jąc uwagi na innych. Miej­sce zbrodni było już ogro­dzone taśmami z napi­sem „poli­cja”, mun­du­rowi stali na zewnątrz kręgu, w środku krę­ciło się tylko dwóch tech­ni­ków w bia­łych uni­for­mach, zasła­nia­ją­cych nawet twarz, obok nich tak samo ubrany foto­graf na prze­mian robił zdję­cia i fil­mo­wał zabez­pie­czone przez nich ślady. Ulżyło mu na chwilę, gdy zoba­czył, że na razie przy­sła­niają mu maka­bryczny widok na zwłoki.

Pomy­ślał, że zdąży jesz­cze wypa­lić papie­rosa, zanim zoba­czy go komi­sarz Góral­ski, który jako jedyny, poza tech­ni­kami, znaj­do­wał się na tere­nie odgro­dzo­nym taśmami. Nagle papie­ros zemdlił Żoł­nie­rza. Co z tego, że był sko­rum­po­wa­nym sta­rym gli­nia­rzem, co z tego, że za pie­nią­dze krył prze­stęp­ców, co z tego, że na zle­ce­nie zaufa­nych adwo­ka­tów i pro­ku­ra­to­rów – tak samo umo­czo­nych w kon­takty z pół­świat­kiem jak on – usu­wał lub pod­mie­niał dowody w maga­zy­nie albo wymu­szał na świad­kach zmianę zeznań. Teraz zupeł­nie się nie liczyło, że miał na sumie­niu jesz­cze gor­sze czyny, dzięki któ­rym było go stać na wszystko, czego sobie tylko zaży­czył, i jak mało kto potra­fił uży­wać życia. Teraz, przez te kilka minut, znowu stał się takim poli­cjan­tem, jakim był zaraz na początku służby. Peł­nym ide­ałów, wie­rzą­cym w sens walki ze złem i ści­ga­nia prze­stęp­ców.

Gdyby teraz dorwał skur­wy­syna, który w taki spo­sób oka­le­cza, gwałci i mor­duje nasto­latki od kilku lat i wciąż pozo­staje na wol­no­ści, pew­nie mógłby go nawet zabić. Na pewno by go nie zastrze­lił. Biłby gołymi rękami, powoli, meto­dycz­nie, zła­małby mu palce, jeden po dru­gim, żeby ten wrzód na zdro­wym spo­łe­czeń­stwie czuł, że umiera. Sko­pałby go po jajach, żeby już ni­gdy nie miał czego wycią­gnąć z roz­porka. Dopiero gdyby uznał, że cier­pie­nie, jakie mu zadał, w nie­wiel­kiej czę­ści wyna­gro­dziło krzywdę, którą wyrzą­dził, prze­strze­liłby mu kolana i zadzwo­nił po karetkę. Nie obcho­dzi­łoby go, co by z nim póź­niej zro­bili. Mogliby go nawet oskar­żyć i zamknąć w pier­dlu. Choć raczej by tego nie zro­bili. Dla­czego? Bo każdy by mu zazdro­ścił, że się odwa­żył i sam wymie­rzył spra­wie­dli­wość, nie licząc się z sądami, które nie­raz już swo­imi łagod­nymi wyro­kami niwe­czyły pracę śled­czych i pozwa­lały sady­stom wró­cić do nor­mal­nego życia albo decy­do­wały o umiesz­cze­niu ich w zakła­dach psy­chia­trycz­nych, na lecze­nie. A prze­cież, do jasnej cho­lery, wszy­scy wie­dzieli, że nie można zre­so­cja­li­zo­wać takiego psy­cho­paty jak ten, ani tym bar­dziej go wyle­czyć. Bestia już na zawsze pozo­sta­nie bestią i w nor­mal­nych warun­kach nale­żałby się jej stry­czek. Tylko że żyjemy w jakichś dziw­nych cza­sach, kiedy zamiast karać z pełną suro­wo­ścią, kie­ru­jemy się źle poj­mo­wa­nym huma­ni­ta­ry­zmem. Czy ten psy­chol, mor­du­jąc nie­winne nasto­latki, wyka­zy­wał się jaki­miś ludz­kimi uczu­ciami? Nie, dla­tego nie był czło­wie­kiem; był agre­syw­nym i śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nym zwie­rzę­ciem, a do takich po pro­stu się strzela. I nie ma wtedy mowy o huma­ni­ta­ry­zmie.

Tak, był za karą śmierci dla takich potwo­rów.

– Piotr!

Woła­nie Górala dobie­gło do jego uszu dopiero po dłuż­szej chwili. Kolega jed­nak go wypa­trzył. Żoł­nierz nie­chęt­nie zdu­sił peta pod butem i prze­kro­czył magiczny krąg wyzna­czany przez taśmę. Uści­snęli sobie dło­nie. Komi­sarz Góral­ski, nie­zbyt odkryw­czo nazy­wany w wydziale Góra­lem, był jego cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem. Niż­szy o głowę, zamiast po robo­cie cho­dzić na siłow­nię i rzeź­bić syl­wetkę, wolał sko­czyć na kebab i zatrosz­czyć się o krą­gło­ści na brzu­chu, nie golił głowy na zero, tylko sta­ran­nie pie­lę­gno­wał swoje czarne, krę­cone włosy, odwie­dza­jąc fry­zjera co naj­mniej raz w tygo­dniu. Cho­dził do bar­bera, który pie­lę­gno­wał jego krótką, czarną brodę, pod­czas gdy Piotr golił się sam, a że tego nie lubił, jego gole­nie też wypa­dało raz w tygo­dniu. W tym przynaj­mniej była zgod­ność. No i jesz­cze w jed­nym: obaj tak samo lubili przy­tu­lać brudną kasę i bawili się rów­nie dobrze, wyda­jąc ją na dziwki. Kiedy szli w sobotę do klubu, Góral potra­fił wyrwać rów­nie ładną dupę jak Piotr, mimo że nie mógł poszczy­cić się wiel­kimi bicep­sami, rzeź­bioną klatą, sze­ścio­pa­kiem na brzu­chu i syl­wetką w kształ­cie litery V. Za to jego port­fel był tak samo wypchany pie­niędzmi, co w tym wypadku miało decy­du­jące zna­cze­nie.

– Mamy kolejną ofiarę. – Po minie Górala można było wywnio­sko­wać, że i on tego poranka wró­cił do poglą­dów ide­al­nego stróża prawa.

– Coś już wia­domo?

– Nasto­latka, ten sam sche­mat, podobne obra­że­nia. Nie ma wąt­pli­wo­ści.

– Kurwa mać!

Zapy­tał naj­bliż­szego tech­nika, czy może zbli­żyć się do zwłok. Ten na migi poka­zał mu, któ­rędy ma iść. Poszedł, ale zaraz sta­nął, prze­ły­ka­jąc gło­śno ślinę. Widział nie­jedno, nic go nie ruszało, żołą­dek miał zawsze sta­lowy. Czę­ściej rzy­gał po wódce niż na widok zma­sa­kro­wa­nych czy roz­kła­da­ją­cych się zwłok. Tylko że tym razem było ina­czej. Może to świa­do­mość total­nej porażki jako szefa grupy śled­czej spo­wo­do­wała u niego aż tak daleko idący dys­kom­fort.

Ode­tchnął głę­boko i pod­szedł tak bli­sko, jak pozwo­lił mu tech­nik. Z tyłu jed­no­staj­nie szu­miała auto­strada, po któ­rej w obie strony pędziły auta. To go tro­chę roz­pra­szało i musiało minąć nieco czasu, zanim odgo­nił od sie­bie wszyst­kie zbędne myśli i dźwięki. Sku­pił się jedy­nie na zwło­kach i miej­scu zbrodni. Tylko czy to było miej­sce zbrodni, czy jedy­nie miej­sce porzu­ce­nia ciała?

Rozej­rzał się. Kil­ka­na­ście sta­rych drzew z opa­da­ją­cymi ciężko gałę­ziami rosło jak wysepka na skraju pól upraw­nych, nale­żą­cych do jakie­goś rol­nika. Jak okiem się­gnąć cią­gnęły się łany mło­dego zboża, poprze­ci­nane śla­dami maszyn rol­ni­czych doko­nu­ją­cych opry­sków i dziu­rawą polną drogą, którą tu przy­je­chali.

Spoj­rzał pod nogi i rozej­rzał się po naj­bliż­szej oko­licy. Tu kie­dyś musiało być jakieś bajoro i pew­nie drzewa rosły na jego skraju, skoro teren nie został ni­gdy zago­spo­da­ro­wany pod uprawy. Tyle że ostat­nie lata były suche i woda, a potem błoto, wyschły, roślin­ność wodną z wolna zastę­po­wała ta pora­sta­jąca zwy­kłe łąki. Na razie jed­nak była niska i rachi­tyczna.

Zwłoki leżały na brzu­chu, w miej­scu, gdzie wyraź­nie ryso­wał się pra­wie zupeł­nie pozba­wiony roślin­no­ści łach zaschnię­tej gliny. Jasne, dłu­gie włosy, poskle­jane krwią, oka­lały szczel­nie głowę, jak weł­niana czapka w zimę. Twa­rzy nie było widać, z czego komi­sarz Żoł­nierz aku­rat był zado­wo­lony. Ręce ofiary roz­rzu­cone na boki – zda­niem poli­cjanta tro­chę nie­na­tu­ral­nie, lecz nie potra­fił z całą pew­no­ścią stwier­dzić, czy są poła­mane, czy powy­krę­cane w sta­wach bar­ko­wych. Plecy podra­pane ze struż­kami zaschnię­tej krwi, pośladki posi­nia­czone, zakrze­pła krew mię­dzy nogami, dłu­gie nogi pocięte, jedna stopa na pewno zła­mana i posi­niała. Nie patrzył dłu­żej, tylko ostroż­nie się wyco­fał do Górala.

– I co o tym myślisz? – zapy­tał go kolega.

– Nasz zło­śliwy duch wró­cił.

Żoł­nierz sta­rał się, żeby jego głos zabrzmiał w miarę natu­ral­nie, cho­ciaż nie do końca mu się to udało. Może na sku­tek ostat­nich obra­zów, a może był to jed­nak wyrzut sumie­nia, że się nie spraw­dził jako szef grupy śled­czej. Gdyby mu się udało, ta dziew­czyna na pewno by żyła. Ale się nie udało. Trudno jest zła­pać ducha, kiedy nie ma się poję­cia, kim jest i gdzie stra­szy. Z tym seryj­nia­kiem tak wła­śnie było. Cze­kał, aż zamie­sza­nie minie, a potem mor­do­wał, ude­rza­jąc znie­nacka, prak­tycz­nie zawsze tak samo. Nasto­latka zni­kała z ulicy po zmroku i po jakimś cza­sie poli­cja odnaj­dy­wała jej oka­le­czone ciało. Mor­do­wana była gdzie indziej, więc śla­dów w miej­scu porzu­ce­nia ciała było bar­dzo nie­wiele. Do tego zabójca za każ­dym razem sta­ran­nie to miej­sce wybie­rał. Totalne odlu­dzia, twardy grunt, trudny dojazd – taki był stan­dard.

– Już wiesz o decy­zji szefa? – zapy­tał Góral, nie patrząc na Pio­tra.

– Jakiej decy­zji?

– Nie jesteś już sze­fem grupy śled­czej.

Mimo że Żoł­nierz się tego spo­dzie­wał, poczuł się zra­niony do żywego. Nikt do niego nie zate­le­fo­no­wał, nikt go nie ostrzegł; dowie­dział się przy­pad­kiem od jed­nego ze śled­czych. Tak się nie postę­puje z gli­nia­rzem, który na tej robo­cie zjadł zęby. To było uwła­cza­jące jego god­no­ści. Wście­kłość zapa­liła się i zga­sła jak siarka w zapałce. No i po co mu te nerwy?

– Jak to się stało? – zapy­tał przez zaci­śnięte szczęki.

– Ja tam nie wiem. – Góral­ski wzru­szył ramio­nami, śle­dząc ptaki gnież­dżące się w koro­nach drzew. – Patryk dowie­dział się na poran­nej nara­dzie u naczel­nika i prze­ka­zał mi w tajem­nicy. To jesz­cze nic ofi­cjal­nego.

– No ja myślę – rzu­cił Żoł­nierz.

– Nie mów, że się nie spo­dzie­wa­łeś.

– Coś wisiało w powie­trzu, ale żeby, cho­lera, tak od rana w ponie­dzia­łek i z taj­niaka? Tego aku­rat się nie spo­dzie­wa­łem. Nie pozwo­lili mi nawet obej­rzeć trupa w spo­koju.

– Nie prze­sa­dzaj. – Góral zapa­lił papie­rosa, nie czę­stu­jąc kolegi. – Zwłoki obej­rza­łeś w spo­koju, może tro­chę na kacu, ale wie­rzę, że twój poli­cyjny nos nie jest aż tak zamro­czony, żeby cze­goś nie zwą­chać.

Komi­sarz Żoł­nierz spoj­rzał na niego ze zło­ścią, ale nic nie odpo­wie­dział. Cho­lera, niby sami kole­dzy, po tych samych pie­nią­dzach, a tylko się odwróć do nich ple­cami i zaraz któ­ryś zmieni się w Bru­tusa z nożem. Do tego nie spo­sób prze­wi­dzieć który.

Może już powi­nien zmie­nić śro­do­wi­sko i zająć się czymś innym? Tylko czym? Nie chciał skoń­czyć jako jeden ze współ­pra­cow­ni­ków gang­ste­rów w bia­łych koł­nie­rzy­kach. Prze­cież oni tylko cze­kali, aż odej­dzie z poli­cji. Mieli na niego tyle haków, że nawet przez myśl by mu nie prze­szło, żeby odrzu­cić pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia, którą by mu przed­sta­wili następ­nego dnia. Kie­dyś myślał, że odłoży sporą sumkę w zie­lo­nych, wyje­dzie na kra­niec świata i stam­tąd pokaże im cztery litery. Nie­stety, pie­nią­dze prze­pie­przył i teraz sam znaj­duje się w czte­rech lite­rach. Niech to szlag trafi!

– Wia­domo już, kto przej­mie kie­ro­wa­nie grupą? – zapy­tał, rezy­gnu­jąc z zapa­le­nia papie­rosa. W mię­dzy­cza­sie go zemdliło.

– Pro­ku­ra­tor też będzie nowy. – Góral miał nie­od­gad­niony wyraz twa­rzy.

– Kto?

– Sobo­ciń­ski.

– No i co?

– Co ty, kurwa, masz dzi­siaj kło­poty z myśle­niem? Czyim przy­du­pa­sem jest Sobo­ciń­ski?

Piotr prze­klął gło­śno i jed­nak zapa­lił.

– Wil­czyca nad­cho­dzi i będzie kąsać – pod­su­mo­wał z krzy­wym uśmie­chem komi­sarz Góral­ski.3

Komi­sarz Laura Wilk, przez kole­gów zło­śli­wie zwana Wil­czycą, skrę­cała wła­śnie z głów­nej drogi i wolno toczyła auto po wer­te­pach mię­dzy polami obsia­nymi zbo­żem, jadąc w kie­runku kępy drzew znaj­du­ją­cej się nie­da­leko auto­strady. Kie­dyś wku­rzało ją to, że kole­dzy z Wydziału Kry­mi­nal­nego Komendy Woje­wódz­kiej Poli­cji we Wro­cła­wiu nazy­wają ją Wil­czycą. Szybko jed­nak prze­szła nad tym do porządku dzien­nego. Potem nawet zaczęło jej to spra­wiać przy­jem­ność. Męski szo­wi­nizm w poli­cji miał się dobrze i jako młoda poli­cjantka wie­lo­krot­nie spo­ty­kała się z nie­wy­bred­nymi komen­ta­rzami albo pro­po­zy­cjami, za które chęt­nie dałaby roz­mówcy w mordę. I raz czy dwa nawet dała, z szyb­kim i bar­dzo dobrym skut­kiem.

Chyba wła­śnie dla­tego zaczęli ją nazy­wać Wil­czycą. Od tego momentu wszel­kie sek­su­alne alu­zje się skoń­czyły. Wil­czyca – to brzmiało mocno, dum­nie i nie­bez­piecz­nie. Kole­dzy sami wpa­dli w swoją pułapkę, nadali jej groźną ksywkę i dzięki niej zaczęli ją naresz­cie trak­to­wać z sza­cun­kiem, jak part­nera, a nie jak twar­do­głową femi­nistkę, która posta­no­wiła zre­ali­zo­wać się w super­mę­skim zawo­dzie, cho­ciaż kom­plet­nie się do tego nie nadaje. Tylko że Laura się nada­wała. Nada­wała jak jasna cho­lera, co nie­jed­no­krot­nie udo­wod­niła, posy­ła­jąc za kraty psy­choli. Więk­szość śled­czych z wydziału kry­mi­nal­nego o wiele mniej nada­wała się do bycia funk­cjo­na­riu­szem niż ona. Co chwilę im to poka­zy­wała i pono­siła kon­se­kwen­cje w postaci złych spoj­rzeń, zło­śli­wych uwag za ple­cami, a cza­sem kopa­nia zdra­dli­wych doł­ków na ścieżce jej kariery.

Zresztą było już tego coraz mniej. Zostało jesz­cze tylko paru sko­rum­po­wa­nych drani, któ­rzy cią­gle patrzyli na nią, jakby nada­wała się tylko do garów, dawa­nia dupy i zara­bia­nia coraz więk­szej kasy na zasił­kach poro­do­wych i pięć­set plu­sach. Ale z nimi też sobie w końcu pora­dzi. Nie zno­siła zdraj­ców w fabryce i na pewno już dawno spro­wa­dzi­łaby ich do par­teru, gdyby miała twarde dowody. Było trudno, ale to tylko kwe­stia czasu. Pora­dzi sobie i z nimi.

Jed­nym z takich zatwar­dzia­łych ofi­ce­rów, nie­usta­ją­cych w pod­ko­py­wa­niu jej na wszyst­kie spo­soby, był komi­sarz Żoł­nierz. Teraz, kiedy wresz­cie ma zająć jego miej­sce na czele grupy śled­czej ści­ga­ją­cej Polter­ge­ista, liczyła się z wybu­chem wojny total­nej. I miała to w dupie.

Laura Wilk miała trzy­dzie­ści sześć lat i aler­gię na dzieci, stałe związki, miłość i inne cho­lerne klą­twy, które mogą czło­wie­kowi zamą­cić w gło­wie. Ona była odporna. W całym jej życiu poja­wił się tylko jeden facet, do któ­rego czuła sła­bość, jed­nak nie aż tak wielką, żeby pla­no­wać z nim wspólne życie. Nie wyobra­żała sobie, jak mogłaby dzie­lić miesz­ka­nie z przed­sta­wi­cie­lem płci prze­ciw­nej, cho­dzić do tej samej toa­lety, uży­wać tej samej wanny, wresz­cie spać w tym samym łóżku. Po co ludzie robią sobie taką krzywdę? Poza tym związki ogra­ni­czają wol­ność. Zamiast robić to, na co aku­rat ma ochotę, musia­łaby liczyć się ze zda­niem kogoś innego, kto miałby w tym cza­sie zupeł­nie inne pomy­sły. O sek­sie nie wspo­mi­na­jąc. Pre­fe­ro­wała niczym nie­skrę­po­waną wol­ność w tym zakre­sie i cho­dziła do łóżka, z kim chciała i wtedy, kiedy miała ochotę. Wbrew plot­kom, które na jej temat krą­żyły po komen­dzie, była jak naj­bar­dziej hete­ro­sek­su­alna. Kobiety jej nie inte­re­so­wały, nie miały do zaofe­ro­wa­nia tego cze­goś, co ją naj­bar­dziej w sek­sie krę­ciło, a wszel­kie imi­ta­cje budziły tylko wstręt.

Nosiła się jak męż­czy­zna już od wcze­snych lat szkol­nych. Zna­jomi zawsze jej powta­rzali, że w boskim sys­te­mie dys­try­bu­cji ciała i ducha musiał nastą­pić błąd i Laura powinna była uro­dzić się chło­pa­kiem, a nie dziew­czyną. Nie zga­dzała się z takim twier­dze­niem. Była stu­pro­cen­tową kobietą, a to, że ni­gdy nie ubie­rała się jak kobieta, niczego nie zmie­niało. Nawet jasne włosy ścięła na krótko, ponie­waż zbyt dłu­gie loki ją dener­wo­wały. Na zło­śliwe uwagi, że zamiast do kosme­tyczki cho­dzi do goli­brody, reago­wała peł­nymi poli­to­wa­nia uśmiesz­kami.

Nie miała poję­cia, kim by została, gdyby na bar­dzo wcze­snym eta­pie swo­jego życia nie zde­cy­do­wała się na pracę w poli­cji. Zresztą takie roz­wa­ża­nia nie miały naj­mniej­szego sensu. Ona uro­dziła się po to, żeby ści­gać popa­prań­ców, zbo­czeń­ców i zabój­ców. I to tych naj­gor­szych. To był jej główny życiowy cel.

Zawsze uwa­żała, że jest jedyną osobą w wydziale, która jest w sta­nie zła­pać Polter­ge­ista, jed­nak szansę dostała dopiero teraz, kiedy zna­le­ziono już ósme zwłoki w ciągu pię­ciu lat. Szef wresz­cie poszedł po rozum do głowy, prze­stał ule­gać naci­skom kole­gów i pod­jął jedyną słuszną, męską decy­zję i zle­cił kobie­cie audyt dotych­cza­so­wego śledz­twa. Doga­dał się przy tym z pro­ku­ra­turą i pro­ku­ra­tor też się zmie­nił. Sobo­ciń­ski był jej przy­ja­cie­lem, pra­co­wali razem od zawsze i świet­nie się doga­dy­wali. Mimo że w powszech­nej opi­nii uwa­żany był za mięk­kiego, miał otwarty umysł i nie bał się podej­mo­wa­nia wyzwań. Razem z Laurą zawsze odno­sili suk­cesy.

Tak się zło­żyło, że dzień wcze­śniej spo­tkała się nie­for­mal­nie z naczel­ni­kiem wydziału i komen­dan­tem woje­wódz­kim, przed­sta­wia­jąc im wyniki audytu. Po pół­go­dzi­nie zapa­dła decy­zja o odwo­ła­niu Żoł­nie­rza i mia­no­wa­niu jej na sze­fową grupy. Na nie­szczę­ście o poranku przy­szła wia­do­mość o zna­le­zie­niu kolej­nych zwłok. Polter­ge­ist wró­cił.

Zapar­ko­wała na końcu sze­regu aut, wysia­dła i zlu­stro­wała oto­cze­nie. Słońce zaczy­nało przy­pie­kać, auto­strada szu­miała, tak samo jak korony drzew w pory­wach wia­tru. Popa­trzyła, co robią tech­nicy, a potem skie­ro­wała się bez­po­śred­nio do sto­ją­cych w pew­nym odda­le­niu Góral­skiego i Żoł­nie­rza. Nie miała zamiaru niczego im odpusz­czać. Spier­do­lili, więc powinni dostać po łbie.

Góral patrzył na nią z lek­kim uśmie­chem, kiedy się zbli­żała, za to ta wielka, łysa, zaro­śnięta i nie­sym­pa­tyczna góra mię­śni, w cen­tral­nej ewi­den­cji lud­no­ści zare­je­stro­wana jako Piotr Żoł­nierz, nawet na nią nie spoj­rzała. W ostat­nim momen­cie, ku zdu­mie­niu Górala, Laura skrę­ciła i wdała się w roz­mowę z tech­ni­kami. Po chwili mun­du­rowi zabez­pie­czali taśmami cały teren od drogi do miej­sca poło­że­nia ciała i prze­sta­wiali samo­chody tro­chę dalej, żeby nie stały w miej­scu, gdzie poten­cjal­nie mógł się zatrzy­mać zabójca, przy­wo­żąc tu zwłoki. Takie zmiany trwały kil­ka­na­ście minut, które spę­dziła na roz­mo­wach z tech­ni­kami i na spraw­dze­niu terenu od strony lasu. Wkrótce i tam roz­cią­gane były taśmy.

Kiedy wró­ciła do dwóch kole­gów z wydziału, Góral­ski już się nie uśmie­chał, a jego kolega wyglą­dał, jakby łado­wał aku­mu­la­tory w lase­rach zamon­to­wa­nych w oczach, żeby zwięk­szyć ich moc i spa­lić ją pierw­szym spoj­rze­niem.

– Przy­je­cha­li­ście tu, kurwa, na wycieczkę czy leczyć kaca? – wark­nęła, kiedy sta­nęła przed nimi z rękami w kie­sze­niach dżin­sów.

Na szczę­ście Żoł­nierz nie dys­po­no­wał żad­nymi ukry­tymi super­mo­cami, ponie­waż prze­żyła jego pierw­sze spoj­rze­nie. Pew­nie był bar­dzo zawie­dziony.

– O co ci cho­dzi? – mruk­nął.

– Nie zabez­pie­czy­li­ście w nale­żyty spo­sób miej­sca zna­le­zie­nia zwłok – powie­działa twardo.

– Daj spo­kój. – Góral chciał zba­ga­te­li­zo­wać jej zarzut. – Nie padało od mie­siąca, droga jest twarda jak skała, żad­nych śla­dów.

– Spraw­dzi­li­ście, któ­rędy prze­niósł tu ciało? Na pewno zostały odci­ski w tra­wie, jeśli już ktoś ich nie zadep­tał.

– Na tych łachach zaschnię­tej gliny z suchą trawą i tak nic nie zoba­czysz…

– Gówno mnie to obcho­dzi! – wark­nęła, pod­no­sząc głos, aż sto­jący nie­opo­dal mun­du­rowi spoj­rzeli w ich kie­runku z cie­ko­wo­ścią. – Chcę mieć ten teren prze­szu­kany i obfo­to­gra­fo­wany. On nie zja­wił się na środku tego wyschnię­tego bajora zni­kąd. Był obcią­żony cia­łem dziew­czyny, musiał zosta­wić głęb­sze ślady.

– Tech­nicy tam patrzyli. – Żoł­nierz mie­rzył ją coraz bar­dziej wście­kłym spoj­rze­niem.

– Nie wiesz, gdzie patrzyli, bo cię tu jesz­cze nie było – odpo­wie­działa. – Góral, widzia­łeś tę ścieżkę od strony drzew? Kto ją wydep­tał?

– Zwie­rzęta.

– A jesteś tego pewien? Może on przy­szedł stam­tąd i coś znaj­dziemy?

Nikt nie lubi, kiedy zarzuca mu się nie­kom­pe­ten­cję.

– Odczep się, Laura! – rzu­cił ostrzej. – Dzia­ła­łem tak, jak uzna­łem za sto­sowne w tej sytu­acji. W ten spo­sób do każ­dego można się przy­cze­pić.

– Zaję­łaś moje miej­sce i dla­tego teraz będziesz po nas jeź­dzić? – ode­zwał się dziw­nie spo­koj­nym gło­sem komi­sarz Żoł­nierz.

Laura zer­k­nęła na niego zasko­czona. Spo­dzie­wała się eska­la­cji tej awan­tury, tym­cza­sem on zacho­wy­wał się wyjąt­kowo spo­koj­nie.

– Nie zamie­rzam, cho­ciaż mam prawo być wku­rzona – odpo­wie­działa. – Przez ostat­nie dwa tygo­dnie prze­glą­da­łam akta ze śledz­twa…

Spe­cjal­nie zawie­siła głos, żeby zare­je­stro­wać ich reak­cje. Z zado­wo­le­niem zauwa­żyła zanie­po­ko­je­nie. Wcale im się nie dzi­wiła. Jeśli szef w tajem­nicy zleca komuś audyt pro­wa­dzo­nego przez cie­bie śledz­twa, świad­czy to co naj­mniej o nad­szarp­nię­tym zaufa­niu.

– Pamię­ta­cie, że przy dru­gich i trze­cich zwło­kach zna­le­ziono wióry? – zapy­tała.

Komi­sarz Góral­ski się tro­chę roz­luź­nił.

– W pierw­szym przy­padku piw­nica była zanie­czysz­czona, więc trudno było trak­to­wać te wióry jako ważny ślad – powie­dział. – W dru­gim zacho­dziło poważne podej­rze­nie zanie­czysz­cze­nia miej­sca zna­le­zie­nia ciała przez jed­nego z poli­cjan­tów. Miał te wióry na spodniach.

Laura popa­trzyła mu w oczy i poki­wała głową.

– Tylko nikt wtedy nie spraw­dził, że wióry zna­le­zione na miej­scu pocho­dziły z drzewa sosno­wego, a te na spodniach poli­cjanta to były pozo­sta­ło­ści po wier­ce­niu w pły­cie wió­ro­wej.

Góral zagryzł wargi i spoj­rzał na Pio­tra. Ten wzru­szył ramio­nami.

– Wtedy nie byłem jesz­cze sze­fem grupy – powie­dział.

– Ale mia­łeś obo­wią­zek jesz­cze raz prze­ana­li­zo­wać wszystko, co zostało zgro­ma­dzane w aktach.

– I to zro­bi­łem – odpo­wie­dział twardo. – Nie uzna­łem tych wió­rów za istotny szcze­gół. Nie przy­pniesz mi tego.

Laura mil­czała przez moment.

– Nie mam zamiaru – powie­działa wresz­cie. – Nie jesteś w tej chwili na dywa­niku u szefa, więc odpu­ści­łam ci te wióry. Chcia­łam tylko zako­mu­ni­ko­wać, że od teraz ja dowo­dzę i u mnie nie będzie pobła­ża­nia za zbyt­nią rutynę i byle­ja­kość. Każde miej­sce zna­le­zie­nia zwłok ma być spraw­dzone tak, jak was uczyli w szkole i na szko­le­niach. – Spu­ściła wzrok na leżące pod ich nogami nie­do­pałki papie­ro­sów. – Jeśli ktoś coś zanie­dba, zgło­szę to naczel­ni­kowi i gówno mnie będzie obcho­dziło, kto ile lat pra­cuje już w psiarni. Jak się znu­dziło, można zmie­nić zawód i nie dener­wo­wać tych, któ­rzy naprawdę chcą coś zro­bić.

Ich spoj­rze­nia były jak stu­ki­lo­gra­mowe odważ­niki, ale ona nie dała się przy­gnieść. Tro­chę spu­ściła z tonu.

– Musimy zna­leźć psy­chola, zanim zgi­nie kolejna nasto­latka. Może gdyby ktoś zwró­cił wcze­śniej uwagę na te wióry, już byśmy go mieli.

Obró­ciła się na pię­cie i ode­szła do tech­ni­ków.

Żoł­nierz splu­nął za nią i wykrzy­wił twarz w złym gry­ma­sie.

– Jesz­cze kie­dyś ją zała­twię – szep­nął tak, żeby tylko Góral mógł go usły­szeć. – Wyjąt­kowo mi, larwa, działa na nerwy.

– Tylko nie mów, że taka ostra babka nie działa na twoją wyobraź­nię – zakpił kolega.

– Odpieprz się ode mnie. Ona nie jest w moim typie. To słabi faceci znaj­dują sobie ostre laski. Praw­dziwi męż­czyźni nie potrze­bują takich eks­tre­mal­nych pod­niet. To oni rzą­dzą.

– Filo­zof się, kurwa, zna­lazł.

Kilka minut póź­niej tech­nik przy dro­dze zawo­łał komi­sarz Laurę Wilk. Pode­szła i przy­kuc­nęła przy nim. Wska­zy­wał na dro­binki w tra­wie.

– Co to jest? – zapy­tała, czu­jąc miły dreszcz eks­cy­ta­cji na ple­cach.

– Wygląda na wióry – powie­dział ostroż­nie.

Dreszcz zmie­nił się w falę przy­jem­nego gorąca na policz­kach. Miała prze­czu­cie. Po raz kolejny jej wil­czy nos nie zawiódł. Przy­jem­nie było znowu się prze­ko­nać, że wśród raso­wych poli­cyj­nych psów suki mają o wiele lep­szy węch i instynkt.

– Skąd mogły się tu wziąć? – rzu­ciła szybko.

– Być może miał je na butach – wyra­ził swoje przy­pusz­cze­nie tech­nik. – Są tylko tu, dalej ich nie ma.

– Zabez­piecz mi to.

– Oczy­wi­ste.

Komi­sarz Wilk ode­szła kilka kro­ków w bok i ode­tchnęła głę­boko. Gro­mada pta­ków zato­czyła nad jej głową łuk i wylą­do­wała w koro­nach drzew. Było coraz cie­plej. Jak w dzie­cię­cej zaba­wie w poszu­ki­wa­nie ukry­tych przed­mio­tów. Mróz, zimno, cie­pło, gorąco.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: