- W empik go
Potworna matka. Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki - ebook
Potworna matka. Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki - ebook
Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) był popularnym francuskim powieściopisarzem. Autor powieści w odcinkach i popularnych sztuk teatralnych, najbardziej znany jest z XIX-wiecznego bestsellera La Porteuse de pain (Handlarz chlebem), który został po raz pierwszy opublikowany w Le Petit Journal w latach 1884-1889. Dzieło Les Filles de plâtre (Córki tynkarza), ukazujące się w 1855 roku, zostało potępione jako obsceniczne, a Perrin został osądzony i skazany na trzy miesiące więzienia i grzywnę w wysokości 500 franków. Tutaj polecamy lekturę równie świetnej powieści, której początek poniżej prezentujemy: „...dały się słyszeć kroki wewnątrz mieszkania, drzwi się otworzyły i ukazała się w nich szczególna istota. Była to kobieta lat około czterdziestu, mała i szczupła, z rękami niepomiernej długości i podobnymi do tych, jakie mają pewne gatunki małp. Nieproporcjonalność ta jednak znikała wobec potwornej wklęsłości głowy między wystającymi ramionami. Natomiast twarz tej kobiety, tak pokrzywdzonej przez naturę, była szczególnej, a moglibyśmy powiedzieć przerażającej piękności. To wyrażenie przerażająca jest trafne, bo cera matowej bladości, wielkie oczy czarne o wejrzeniu sfinksa, usta o wargach grubych, zmysłowych, czerwonych od napływającej krwi, stanowiły coś złowrogiego i przywodziły na myśl wizerunek małżonki wampira”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-368-1 |
Rozmiar pliku: | 634 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Zbytecznym wydaje się nam powiedzieć, że w tej ludnej dzielnicy życie czynne i hałaśliwe zaczyna się od świtu, a kończy się późno w nocy.
Powozik dobrze utrzymany ale bardzo skromny, zaprzężony w konia wcale nie eleganckiego i powożony przez stangreta w ciemnej liberii, wyjechał z bulwaru Sewastopolskiego i zatrzymał się przed wspomnianym domem.
Z powozu wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, z twarzą otwartą i poczciwą, oczyma, jaśniejącymi inteligencją, starannie wygolony, z włosami siwiejącymi i nieco przydługimi, w białym krawacie, ubrany czarno.
Z postawy i ruchów odgadnąć w nim można było od pierwszego rzutu oka albo urzędnika, albo doktora.
I rzeczywiście był to doktór.
Doktór zapuścił się w sień wąską i ciemną, gdzie rozchodził się ostry zapach wilgoci, i wszedł na pierwsze stopnie schodów, licho oświetlonych przez okienko w górze.
– Dom ten nie miał wcale odźwiernego, ale to bynajmniej nie kłopotało doktora, znającego tutejszych mieszkańców; pewnym krokiem przebył schody i zatrzymał się przed drzwiami na drugim piętrze.
Blaszka miedziana, przybita do drzewa czterema gwoździkami, nosiła nazwisko: JAKUB TORDIER.
(Tordier był właścicielem tej kamienicy).
Dom, posiadający trzy piętra, miał tylko dwa mieszkania.
Troublet, właściciel sklepu spożywczego, lokator magazynów parterowych, mieszkał na pierwszym piętrze.
Tordier zaś zajmował drugie.
Doktór zadzwonił.
Po chwili dały się słyszeć kroki wewnątrz mieszkania, drzwi się otworzyły i ukazała się w nich szczególna istota.
Była to kobieta lat około czterdziestu, mała i szczupła, z rękami niepomiernej długości i podobnymi do tych, jakie mają pewne gatunki małp.
Nieproporcjonalność ta jednak, znikała jeszcze wobec potwornej wklęsłości głowy między wystającymi ramionami.
Natomiast twarz tej kobiety, tak pokrzywdzonej przez naturę, była szczególnej, a moglibyśmy powiedzieć przerażającej piękności.
To wyrażenie przerażająca jest trafne, bo cera matowej bladości, wielkie oczy czarne o wejrzeniu sfinksa, usta o wargach grubych, zmysłowych, czerwonych od napływającej krwi, stanowiły coś złowrogiego i przywodziły na myśl wizerunek małżonki Wampira.
Włosy czarne, bardzo gęste i bardzo długie, wydawały się zbyt ciężkimi dla głowy, którą wieńczyły.
Osobliwsza ta istota, żywy fenomen, który się nam ukazał, dbała widocznie wielce o ułożenie włosów, wiążąc je w utrefione warkocze i pukle.
Zresztą była to jej kokieteria jedyna, ciało bowiem szczupłe i bezkształtne, ginęło w fałdach szlafroczka z ciemnej materii, źle skrojonej i kupionej zapewne w jakim podrzędnym kramie.
– Dzień dobry kochanej pani Tordier – odezwał się doktór z uśmiechem, zdejmując kapelusz.
– A! to pan, panie doktorze. Dzień dobry – odparła garbuska głosem o nosowym brzmieniu, właściwym prawie wszystkim osobom, mocno garbatym.
– Tak, to ja, kochana pani, i do usług.
– Posyłałam do pana wczoraj wieczorem.
– Ja wróciłem do domu dopiero o trzeciej zrana... Byłem przy połogu; ale widzi pani, nadbiegam zaraz... Zapewne chodzi o pana Tordier?...
– A o kogóżby, jeśli nie o niego?... jemu zawsze jest coś, a przynajmniej tak mu się zdaje...
– Miejmy nadzieję, że tym razem nic poważnego?
– Albo to z tym człowiekiem można co wiedzieć?... On jest delikatniejszy od dziewczynki.
– No, no, zobaczymy.
Te kilka słów zamienione zostało między garbatą i doktorem w przejściu przez przedpokój dosyć obszerny, prawie tak samo licho oświetlony, jak i schody.
W przedpokoju tym znajdowało się czworo drzwi.
Pierwsze prowadziły do pokoju jadalnego, drugie do salonu, trzecie do kuchni, czwarte wreszcie otwierały się na korytarz sienny, wiodący do innych pokoi, to jest do trzech sypialń i do dwóch obszernych garderób.
Dwie rodziny mogłyby się pomieścić w tym mieszkaniu o tak nie wygodnym rozkładzie i zawalonym sprzętami, jakby w sklepie sprzedaży starych mebli.
Cisza grobowa panowała w tym wnętrzu, gdzie okna o szybach ciemno zielonych darzyły światłem więziennym.
Pani Tordier otworzyła drzwi od korytarza i poszła naprzód.
Doktór postępował za nią, prawie po ornacku.
Na końcu korytarza zaprowadziła go do pokoju sypialnego, którego okna wychodziły na ulicę.
Gęste firanki wełniane, zniszczone od długi używania, prawie zupełnie tamowały światło.
Wyglądało jakby w tym domu umyślnie utrzymywano sztuczny zmrok.
Łóżko, otoczone takiemiż firankami, jak okno, stało na prawo od wejścia.
Pod firankami, w cieniu, spostrzedz, a raczej odgadnąć się dawała na białej powłoczce poduszki twarz blada, z oczyma zapadłymi i nierównymi kosmykami brody.
Doktór skierował się do łóżka.
– Niech pani będzie łaskawa podnieść firanki – rzekł do garbatej.
Ta spełniła życzenie.
Po drutach poszły firanki w górę, i wtedy można było sie już przyjrzeć dowolnie choremu, Jakóbowi Tordier.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, ale wyglądał na jakie lat siedemdziesiąt.
Twarz literalnie wyschła jak ciało. Skóra, barwy nieledwie miedzianej, przyległa do kości, w zapadłych oczach zaledwie można było zauważyć źrenice.
Ramiona spoczywające na kołdrze, łączyły się rękoma długimi, bezkrwistymi, prawdziwymi rękoma szkieletu.
Chory powoli, z trudnością, podniósł głowę i zwrócił wzrok ku przybyszowi.
Miał wzrok błędny, jak gdyby nie widział nic.
– To pan doktór Reynier – rzekła garbuska głosem, do grzechotki podobnym i tonem szorstkim.
– A – wybełkotał chory – to pan, doktorze...
– Ja, mój zacny przyjacielu, to ja... cóż to panu jest...
– Ja nie wiem...
– Jakto, nie wiesz pan!
– Nie, doktorze...
Garbuska wzruszyła ramionami drwiąco.
Doktór podchwycił:
– Ależ trzeba wiedzieć, mój zacny przyjacielu! ja przecież nie mogę wszystkiego odgadnąć.
Chory podniósł kościstą rękę na poduszkę i odpowiedział:
– Boli mnie tam... szarpie... pali...
– Zobaczymy zaraz...
I, uniósłszy trochę Jakuba Tordier, doktór zabrał się do oskultowania go, do badania szczegółów, dla postawienia diagnozy.
Julia Tordier – tak się nazywała garbata – śledziła ciekawym wzrokiem poruszenia doktora, badała jego fizjognomię.
Zauważyła, jak kilkakrotnie zmarszczył brwi, dowód widoczny, iż wcale nie był zadowolony z rezultatu swoich oględzin.
– To chyba musi być coś poważnego... – rzekła do siebie i blask jakiś dziwny zapalił się w głębi jej zagadkowych oczu.II.
– Czy jada pan zwykle z apetytem? – zapytał nagle doktór chorego.
Ale nie chory, lecz garbata odpowiedziała żywo:
– Jada jak smok! – Dzięki Bogu! jedzenia u nas nie braknie!...
Chory wyjąkał głosem tak słabym, że go ledwie można było zrozumieć.
– Nieprawda! Od wielu dni już wcale nie jadam...
– Głowa panu ciąży?
– Ciągle.
– W piersiach gorąco?
– Jakby ogień.
– Pluje pan krwią?
Tym razem pani Julia Tordier znowu odpada:
– Mało, doktorze, bardzo mało.
– No, to pana z tego wyprowadzimy, mój zacny Tordier...
Doktór ujął chorego za rękę i, badając puls, w dalszym ciągu mówił:
– Ileż pan sobie liczy lat?
– Pięćdziesiąt kończę 10-go w przyszłym miesiącu.
– Pięćdziesiąt lat, ależ to sama siła wieku! – Przy pięćdziesiątce człowiek ma przed sobą jeszcze dosyć lat życia i pan je będzie miał, ale pod jednym warunkiem...
– Pod jakim, doktorze?...
– Że zmieni pan ze wszystkim swój sposób postewiania, który uważam za wadliwy zasadniczo... Panu potrzeba pokarmów posilnych... mięsa pieczonego i smażonego... naturalnie, mięsa soczystego, dobrych antrykotów, kotletów... Do picia zaś wino bordo i od czasu do czasu kieliszek madery...
Jakub Tordier patrzył z miną oszołomioną na doktora, który ciągnął dalej:
– Przecież masz pan, do diabła, majątek, i to piękny majątek! Nie jesteś pan w położeniu tych wielu ludzi, którym również to samo zalecałbym, gdyby stan ich kieszeni nie pozwalał zastosować się do mej rady... Pan nie potrzebujesz sobie niczego odmawiać.
Chory kiwnął głową.
– Tak... tak... doktorze – wyrzekł z pewnym wahaniem. – Tak... z pewnością... Mamy środki... Nic nie przeszkadza stosować się do pańskiego systemu... Ale...
– A czyż się tak nie robi? – przerwała garbata cierpko. – Czy się czego mu odmawia? Czy się tu nie jada dobrego mięsa i doborowych potraw?... Czyż się tu nie pije dobrego wina i starego?... Czyż nie ma w piwnicy borda, burgunda, madery i wszystkiego, czego on zechce!... Nie, doprawdy, złość bierze, gdy się słucha tego człowieka! Mógłby kto pomyśleć, że on nie ma co wziąć Ależ, niech pan doktór ani słówka temu nie wierzy... Co jest najlepszego, to dla niego!...
Doktór zamienił spojrzenie z chorym.
Oczy tegoż w niemej wymowie jakby zaprzeczały energicznie twierdzeniom garbuski.
– Zobaczę cię, Tordier, wkrótce – rzekł doktór, ściskając mu rękę – i spodziewam się, że cię zastanę już dobrze, bo powtarzam ci, twój stan nie ma w sobie nic niebezpiecznego... Zapiszę lekarstwo, a pani Tordier dopilnuje. ażebyś je brał...
– Chciałbym zobaczyć córkę – wyszeptał chory błagalnym tonem.
– To, mój zacny przyjacielu – odparł lekarz – jest już rzeczą zupełnie prywatną i osobistą. To już rzecz twoja i żony, ale ja ze swej strony nie stawiam żadnej przeszkody.
Tordier powtórzył:
– Chciałbym ją widzieć...
Z gardła wydarło mu się łkanie; dwie grube łzy popłynęły po chudych policzkach.
– Doprawdy – wykrzyknęła brutalnie garbuska jest też po co smucić to dziecko, sprowadzające do pokoju chorego z przywidzenia, który się skarży dzień i noc... Odrywać ją od nauki, zabierać z pensji, ależ to byłoby głustwo! Czas będzie o tym myśleć w przyszłym miesiącu!
Tordier westchnął głęboko.
– Do widzenia, mój przyjacielu... – powtórzy doktór.
I wyszedł z pokoju sypialnego.
– Muszę zapisać lekarstwo – rzekł do garbatej, która szła za nim i otworzyła jedne z drzwi, wychodzących na korytarz.
– Niech pan wejdzie, doktorze, do pokoju jadalnego – odparła.
Pokój jadalny był obszerny, zawalony jak i inne sprzętami, nie trzymającymi się kupy.
Wskazówka na wielkim zegarze, którego wahadło, wydawało jednostajne tik-tak, w szafce drewnianej, znaczyła dziesięć minut na dwunastą.
Kalendarz zaś do zdzierania, jeden z tych, jakie wielkie sklepy dają nabywcom, jako prezent, lub reklamę wskazywał datę:
24 maja.
Doktór położył kapelusz na dużym stole owalnym okrytym starym szalem zamiast serwety.
U okien wisiały firanki z rypsu niebieskiego, pożółkłe od starości.
Garbuska przysunęła doktorowi krzesło, postawiła przed nim kałamarz, arkusz papieru, pióro i podniosła rolety, ażeby w pokoju było trochę widniej.
– Kochana pani – wyrzekł doktór ponurym głosem – jak mi się zdaje, nie przypuszcza pani wcale, jaki jest stan męża?...
Blask dziwny, już przez nas zauważony, zapalił się znowu w czarnych źrenicach garbuski, i zapytała ona żywo:
– Czyżby Jakub był niebezpiecznie chory?
– Niebezpiecznie, tak... bardzo niebezpiecznie...
– Jednakże nie uważa pan stanu jego za rozpaczliwy?
– Doświadczam prawdziwego niepokoju... Uczynię wszystko, co zależeć będzie ode mnie, ażeby ocalić męża pani... ale nie jestem pewny dobrego rezultatu moich usiłowań... Jakub Tordier, jakkolwiek jeszcze młody względnie, bardziej zniszczony jest niżli wielu starców. Zbyt długie niezasilanie dostateczne organizmu sprowadziło ten stan krytyczny, wobec którego znajdujemy się dzisiaj...
– Cóż znowu – zawołała głosem nosowym – czy sądzi pan, że mu się nie daje dosyć jedzenia?... Sądzi pan, że mu czego brak, że mu na czym zbywa?...
– Ja ani sądzę, ani nie sądzę... ja stwierdzam tylko fakt... Słyszała pani, jak pojmuję odżywienie konieczne, niezbędne dla pana Tordier...
– Słyszałam... – odparła oschle garbata.
– Jak obecnie, trzeba opanować chorobę. Może Pan Bóg pozwoli mi to uczynić... Tordier ma dopiero lat pięćdziesiąt... Miałby on prawo w tym wieku spokojnie żyć i zakosztować dobrobytu po młodości, spędzonej całkowicie na pracy.
Lekarz, mówiąc to, umoczył pióro w atramencie i napisał receptę.
Garbata patrzyła nań wzrokiem prawie dzikim.
– Proszę pani – rzekł, wstając i podając pani Tordier zapisaną ćwiartkę papieru. – Liczę bardzo na to lekarstwo. – Jest ono bardzo energiczne, a jeśli nie przeciwdziała postępu choroby, to wszystko stracone. Lekarstwo winno być dawane jak najpunktualniej. Dwie łyżeczki dziś w wieczór o piątej. Dwie łyżeczki o ósmej i dwie ostatnie o jedenastej... Zrozumiała mnie, pani?
– Doskonale.
Doktór ciągnął dalej:
– Niech się pani nie przestrasza... gdy po ostatnich dwóch łyżeczkach nastąpi kryzys, prawdopodobnie ostry. Od tego kryzysu zależy wyzdrowienie zupełne... Gdyby ten kryzys nie objawił się, gdyby się nie wywiązała gwałtowna gorączka, połączona z majaczeniem, należy po mnie przysłać natychmiast... Słyszy pani, natychmiast... Od tego zawisło życie męża pani...
– Tak, słyszę, doktorze, i rozumiem...
– Dieta przez dziś ma być najzupełniejsza... Jutro zobaczymy... Niech pani zaraz pośle do apteki moją receptę.
– Dobrze, doktorze – powtórzyła garbata.
– Pan Tordier wyraził gorące życzenia zobaczenia córki. Podług mnie, dobrze byłoby, aby pani spełniła to jego życzenia... zwłaszcza, że to bardzo łatwo...
– A! tak pan sądzi! Ależ się pan myli...
Córka moja jest na pensji nie w Paryżu, a ponieważ mąż leży w łóżku, nie mogę jechać przecież po nią...
– A któż pani przeszkadza do posłania służącej...
– Ja sama jestem w domu... Służąca wyjechała wczoraj wieczorem do Paryża, na pogrzeb matki...
– A! zresztą, to jest rzecz pani... To rachunek pani z własnym sumieniem... tu doktór może tylko radzić, a nie rozkazywać... Do widzenia... będę jutro...
Doktór wziął kapelusz i ukłonił się garbusce, która go odprowadziła do drzwi, po czym je zamknęła za nim.
Przez te kilka chwil została nieruchoma w przedpokoju z oczyma, utkwionymi w papier, który trzymała w ręce.
Nagle spojrzenie nabrało wyrazu okrutnego.
Dreszcz wstrząsnął od głowy do stóp jej ciałem chudym i bezkształtnym. Usta się rozchyliły.
– Jeszcze wyzdrowieć może! – wyszeptała głosem cichym.
Po tym, ręką machnąwszy, jakby dla odpędzenia jakiejś myśli, opanowującej jej umysł, przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do swej sypialni, umeblowanej zalotniej, a raczej pretensjonalniej, niźli reszta mieszkania.
Zamknęła drzwi, rzuciła –receptę na stół, wyjęła z kieszeni pęk kluczy, wybrała jeden z nich i przystąpiła do biuka bardzo starego, ozdobnego antabkami niegdyś złoconymi, dzisiaj zaś już wytartymi.
Biurko otworzyła kluczem i z szuflady wyjęła dwie fotografie, zawinięte w bibułkę.
Gorączkowo rozerwała kopertę i wydobyła z niej jedną fotografię.
Była to podobizna mężczyzny lat około trzydziestu, obdarzonego bujną czupryną i długimi wąsami, zakręconymi po wojskowemu.
Oczy miał bardzo duże i fałszywie patrzące, brwi gęste, nos wydatny i lekko orli, wargi grube, na wpół otwarte, w śmiechu rozkazującym i odsłaniające zęby białości olśniewającej.
Twarzy tej brakowało pewnej dystynkcji, a wyraz jej nie znamionował wysokiej inteligencji.
Jednakże, patrząc na ten portret, nie podobna było nie powiedzieć:
– Sympatyczny nie jest, ale diablo piękny ten chłopiec.III.
Oczy garbuski wpatrzyły się w tę fotografię, z niezwykłym uśmiechem.
Formalnie padały z nich błyskawice, cała twarz się rozjaśniła.
Uśmiech bachantki, pijanej winem i miłością, zjawił się na jej ustach koloru krwi.
Ręce jej kościste zaczęły drżeć, tak dalece wielkim było wzruszenie.
Po kilku chwilach wpatrywania się w twarz mężczyzny, zbliżyła do ust fotografię, ucałowała ją, szepcząc głosem już teraz słodkim:
– Ach! gdyby on wiedział, jak ja go kocham...
Po tym uniesieniu uspokoiła się trochę.
Pani Tordier spojrzała jeszcze po raz ostatni na wizerunek mężczyzny, położyła go znowu na stole i wzięła drugą fotografię.
Obrazek ten przedstawiał twarz młodej dziewczyny lat szesnastu lub siedemnastu, piękności wielce wytwornej, delikatnej i niewinnej.
Dwa grube warkocze włosów jasnych opasywały, głowę.
Oczy wielkie, pełne wdzięku, musiały być zapewne koloru niebiesko stalowego.
Twarz garbuski zasępiła się.
Oczy jej przybrały wyraz okrutny, głosem głuchym z pewnym szyderstwem wyszeptała:
– Ładną jest ta lalka! Piękną nawet jest!... Piękną, ale jak lalka z wosku... Ona nie jest...
Garbata przerwała sobie, a twarz jej się wykrzywiła.
Czuć było, że niedomówiony wyraz palił jej wargi.
Ruchem szybkim zwinęła w bibułę fotografie i schowała je znów do biurka, po tym stała jeszcze przez chwilę, milcząc, nieruchoma, z głową, zwieszoną na piersi, które falowały szybko, jakby zadyszane.
Nagle podniosła głowę, przystąpiła do szafy ze zwierciadłem, w którym mogła się widzieć cała i przejrzała się w lustrze.
Dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy.
– Ona dobrze zbudowana – wyjąkała – a ja jestem bezkształtna!... Ona młoda! a ja nią już nie jestem!... Ona pociąga do siebie, a ja od siebie odpycham!... Kiedy ona idzie, to na nią każdy patrzy... Zachwycają się nią!... Ja kiedy idę, słyszę zaraz wrzaski: „Patrzcie! idzie garbuska!” A przecież serce moje bije tak, jak i jej, a nawet silniej... Ja umiem tak kochać!... Ja kocham tak, jak ona nigdy kochać nie będzie!...
I cóż mi z tego, że jestem bogatą?...
O! gdyby piękność kupić było można, jak drogo gotowam za nią zapłacić... Okupiłabym ją chętnie całym moim majątkiem i nie żal mi byłoby biedną być, po zapłaceniu za nią!...
Garbuska ukryła twarz w dłoniach i łzy wściekłości popłynęły z jej oczu.
Ten atak nerwowy po chwili już przeszedł.
Pani Todier wyprostowała się, o ile jej na to pozwalała bezkształtność, odpędziła od siebie ponure myśli, które ją trapiły, wzięła receptę, położoną na stole i, wyszedłszy z pokoju, skierowała się do pokoju mężowskiego.
Chory, zobaczywszy ją wchodzącą, podniósł się z trudnością.
– Cóż powiedział doktór? – zapytał głosem słabym, ledwie zrozumiałym.
– A! powiedział, że to nic – odparła garbata.
– Nic!... – powtórzył Tordier, opadając na poduszki.
– To rzecz najwyżej kilku dni.
– Ja jednak cierpię... bardzo cierpię...
– Czegóż to dowodzi? Cierpienie jeszcze nie stanowi o niebezpieczeństwie!... A doktór jest człowiekiem bardzo zdolnym i zna się doskonale! Skoro twierdzi, że wyzdrowiejesz, to musi być tego pewny. Ponieważ jesteś tak zestrachany, zapisał lekarstwo, ażeby cię uspokoić, ale to nawet zbyteczne. Jesteś po prostu chorym z przywidzenia i przy najmniejszej dolegliwości tobie się zaraz wydaje, że umrzesz...
– Umrzeć! – wyrzekł chory z goryczą – dla mnie byłoby to rzeczą obojętną... gdyby nie moja córka.
– Nie grajże przynajmniej komedii! – odparła garbuska tonem drwiącym. – Nikt na świecie nie boi się tak: śmierci, jak ty!... Dlatego zawsze wszystko przedstawia ci się jak najgorzej... A ci doktorzy, te lekarstwa, to drogo kosztują... bo przecież ciągle płacę i płacę rachunki aptekarzowi.
– Ależ ja nic nie brałem... – wyjąkał lękliwie chory.
– No... no... dobrze... dobrze. Kto ciebie o to pyta... Lepiej byłoby, żebyś milczał.
– O! wyszeptał nieszczęśliwy, usiłując ręce podnieść ku niebu. – Bóg mi świadkiem, że gdyby nie Helena, pragnąłbym śmierci!
– A skończysz ty jęczyć! – zawołała garbata. – Wiesz, że ty mnie zabijasz tymi swymi ciągłymi jeremiadami... Tego już dosyć mam! Ładny interes!... Czy ty na co się przydasz na tym świecie?... wielkie nieszczęście nie byłoby, gdybyś umarł, ale ty nie umrzesz!... Ho! ho!... ty jeszcze niestety jesteś krzepki!
– Czuję, że tym razem umieram! – odpowiedział chory. – Z łóżka już mnie podniosą po to tylko, ażeby ułożyć do trumny. Wprzód jednak chciałbym się zobaczyć z Heleną... moją córką... Tego nie możesz mi odmówić...
– A jednak odmawiam...
– Dlaczego?
– Doktór zabronił.
– Ależ nie prawda, ty tylko nie chcesz.
– Powiadam ci, że zabronił – przerwała garbuska – a gdy co mówię to chyba można mi wierzyć... Cóż poradzi twa córka na taką chorobę?... Myślisz może, że ona potrafi cię lepiej pielęgnować niż ja?... Ta mała indyczka nie umiałaby nawet przyrządzić filiżanki rumianku.
Jakub Tordier wydał stłumione westchnienie.
To westchnienie przyprowadziło garbuskę do wściekłości.
– No! dosyć już tego! – zawołała brutalnie. – Schowaj sobie te kaprysy na kiedyindziej!... Śpij, to lepiej ci robi; niż to jęczenie... Ja idę do apteki po lekarstwo... Także pieniądze rzucone w błoto.
– Chciałbym zobaczyć córkę! – wyjąkał chory z uporem. – Chciałbym zobaczyć moją córkę...
Julia nie raczyła nawet odpowiedzieć. Wyszła pogarliwie ruszywszy ramionami.
Jakub Tordier zasłonił kołdrą zmienioną twarz.
Ukrywał łzy.
Garbuska wróciła do swego pokoju.
Włożyła na szlafroczek ciemny wełniany szary szal, na głowę kapelusz, przerabiany przez nią samą z dziesięć razy i wyszła z mieszkania, pozamykawszy drzwi na klucz.IV.
Przy ulicy Ferronerie, niedaleko od hal miejskich wznosi się pięciorzędny hotel pod nazwą: „Hotel niewiniątek”; obcy tu wszelki komfort, ale ceny bardzo umiarkowane. Najczęściej zatrzymują się tu skromni komiwojażerowie.
Na parterze mieści się restauracja; lokal to ciemny, pokoję z sufitami niskimi, zakopconymi od dymu lamp i tytoniu.
O tej porze, kiedy doktór Reynier przestąpił próg domu Jakuba Tordier, jakiś młodzieniec dwudziestu osmiu, blady, w wyszarzanym ubraniu usiadł w kącie sali restauracyjnej przy stole i jadł kawał chleba z serem, a popijał to skromne śniadanie bardzo cienkim winem
Głowę miał spuszczoną, w zadumie, która nie musiała być wesołą; nie zważał też na hałaśliwych gości restauracji, którzy snuli się po sali, rozmawiając, śmiejąc się wołając na służbę.
Jadł, a raczej pożerał chciwie, jak gdyby nie codzień miał sposobność zaspakajania apetytu.
Właśnie przechodził obok niego kelner.
– Eugeniuszu! – odezwał się podnosząc głowę, jeszcze chleba za dwa su!...
– Zaraz, panie Włosko, zaraz.
I garson podszedł do bufetu.
W chwili kiedy gość ów skromny, nazwany przez kelnera Włosko, zażądał jeszcze chleba, inny młodzieniec lat trzydziestu, siadał właśnie przy sąsiednim stoliku.
Usłyszawszy nazwisko Włosko, nowy przybysz obrócił się żywo, spojrzał na tego, którego tak nazywano i okazał wielkie zdziwienie.
– Jakto? to ty, mój dzielny Józefie! – zawołał zbliżając się doń z wyciągniętą dłonią.
Józef Włosko spojrzał na mówiącego, a poznawszy go, wydał radosny okrzyk
– Prosper! – rzekł ściskając serdecznie podaną mu rękę – nie wiedziałem, że jesteś w Paryżu!! Kiedy wróciłeś?
– Wczoraj – odpowiedział Prosper, przysiadając się do stolika przyjaciela. – Szczęśliwy traf, żem cię spotkał, czy mieszkasz w tych stronach?...
– Ja mieszkam tu w tym hotelu...
– To tak jak ja! – wykrzyknął Prosper.
– Jak i ty! – powtórzył Józef Włosko. – A od kiedy?
– Od roku przeszło... Mam tutaj pokój, a kiedy powracam z podróży mieszkam tu, aż do nowego wyjazdu.
– A to doprawdy szczególny traf – rzekł Józef, znów wymieniwszy uścisk ręki z Prosperem – że się tu znajdujemy, straciwszy się nawzajem z oczu przed półtora rokiem. Z całego serca radbym tego spotkania nie puścić tak sucho... Ale...
Przerwał sobie.
– Ale jesteś trochę w interesach... – dodał Prosper, śmiejąc się.
– O! mój drogi! zupełnie nie... Nic w ręku i nic w kieszeni! Jak najfatalniej.
– No to ja cię zapraszam! – odparł Prosper, po tym, kierując się do garsona, który przyniósł chleba za dwa su zażądanego przez Włosko, dodał:
– Eugeniuszu, butelka wina białego, prawdziwego Noblies! Sześć jaj, pół tuzina serdelków, dwie ładne porcje sarny, tylko nie baraniny... Po tym dwa mazagranu z koniakiem.
– Dobrze, panie Rivet – odpowiedział garson – natychmiast służę.
Prosper Rivet, którego mamy przedstawić czytelnikom naszym nie jest zupełnie obcym dla nich, to bowiem oryginał portretu fotograficznego, tak namiętnie oglądanego przez garbuskę i pokrywanego przez nią pocałunkami.
Znamy już wiek jego: lat trzydzieści.
Postawa jego jest wysoka i dobrze zbudowana, jak i boksera, plecy szerokie, ręce muskularne.
Atleta cyrkowy mógłby w nim znaleźć rywala.
Czupryna gęsta, kędzierzawa, jak u murzyna, wieńczyła twarz jego regularną, o rysach wydatnych, oczach, fałszywie patrzących, jak zauważyliśmy to już poprzednio Prosper Rivet trudnił się komiwojażerstwrem, ale nie był pomimo to wcale tak ruchliwy, jak jego koledzy. Nie brakło mu przebiegłości i sprytu, ale był próżniakiem, a inteligencję miał mierną... Nadto, żadnego poczucia moralności.
Serce też nie więcej było warte niż głowa.
Lubił nadewszystko pieniądze, dobrze zjeść, dobrze wypić i karty.
Miłość była dla Prospera na dalszym planie, dopiero po butelkach i zielonym stoliku.
Obiecywał sobie, że w życiu nie da się ująć żadnej kobiecie, chyba że będzie bogatą.
Nadto próżny i źle wychowany, z elementarnym ledwie wykształceniem, choć wiele sądzący o sobie.
– Jeszcze jesteś u Troubleta, sukcesora Jakuba Tordier? – zapytał Józef Włosko Prospera, kiedy wydał polecenie garsonowi.
– Jeszcze mój przyjacielu.
– Doskonałe miejsce, nieprawdaż? I widok na przyszłość?
– He! he!... niewiadomo.
– Jakto? Przecież interes ma byt pewny.
– Tak, interes może być dziś dobry, a jutra...
– Czyż to mówisz o fabryce Troubleta?...
Podczas ostatniej podróży, pryncypał do mnie napisał dwa czy trzy razy i z tonu jego listów poznałem, że cały interes trzęsie się, jak liść na drzewie...
– To byłoby nieszczęściem dla ciebie...
– Nie przestrasza to mnie wcale... A ty, mój dzielny Józefie, jeszcze jesteś drugim pomocnikiem u rejenta?
Włosko wstrząsnął głową.
– Rejent mnie odprawił – odpowiedział tonem melancholijnym.
– A! do diabła!... Czyżeś dobrze nie pisał aktów?...
– Nie o to poszło...
– Więc cóż takiego?
– To cała historia?
– Jakiegoż to rodzaju? Czyżbyś robił słodkie oczy do twej pryncypałowej, rejentowej?
– Rejentowa ma lat sześćdziesiąt. Chodzi o co innego... o sprawę bardzo nieszczęśliwą dla mnie, która przeszkadza mi dostać miejsce w czyjejkolwiek kancelarii...
– Czy to co tak poważnego?...
– E! drobnostka... Uniesienie... chwila zapomnienia... Wiesz, że jestem graczem...
– Ja cię ganić nie mogę, bo sam nim także jestem.
– Przegrałem... trzeba było zapłacić, aby nie być wyrzuconym z mego klubu, gdzie nie mógłbym się już odegrać... Wziąłem więc pożyczkę z kasy... Bardzo małą pożyczkę... Byłbym napowrót włożył te pieniądze... w dniu kiedy bym tylko wygrał... Miałem pecha, że ta drobnostka została zauważoną, i pryncypał wygnał mnie bez litości...
– A, to obmierzły notariusz! No, ale miał do tego prawo... Cóż robisz teraz?...
– A! prawie nic.
– No, ale przecież zawsze coś zarabiasz, ażeby żyć?...
– Jakie to życie... Mogłeś przed chwilą przekonać się na własne oczy... Prowadzę rachunki na targu dla niektórych przekupniów... od godziny drugiej z rana do siódmej. Wracam do mej nory, usiłując trochę się przespać... Zjadam kawał byle czego na prędce, o godzinie dziesiątej jestem przy nowym zajęciu moim i pracuję do godziny szóstej wieczorem.
– Cóż to za miejsce?
– A, posada u pokątnego doradcy na ulicy Montorgueil... Znam kodeks, umiem pisać akty, upraszczać lub gmatwać interesa. Jestem dla niego bardzo użytecznym...
– I cóż to wszystko ci daje zarobku?
– Na targu dostaję sześćdziesiąt dwa su, a pokątny doradca płaci mi dziewięćdziesiąt franków miesięcznie.
– Razem: pięć franków dwadzieścia pięć centymów dziennie. O, to chudo!
– Pokój w hotelu kosztuje mnie trzydzieści franków miesięcznie... Otóż wiesz teraz, ile mi zostaje, ażeby jeść, ubrać się, obuć, wyprać bieliznę i od czasu do czasu jeszcze trochę zagrać w karty.
– Czy przynajmniej obdarzają cię one kiedy swymi względami?
– Gdzie tam!... Pech ciągły, nieustający!... Przegrywam, ile tylko chcę...
– O, to się nie dziwię, że robisz oszczędności na żołądku... Ale twój pryncypał powinienby ci dać lepsze warunki, skoro mu jesteś tak użytecznym...
– To skąpiec, jakich mało...
– Ha, to go rzuć.
– Trzeba byłoby coś innego mieć na widoku... Ale nie rozpaczam wcale... Liczę na zarobek porządny...
– Jaki?
– E, mniejsza jaki... Taki, jaki się zdarzy... Ja, widzisz, jestem trochę fatalistą... Ja wierzę w to niezachwianie, iż w życiu każdego człowieka zdarza się taka chwila, kiedy można pochwycić szczęście... Wszystko zależy od tego, ażeby potrafić je złapać, bo, jeżeli człowiek jest o tyle głupi iż okazję przepuści, to już może nigdy ona mu się nie trafić!...
Otóż ja, mój druhu, czekam cierpliwie takiej sposobności, i coś mi mówi, że prędzej czy później przesunie się ona koło mej ręki... Tego dnia, czy trzeba będzie pójść przez błoto, ogień lub krew, złapię fortunę za warkocz i trzymać będę tak mocno, że mi już nie ucieknie.
Gdy to wymawiał, Józef Włosko ów wygłodzony chudeusz, głos jego brzmiał głucho, a twarz przybierała wyraz przestraszający, w źrenicach jaśniały dzikością błyskawice.
Znać było po nim, że nie cofnie się przed niczym, że fortuny zdolny jest szukać w błocie lub we krwi.
Prosper, który kazał przynieść drugą butelkę wina, nalał kieliszki i odparł:
– Dobrze mówiłeś!... I ja jestem twojego zdania, mój przyjacielu... Nigdy nie trzeba przepuścić sposobności do zrobienia majątku, za jakąkolwiekbądź cenę.
– Tak to mówisz! – rzekł Józef Włosko, wychylając kieliszek. – A tobie skoro się nadarzyła i puściłeś ją kantem!...
– Ja? – wykrzyknął Prosper.
– Tak, ty...
– Nie rozumiem...
– Z innymi tak gadaj, mój drogi... Ale nie z twym Józefem.
– Słowo honoru, nie wiem, o czym chcesz mówić...
– Gdybyś był chciał – podchwycił dawny dependent od notariusza – zamiast wdawać się w komiwojażerstwo, sam byś dzisiaj był pryncypałem... To zależało tylko od ciebie. Byłbyś stał na czele przedsiębiorstwa, przy którym inni mogą się zrujnować, ale ty przy swojej inteligencji byłbyś zrobił pieniądze grube.
– Mówisz o interesie Jakóba Tordier, mojego dawnego pryncypała?
– A, widzisz, że zrozumiałeś...
– Coś ci się marzy, mój przyjacielu.
– Nie, mówię najczystszą prawdę...
– Ja miałbym stać się następcą Jakóba Tordier, ja?
– Tak...
– Ażeby dostać jego interes, trzeba byłoby zapłacić, to jest mieć na to pieniądze.
– Byłbyś zapłacił...
– Z czego?
– Nie udawaj niewinnego... A z hojności garbuski!
– Julii Tordier!... Żony pryncypała!
– W jej własnej osobie!... Może mi będziesz mówił, że ona nie zrobiła do ciebie oczu... I to jakich...
– Tak, parę razy zdawało mi się, że zauważyłem...
– Więc... to była właśnie sposobność.
– Ależ ta pryncypałowa jest potworem... Wiesz o tym przecież dobrze...
– A tobie co to szkodzi?... Garb staje się pięknym, gdy pełen złota. O, gdybym ja był na twoim miejscu...V.
Prosper Rivet napełnił oba kieliszki, wychylił swój, trąciwszy się z towarzyszem, i odparł:
– Rzeczywiście, mój dzielny Józefie, bujasz po obłokach... Gdybyś był na moim miejscu, byłbyś to samo uczynił, co i ja... to jest nic. Nie mogłem, przecież zaślubić Julii, do diabła, ponieważ nie była wdową.
– Ale córka jej niezamężna – rzekł Włosko.
– Więc cóż z tego? Przypuśćmy nawet, że Garbuska ma dla mnie słabość, to tembardziej nie dałaby mi się żenić z córką...
Józef Włosko wzruszył ramionami.
– A ja myślałem, żeś ty sprytniejszy – rzekł. – Jakżem się omylił... Jakżem się omylił... Ja utrzymuję i twierdzę że Julia Tordier bez wahania, byłaby ci poświęciła córkę, bo, oddając ją, wiedziałaby, że tym jedynym sposobem będzie cię miała zawsze przy sobie...
– Być może... Helenka jest ładna, to prawda, ale, jak mówią, nie będzie miała wiele, wychodząc za mąż...
– Tak, posag jej będzie skąpy... Składać się będzie tylko z kamieniczki wartującej pięćdziesiąt tysięcy franków. Ale gdyby mąż podobał się jej matce, z przyjemnością oddałaby zięciowi ukochanemu wszystko, co ma w swym worku... A tam znajdzie się milion przeszło!
– Milion – powtórzył Prosper, bardzo zdziwiony usłyszeniem tej cyfry niespodziewanej.
– Co najmniej.
– Czyś tego pewny?
– Jak najzupełniej.
– A skądże o tym możesz wiedzieć?
– O, z pierwszej ręki... Rejent Carre, mój dawny pryncypał, jest rejentem Julii i jej męża... Miałem w moim ręku i mogłem się naczytać do syta papierów małżonków Tordierów.
– To mi opowiedz wszystko...
– Ho! ho! ho! Nareszcie zaczynasz się interesować.
– To tylko prosta ciekawość, nic więcej... Chociaż przez pięć lat byłem komiwojażerem Tordierów i pozostawałem z nimi w bardzo dobrych stosunkach, nie znałem wcale ich interesów i nie przypuszczałem, ażeby byli tak bogaci.
– No, każ podać cygar, a przy mazagranie opowiem ci wszystko... To historia nie tak długa.
Cygara zostały zapalone.
Włosko połknął trochę kawy z koniakiem i zapytał:
– Wiesz, czem była garbuska, zanim została żoną Tordiera?
– Jego służącą.
– Właśnie... Jakób Tordier był głupim chłopakiem, który się bał kobiet... Od dwunastu już lat utrzymywał magazyn artykułów spożywczych przy ulicy Anbry, a przedsiębiorstwo to przynosiło mu około sto dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Nadto stryjenka jego, ostatnia krewna z linii ojcowskiej, umarła, wdowa i bezdzietna, pozostawiła mu cały majątek, schedę około sto pięćdziesiąt pięć tysięcy franków, co go uczyniło posiadaczem kapitału dwustu tysięcy franków, nie licząc zakładu, oszacowanego w owych czasach na pięćdziesiąt tysięcy franków.
– U, do licha! – wykrzyknął Prosper – to już wcale ładnie było!
– Tak ładnie – podchwycił Józef Włosko – że wpadło w oczy garbusce. Pomimo garba, pozyskała wielki wpływ na Tordiera, była bowiem inteligentna, oszczędna aż do sknerstwa i umiała porządek zaprowadzić w jego interesach, których zaniedbywał przez niedbalstwo, brakło mu bowiem inicjatywy, energii, a nawet woli.
Garbuska znała dobrze wady swego pana i postanowiła z nich skorzystać.
Jak się do tego wzięła?
Nikt o tym nie wie i nikt się chyba nie dowie nigdy... Dość, że jakkolwiek niekształtna, tak, jak i dziś nią jest, została służącą – kochanką, a Jakób Tordier, chcąc, ażeby dziecko, mające się narodzić, było prawe, zaślubił Julię Derome, przyznał jej majątku trzykroć sto tysięcy franków. W pięć miesięcy po ślubie ich przyszła na świat dziewczynka, której nadano imię Heleny, a wkrótce po tym Julia oświadczyła Tordierowi, iż żąda rozdziału majątkowego...
– A to sprytnie... Ale Tordier mógł był przecie odmówić.
– Odmówić! On taki słaby... Wystawić się na ciągłe sceny!... Garbuska trzymała fortunę za włosy i nie puszczała jej wcale... Rozdział majątkowy został przyznany i Julia sama się stała panią trzystu tysięcy franków, danych jej przez męża na posag... W pół roku później fabrykę produktów odżywczych wystawiono na sprzedaż... Ona ją odkupiła za pięćdziesiąt tysięcy franków, a Tordier miał już za cały majątek tylko pięćdziesiąt tysięcy franków, za które kupiono dom w Montmartre, z którego Helena odziedziczy połowę po śmierci ojca...
– Ale to jeszcze daleko od tych stu tysięcy talarów do miliona, o którym mówiłeś.
– Poczekaj trochę... Julia Tordier, wziąwszy interesa w swoje ręce, umiała je poprowadzić bardzo pomyślnie – tę sprawiedliwość oddać jej należy...
W dwa lata później kupiła dom za trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków przy ulicy Rivoli, po tym jeszcze kilka innych domów, ogółem za kilkaset tysięcy, a jeżeli dodać sto tysięcy, jako cenę sprzedażną domu handlowego, nabytego przez twego pryncypała, Jerzego Troubleta, to mamy już i milion... Dodaj jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy w dobrych papierach procentowych, które są w depozycie u rejenta Carre, a już dojdziemy do miliona sto pięćdziesiąt tysięcy franków, nie licząc kapitałów, które garbuska trzyma u siebie, a którymi obracać umie w sposób nader zyskowny.
– Czy gra na giełdzie?
– Na giełdzie można przegrać, a Julia nie taka naiwna...
– Cóż robi?
– Pożycza drobnym handlarzom ulicznym na procent, ma biuro wynajmu wózków dla nich, każdy kto tam wynajmuje wózek, płaci z góry i dostaje pięć franków na zakup towaru...
– Daje pięć franków tym, co wynajmują?
– Ale pod warunkiem, że wieczorem, zwracając wózek, oddadzą sześć franków. Nigdy oni nie zawodzą, a właściciela tego biura, Nicoleta, który jest po prostu tylko płatny przez garbuskę, uważają za dobroczyńcę. Rozumiesz?
– Ależ to znakomite! – zawołał komiwojażer, uderzając w stół.
Nadbiegł garson.
W ten sposób – ciągnął dalej Włosko – Julia Tordier zarabia dziennie pięćset franków.
– No, no! Ale dla mnie korzystanie ze względów garbuski już jest spóźnione...
– Kto wie? Na twoim miejscu spróbowałbym... Dawno nie widziałeś pani Tordier?
– Pięć miesięcy temu wyjechałem za interesami mego pryncypała...
– Otóż ja na twoim miejscu złożyłbym jej dziś wizytę z grzeczności. To by jej pochlebiło... Zaprosiłaby cię znów do siebie, a ty po tym, ażeby się przypodobać garbusce zaślubiłbyś jej córkę... Helena jest bardzo ładna, mogłaby znaleźć męża, gdyby nawet nie miała posagu... Ożeniwszy się, jeżeli nie będziesz niezręcznym, łatwo zyskasz zaufanie i kasę teściowej...
W tejże chwili do restauracji wszedł szesnastoletni wyrostek; fartuch sklepowy przy ubraniu świadczył, że jeść chłopcem sklepowym.
Twarz miał szczerą i wesołą, oczy mu błyszczały.
Zapytał:
– Czy niema tu przypadkiem pana Riveta.
Prosper, usłyszawszy swoje nazwisko, obrócił się, a zobaczywszy, kto je wymienił, sam zawołał:
– Tutaj, Julku!...
Wyrostek z miną zadowoloną zbliżył się do komiwojażera.
– Dzień dobry, panie Prosperze – rzekł – więc pan już wróciłeś?...
– Tak, mój chłopcze, wczoraj wieczorem... Uprzedzałem pryncypała o moim przyjeździe.
– To on mnie tu przysłał, a złości się, małpa, aż strach.
– O co?
– Że pan nie przychodzisz.
– Pisałem mu przecie, że będę w magazynie punkt dziesiątej.
– A teraz już wpół do jedenastej, panie Rivet.
Prosper spojrzał na zegarek.
– A tak!... – odrzekł – idę... idę... Julku, chcesz się napić koniaku...
– Dziękuję panu, dziękuję, muszę lecieć czemprędzcj do sklepu, bo nasz pan zły, oj zły!
– Ja w pięć minut po tobie będę!
Chłopiec wybiegł.
– Cóż to tak pilno twemu pryncypałowi – odezwał się Józef Włosko – może chce ci dać gratyfikację.
– E, niezawodnie znów przygotował mi burę... Ale – dodał, podniecony winem i likierem. – Niech mnie nie irytuję, bo puszczę go do wszystkich diabłów...
– Pomyśl o tym, co mówiłem.
– Co do pani Tordier?...
– I o Helence. Kto wie, czy w razie stracenia miejsca u Troubleta, nie znajdziesz się odrazu na drodze do majątku.
Prosper wstał, zapłacił rachunek i poprosił Józefa, ażeby z nim razem zjadł obiad, co Włosko przyjął skwapliwie.
Rozeszli się, jeden udał się na ulicę Anbry, drugi na ulicę Montorgueil, do pokątnego doradcy.VI.
Wyprzedzimy przyjście Prospera do magazynu Jerzego Troubleta, należący dawniej do Jakóba Tordiera.
Dwa schodki kamienne prowadziły do drzwi szklanych, otwierających się na sklep obszerny, dłuższy niż szerszy, w którym na dużych półkach siały puszki z wszelkie mi odmianami makaronu.
Po lewej stronie sklepu za odgrodzeniem szklannym był rodzaj kantoru pryncypała.
Stało tam biurko, kasa żelazna, fotel i krzesła, obciążone książkami i kwitariuszami.
Zegar na ścianie zawieszony, wskazywał trzy kwadranse na jedenastą.
Przed biurkiem siedział człowiek lat około trzydziestu i zajęty był sprawdzaniem faktur.
Był to Jerzy Troublet, następca Jakóba Tordier.
W sklepie trzech chłopców zawiązywało, pakiety, przeznaczone do odniesienia na miasto.
Co chwila Troublet przerywał sprawdzanie faktur i spoglądał na zegar.
Wtedy twarz jego wykrzywiała się z gniewu.
Drzwi od sklepu otworzyły się i ukazał się w nich chłopiec, którego tylko cośmy poznali w restauracji.
– I cóż zawołał nań Troublet.
– Znalazłem go w restauracji.
– Co robił?
– Jadł śniadanie ze swym przyjacielem... O, co tam było butelek na stole, mnie chciał poczęstować koniakiem, alem odmówił.
– Pije!... zawsze pije! – szepnął Jerzy Troublet z wyraźną odrazą.
Po tym zwrócił się do chłopca:
– Czy zaniosłeś dwa funty makaronu cienkiego do pani Tordier?
– Do garbuski – rzekł chłopiec, udając garbatego – nie jeszcze, ale jestem pewny, że to nic pilnego... Pan Tordier, jak teraz, potrzebuje więcej rumianku, niż rosołu z makaronem... doktór tam był dziś i wyszedł z nie tęgą miną, jakby już chciał szukać karawaniarzy...
– Nam nic do tego... Obstalowano... Trzeba było odnieść i to już dawno – odparł Trouble! bardzo oschle.
– No to zaraz, proszę pana, zważę i zaniosę...
Do sklepu wszedł Prosper z miną triumfującą, w kapeluszu na bakier i, kiwnąwszy chłopcom ręką, udał się wprost do kantoru Jerzego Troubleta.
– Dzień dobry, kochany pryncypale – odezwał się wesoło, zdejmując kapelusz.
– Cieszę się, że pana zastaję przy dobrym zdrowiu.
– Panie Rivet – odparł przemysłowiec tonem jak najżyczliwszym – pisałeś pan do mnie, że będziesz o godzinie dziesiątej tutaj, a teraz już mamy trzy kwadranse na jedenastą.
– Spotkałem się z przyjacielem.
– Przyjaźń zawrze iść winna po interesach... Trzeba panu było odłożyć przyjaciela na później, a mnie nie dać czekać. Ja lubię we wszystkim punktualność, pan to wiesz. Miałem się z kimś spotkać dziś zrana, a teraz to się spóźnię.
– E, odparł Prosper gwałtownie – gdybym wiedział, że pan mnie tak przywita, to bym się jeszcze mniej spieszył z przyjściem.
– O, panu nie spieszyło się wcale – podchwycił pryncypał. – Do Paryża przyjechałeś pan wczoraj wieczorem, to pierwszym obowiązkiem pańskim było przyjść do mnie ze zdaniem rachunków.
– Przysłałem je panu, donosząc zarazem o powrocie.
– A czy są dokładne?
– Czy kiedy dokładnymi nie były?...
– Czy po drodze z Gray, byłeś pan w domu Huberta?
Prosper zaczerwienił się na to pytanie. Jednakowoż odpowiedział nie bez pewnego drżenia w głosie:
– Tak, panie.
– A w Versal dom handlowy Dere nie dał panu żadnego obstalunku?
– Żadnego.
– I w Luxeuil dom Levilloin nie dał panu żadnego zlecenia?
– Nie, panie.
– A to dlaczego?
– Bo ma jeszcze dosyć zapasów.
– Doprawdy?
– Czyżby pan wątpił mojemu słowu?
Brwi Jerzego Trouble ta nasrożyły się surowo. Błyskawica zajaśniała w oczach.
– Tak, wątpię i to bardzo! – odparł – i to tymbardziej, że z pańskiej winy mógłbym stracić te trzy domy! Komiwojażer zaczerwienił się.
– Z mojej winy? – powtórzył.
– Tak, panie. Jeżeli ci trzej kupcy, i to jedni z najdawniejszych klijentów mojego handlu, odmówili panu, to ja panu powiem dlaczego... W Gray stawił się pan u Huberta w takim stanie nietrzeźwym, iż musiał pana czymprędzej wyprowadzić. Ja sam od niego dostałem obstalunek.
W Versalu zaledwie trzymał się pan na nogach, kiedy poszedł odwiedzić dom Dere.
Wreszcie w Luxeuil zwymyślał pan czcigodnego pana Levilloin, gdy czynił uwagę, że się nie umie pan zachowywać, po czym pana wyprosił, a mnie doniósł o wszystkim.
– Więc do czego pan dążysz?
– Do tego, że muszę się wyrzec pańskich usług.
– Od tego trzeba było zacząć. Myślisz pan, że ja tylko u pana mogę co zarobić. O, dla mnie interesów nie brak. Proszę obliczyć moje rachunki.
Troublet zabrał się do liczenia.
– A, pani Tordier! Właśnie niosę dla pani makaron? – odezwał się głos Julka.
Usłyszawszy nazwisko pani Tordier, wymówiona przez chłopca, Jerzy Troublet i Prosper żywo podnieśli głowy.
We drzwiach sklepu stała była jego właścicielka.
Prosper nie ruszył się z miejsca, ale Troublet przerwał swą pracę i wyszedł do garbuski z powitaniem.
– Dzień dobry, pani Tordier – odezwał się do niej tonem jak najbardziej uprzejmym. – Jakże się miewa szanowny pan Tordier? Spodziewam się, że mu lepiej.
Julia odgrywając z prawdziwym talentem aktorskim wzruszenie i boleść, nawet otarła końcem palca niby łzę, z oczu zupełnie suchych.
Po czym odpowiedziała głosem płaczliwym:
– Niestety, mężowi nic nie lepiej. Przeciwnie, coraz z nim gorzej. Biedny człowiek, bardzo się o niego boję.
I znów udała, że ociera drugą łzę.
– Stary krokodyl! – mruknął Julek. – Tyle dba o męża co pies o piątą nogę.
Troublet zaś odpowiedział na ostatnie słowa Julii:
– Może pani tylko przesadza niebezpieczeństwo?
– Chciałabym, ażeby moje obawy były płonne! – odparła gorbuska. – Ale powtarzam tylko słowa doktora.
– Kiedyż był doktór?
– Dziś zrana.
– Doktór Reynier, nieprawdaż?
– Tak.
– Poczciwy lekarz, ale zwykle zanadto alarmuje tak, jak i jego koledzy. Pan Tordier jest jeszcze młody.
– Ha, co robić! Jeżeli lekarstwo zapisane dziś przez lekarza, które obstalowałem w aptece, nic nie pomoże, bieda będzie z mym mężem.