Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię - ebook

„Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię” to opowieść o niełatwym procesie zdrowienia i nauce czułości do samej siebie. Natalka, dwudziestosiedmioletnia mieszkanka Katowic, pracowniczka osobliwej korporacji, cierpi na zaburzenia lękowe i bezsenność. Ma mieszkanie i chłopaka, pieniądze na terapię i leczenie psychiatryczne, ale mimo wszystko jej stan pozostawia wiele do życzenia. Kiedy Natalka podejmuje kolejną próbę walki o swoje zdrowie, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, a jej życie nieodwołalnie zmienia się za sprawą tajemniczej Marii.

„Co stanie się z naszymi niezaopiekowanymi zaburzeniami, gdy podejmiemy daremną próbę ich zduszenia – czy raczej „zabicia”? Monika Lubińska w swojej książce rozmywa granice między realnym a wyobrażonym, nadając ludzką formę uogólnionemu lękowi narratorki. Tytułowa Maria pewnego dnia materializuje się w życiu bohaterów, siejąc wokół coraz większy zamęt.

To wyjątkowo oryginalny debiut, błyskotliwie ogrywający współczesne dyskursy dotyczące zdrowia psychicznego, relacji międzyludzkich, rynku pracy, a wreszcie języka – który jako jedyny zdaje się móc trzymać w ryzach chaotyczną rzeczywistość. Czytajcie!”

Maria Halber

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8387-248-3
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. MOJA DZIWNA SIOSTRA

Nazywam się Natalka i nie mogę spać. Nie mogę też wielu innych rzeczy, które ty z pewnością robisz bez zastanowienia. Na przykład nie mogę zjeść w restauracji, bo wszystko staje mi w gardle i boję się, że umrę. Nie mogę pojechać pociągiem do innego miasta, bo boję się pociągów. I wyjazdów. I innych miast. Czasem nie mogę zrobić zakupów w większym sklepie, bo od świateł i dźwięków mam mdłości, zawroty głowy i ataki paniki. Nie potrafię też wykonywać codziennych czynności bez zauważania co rusz momentów, w których mogłabym zginąć lub stracić kogoś bliskiego. O szkołę i pracę nawet nie pytaj.

To wszystko przez Marysię. Przyszłyśmy na świat w podobnym momencie, co jakiś czas rozstajemy się na dłużej lub krócej, ale Marysia zawsze do mnie wraca i tak idziemy razem przez życie. Ja idę z nią. Marysia jest natrętna, niedojrzała i lubi niemal wszystko to, czego ja nie cierpię. Na przykład lubi zaskakiwać, przychodzić bez uprzedzenia, wtrącać się w najintymniejsze sprawy, zadawać głupie pytania, chodzić spać po dwudziestej trzeciej i urządzać nocne pogaduchy. Jest nadaktywna, zawsze pobudzona i rozbiegana, co nie współgra z moim flegmatyzmem, wiecznym zmęczeniem ani tym, co niczego nieświadomi postronni nazywają „stoickim spokojem”. Ludzie, żebyście wy wiedzieli.

Są jednak pewne kwestie, w których zgadzam się z Marią. Obie nie znosimy wycieczek i gorącego, oślepiającego lata śmierdzącego potem i topiącym się asfaltem, alkoholu, imprez, zakupów ani koncertów, a ponad wszystko mamy w dupie to kołczingowe pierdolenie o wychodzeniu ze strefy komfortu. Strefa komfortu to jedyna strefa, w której możemy żyć we względnym zdrowiu i spokoju.

Dlatego czasem nawet lubię tę moją dziwną siostrzyczkę, nie wiem do końca, czy przybraną, czy rodzoną. Ale ostatnio coraz bardziej mam jej dosyć i myślę, że powinnyśmy wreszcie pójść każda w swoją stronę. To znaczy ja pójdę w swoją stronę, ona powinna zdechnąć. Siostra nie siostra, wszystkie znajomości mają to do siebie, że można je zakończyć, serio. A tak się składa, że ja nie sprawuję się zbyt dobrze w tak bliskich relacjach. No i jestem Wodnikiem, więc jak już, to potrzebuję w nich przestrzeni, wolności i czasu dla siebie. Takie przylepy jak Marysia to nie jest dla mnie dobry match.

Przygotowuję się, żeby jej o tym powiedzieć. Choć przecież już próbowałam. Ona doskonale wie, ale jakby nic do niej nie trafia. Myślę więc, co jeszcze mogę zrobić, jakie kroki tym razem podjąć. Nie rozumiem też do końca, jak to wszystko działa, ta nasza pasożytnicza relacja. Ona przecież zna wszystkie moje myśli, wie o każdym planowanym kroku, więc jak niby miałabym ją czymkolwiek zaskoczyć?

*

Soniczna szczoteczka do zębów nagle przerywa wibracje, co wybija mnie z dziwnego, higienicznego transu. To zawsze bardzo przyjemne dwie minuty i zawsze trwają zbyt krótko. Trzydzieści sekund, pierwsza ćwiartka jamy ustnej: dolna lewa. Trzydzieści sekund, druga ćwiartka: górna lewa. Trzydzieści sekund, trzecia: dolna prawa. Trzydzieści sekund, czwarta: górna prawa. Zawsze w ten sam sposób, zawsze tymi samymi powolnymi ruchami. To jeden z błogich momentów, w których zapominam o własnym istnieniu, pogrążając się w nierealnych scenariuszach lub zupełnej ciszy. Tym razem wewnętrzny monolog dotyczył Marii, opowiadałam o niej jakiejś nieokreślonej publiczności. Wraz z wyłączeniem szczoteczki wracam jednak do życia. Pomyślę o tym wszystkim później, po pracy. Przejeżdżam językiem po zębach, sprawdzając skuteczność szczoteczki. Idealnie, przyjemnie gładkie.

Przez chwilę patrzę w lustro, by ostatecznie się dobudzić, i kontynuuję poranną rutynę.

Nie ma tego dużo. Toaleta, mycie rąk i twarzy, następnie najlepsze – zęby – płukanie (trzy razy), ręcznik, krem do cery mieszanej, pomalowanie rzęs i ewentualna pomadka. Po wszystkim czeszę włosy. Rozbieram się i staję na wadze, co robię niemal codziennie, szukając potwierdzenia, że jest mnie coraz mniej, że powoli znikam. Ale wcale nie znikam, a uczucie, jakby Maria wyjadała mi wnętrzności, nie przekłada się na żadne parametry ani wyniki badań. Jeszcze jedno sikanie, bo o pierwszym zdążyłam już zapomnieć, kolejne mycie rąk, ręcznik. Czyszczę okulary, umieszczam je na nosie, zbieram piżamę z podłogi i wychodzę się ubrać.

Stylem się nie wyróżniam, bo nie lubię. Ubrania muszą być bawełniane (do zaakceptowania pięć procent elastanu) i mieścić się w nieokreślonym fasonie, idealnie pomiędzy obcisłością a luzem, uczuciem przyjemnego ucisku a nieskrępowanej swobody. Biorę więc jasne dżinsy, pudroworóżowy T-shirt i beżowy sweter. Staram się nie przyglądać za długo odbiciu w lustrze na drzwiach szafy, gdy jestem w samych majtkach i skarpetkach w alpaki. Nie żeby moje ciało jakoś specjalnie mnie brzydziło, po prostu niewygodnie się w nim mieszka. Choć na pierwszy rzut oka śladów Marii nawet na nim nie widać – zostawia je przede wszystkim na mojej niewyspanej twarzy, w sinych zagłębieniach pod oczami. Ciało wygląda raczej normalnie. W dodatku jest dosyć ładne, nie za chude, gładkie, o dość standardowych wymiarach. Skórę mam bladą, suchą i cienką, ale lubię jej dotykać. Nogi proste, drobne. Żebra lekko zarysowane. Ręce smukłe. Szara z bezsenności cera. Zwykłe ciało. Tylko czasem mam wrażenie, że nie należy już do mnie.

*

Ubrana wchodzę do kuchni, gdzie przy blacie stoi Wojtek z laptopem. Jednocześnie je, pije kawę, sprząta po śniadaniu i pracuje. Na mój widok uśmiecha się słodko, odwracając wzrok od ekranu.

– Hej, królewno! – Nie zauważam nawet, kiedy rzuca się w moim kierunku, całuje mnie w czoło i zakleszcza w ciasnym uścisku. Chyba coś strzela mi w kręgosłupie. Zawsze bałam się męskich objęć. Nigdy nie wiem, czy są wyrazem czułości, czy jakimś dziwnym pokazem siły, konkursem, w którym nagrodą mają być moje połamane żebra.

– Cześć – odpowiadam zdawkowo, choć z uśmiechem, wygrzebując się z jego wielkich ramion. Całuję go lekko w usta.

– Wychodzisz dziś do biura, prawda? Przepraszam za ten bajzel, już się zabieram! – mówi za głośno i za szybko, zwłaszcza jak na tę porę dnia, ale po dwóch latach zdążyłam już się przyzwyczaić. No prawie.

– Wychodzę – burczę pod nosem, czując ucisk w żołądku. – Chociaż bardzo, bardzo nie chcę.

– Pewnie, że nie chcesz. Bo ciągle im się dajesz wyk…

– Dzięki, nie pytałam dlaczego – ucinam jego wypowiedź, marszcząc brwi. Wojtek, jak większość starszych choćby o kilka lat facetów, uwielbia tłumaczyć mi różne rzeczy, zwłaszcza zawiłości mojego emocjonalnego życia. Ale pracujemy nad tym. Są już pierwsze efekty, bo speszony sam zasłonił sobie usta dłonią, żeby przypadkiem nie wymsknęły się z nich kolejne zakazane słowa.

Wojtek szybko jednak otrząsa się po gafie i kontynuuje:

– Serio, nie zaszkodziłoby, gdybyś z nimi pogadała. Ale zrobisz, co zechcesz – musi dokończyć, nawet mimo mojej naburmuszonej miny. – Tylko najpierw zjesz śniadanie. I to nie podlega negocjacjom! – Już z całą stanowczością i zerowym poszanowaniem dla mojej kobiecej autonomii wskazuje palcem miskę owsianki, którą dla mnie przygotował.

– Dobrze, dobrze. – Grymas na mojej twarzy ustępuje uśmiechowi. – Nie musiałeś, dzięki.

Teraz to on strofuje mnie wzrokiem mówiącym, że owszem, musiał, bo inaczej nic bym nie zjadła.

Jedzenie nieszczególnie mnie interesuje. Przez Marię na nic już nie mam ochoty, co sprawia, że ostatnio z Wojtkiem coraz częściej się kłócimy. Uważa, że w ogóle się nie staram.

– Dobra, to widzimy się po południu. Piątka, żabko! – Wyciąga przed siebie naprężoną dłoń, ale gdy mrużę oczy, nieprzekonana do jego porannej wylewności, sam podnosi moją wiotką rękę, rozprostowuje po kolei każdy palec i faktycznie przybija mi piątkę. Wszystkie napięcia między nami stara się łagodzić brutalną pozytywnością i głupkowatym poczuciem humoru, co niekiedy nawet działa, bo jest uroczy. Czochra mnie jeszcze po włosach, zbiera w pośpiechu laptopa, kawę, zostawia na blacie brudny talerz i prawie wybiega z kuchni do sypialni, w której na zmianę pracujemy, dzieląc się niewygodnym małym biurkiem.

Pochylam się nad miską z owsianką. Jest w niej wszystko, co najbardziej lubię w owsiankach, w tym mrożone maliny i miód. Zawieszając wzrok na starannie przygotowanym posiłku, którego tylko dla siebie nie chciałoby mi się robić, myślę o wszystkim, co Wojtek ostatnio mówił. Że mogłabym chociaż porządnie jeść, zamiast dodatkowo się katować. Wyjść czasem na spacer, zamiast przynosić pracę do domu i harować za darmo po godzinach. Postawić się szefowi. Nie czytać przed snem kłótni w komentarzach na fejsie. „Czy tobie w ogóle zależy, żeby lepiej się poczuć?” – pyta mnie regularnie, a ja już sama nie wiem, czy znam odpowiedź. Chyba zależy. Siadam do śniadania i ponownie zbieram siły, by wykończyć Marysię.

*

W biurze bywam rzadko. Masochizm i wszyscy ludzie wokół – dręczący mnie bez końca, bym więcej się ruszała, zamiast stać w korkach i dusić się spalinami – sprawiają, że wybieram długi spacer na dworzec, a do centrum Katowic docieram pociągiem. Ten pociąg nawet może być, jedzie tylko siedem minut i nie ma tych wysokich schodków, powodujących, że za każdym razem, gdy na nie wchodzę, przed oczami przelatuje mi całe życie. Maria szepcze wtedy do mnie, że nie trafię nogami w stopnie, ześlizgnę się na tory i zginę pod tą straszną, głośną maszyną.

Z dworca do biura jest kawałek drogi: nieszczególnie miłej, hałaśliwej drogi przez morze rozgrzanego betonu. Trudno się w nim odnaleźć, zwłaszcza kiedy wbijam oczy w ziemię, unikając kontaktu wzrokowego z ulotkarzami i ankieterami.

Za to majowe Katowice są takie same jak wszystkie inne miasta w maju, czyli trochę ładniejsze niż w styczniu, ale piorunującej różnicy nie ma, bo słońce odbijające się od chodnika sprawia, że moje oczy stają w płomieniach, szczypią, parzą, a ja ślepnę, cudem unikając zderzenia z tramwajem. Zimą chodnik jest po prostu szary, a prawdopodobieństwo wpadnięcia pod tramwaj równie wysokie, bo ogromny kaptur opada mi na oczy, a ja kulę się z zimna, patrząc pod nogi.

Gdy byłam młodsza, nie rozumiałam, po co ludzie tyle piszą o miastach, dlaczego je kochają i jak w ogóle można kochać miasto. Żadna ze mnie podróżniczka, więc wszystkie są dla mnie takie same – beton, rynek, kościół, ulica z barami, pomnik jakiegoś typa na koniu (co najmniej jeden, ale im więcej, tym lepiej), no i w końcu ona, serce każdego miasta pompujące życie we wszystkie jego żyły: galeria handlowa. Posadzona jak kloc przy dworcu, skutecznie odwracająca uwagę od wszystkiego, co mogłoby być ciekawe, nieprzerwanie pochłaniająca i wypluwająca tłumy ludzi przez zbyt wolne, zacinające się drzwi obrotowe.

Ale mimo wszystko ostatnio uświadomiłam sobie, że kocham Katowice. Są idealnie zwyczajne, ani zbyt nudne, ani zbyt ciekawe, dzieje się tu perfekcyjnie niewiele, hałasy są, ludzie są, ale mniej niż gdzie indziej. Mam swoje znane kąty, mieszkanie na tyle daleko od centrum, że mogę to wszystko mieć gdzieś, no i wiem, gdzie chodzić, a gdzie nie, by nie sprowokować Marysi.

Pracuję w polskim oddziale międzynarodowej korporacji, która zajmuje się produkcją i sprzedażą nowych słów. Albo wymyślaniem nowych znaczeń dla słów starych. Jest to więc firma nieco inna niż wszystkie, choć wszystkie są trochę nienormalne. Mój oddział to jednak przypadek szczególny, bo słowa najlepiej, żeby były po polsku, więc mamy trochę pod górkę. Największe mózgi tego przemysłu stale męczą się nad sensownym odpowiednikiem „weekendu”. Ostatnio stanęło na „dwudzionku”, Kuba od tłumaczeń piał z zachwytu, jak to wymyślił, wszyscy bili mu brawo. Ale przyjęło się średnio.

– Rany boskie, a co pani taka wykończona? Wygląda pani jak duch! – ryczy Marcin Pucuł, wyłaniając się zza moich pleców, a ja podskakuję gwałtownie, niemal schodząc na zawał. Chyba trochę się posikałam.

Pucuł jest moim szefem. Ma szorstki, siwy zarost i duży brzuch, jako jedyny wciąż przychodzi do biura w pełnym garniturze. Dla niepoznaki daje sobie spokój z krawatami, a garnitur nie jest nawet z lat osiemdziesiątych, tylko taki porządny, lśniący i taliowany, co w zasadzie wygląda na Pucule dość komicznie. Szef bardzo stara się być postępowy, nowoczesny i miły. Wie, że warto mieć dobre relacje z młodym pokoleniem. Uważa się zresztą za naszego wielkiego miłośnika, dlatego przy pierwszej lepszej okazji dręczy każdego po kolei, próbując nawiązać coś na kształt serdecznej międzyludzkiej interakcji. Z lepszym lub gorszym skutkiem.

– Dzi-dzień dobry. – Usiłuję zamaskować przerażenie, z trudem zmuszając się do fałszywie serdecznego uśmiechu. Aż mnie mięśnie bolą. – Czy po spotkaniu mogłabym z panem… – mówię szybciej, niż jestem w stanie pomyśleć. Gdybym zaczęła myśleć, znowu nic by z tego nie wyszło. Już czuję, że Marysia budzi się w mojej przeponie, oplata ciasno żebra i oznajmia, że zaraz będziemy puszczać pawia. Prosto na ten piękny, drogi garnitur.

– Chyba tu pani tak nie męczymy? – Śmieje się sam ze swojego doskonałego żartu.

Może i nie, najbardziej męczy mnie Marysia. Za to moglibyście nie dzwonić po siedemnastej. I normalnie płacić.

– Ja właśnie w… – piszczę dalej pod nosem, ale nie sposób przebić się przez jego tubalny głos.

– Ta praca zdalna to chyba wam, młodym, nie służy. Proszę o siebie bardziej zadbać, zacząć się wysypiać, bo zaraz pani zniknie! I będziemy musieli wrócić tu na stałe. – Nieustający zachwyt własnym poczuciem humoru widocznie zagłusza moje słowa. Zanim zdążę wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, Pucuł wypatruje sobie przed salą konferencyjną kolejną ofiarę, do której natychmiast podbiega.

– No, stara, zajebiście ci poszło – chichra się obudzona przez Pucuła Marysia. – Wojtek będzie zachwycony – dodaje, rysując przed moimi oczami wizję kolejnych kłótni, zerwania i śmierci w samotności. Coraz bardziej pocą mi się dłonie.

Marysia nie lubi nowych słów, szczególnie takich, które działają. Dlatego ja je uwielbiam i w dzisiejszym internecie czuję się, jakbym dostała do rąk nową mapę świata, apkę do nauki języka obcego, ale lepszą niż Duolingo. Może nie nauczył mnie zamawiać żarcia w restauracji we Włoszech, ale za to nazwał każdy przejaw ludzkiej podłości, każdy red flag, ghosting, love bombing i gaslighting, któremu będę w stanie stawić czoła. Każdy problem zdrowotny, orientację seksualną, wszystko, co przemilczane przez pokolenie Pucułów.

Do pracy w słowach przyszłam więc z całą młodzieńczą pasją i miłością, nie wiedząc jeszcze, że nic tej miłości i pasji nie zabije tak skutecznie jak monetyzacja. No i że robiąc to, co kocham, przepracuję wszystkie swoje dni w nadmiarze, wyrabiając normę za siebie i parę innych osób, w nagrodę dostając żałosną kasę, bo przecież to moja pasja. No dobra, oprócz kasy są też słowa uznania, bo wyrazy produkują tu zresztą tak sprawnie, że lubią używać ich jako waluty, na przykład w ramach premii. „Pani Natalko, bez pani to wszystko się zawali”, „Robi pani genialną robotę”, „Tak trzymać! Młoda krew!”.

Marysia wygrywa więc i tutaj, wyśmiewając w najlepsze moją naiwność, rosnąc w siłę z każdą wizytą w biurze i z każdym nowym projektem. A ja w pracy zajmuję się wszystkim po trochu – szukam zagranicznych partnerów i przygotowuję oferty handlowe, szkolę stażystów, rozeznaję rynek, czasami muszę przeszukiwać media społecznościowe i poprawiać ludzi w komentarzach: „WZIĄĆ, a nie WZIĄŚĆ!!!”. Zdarza się też klepanie raportów i wypełnianie tabelek, gdy po nocach śni mi się Excel, ale bywa też kreatywnie i z poczuciem misji.

Kiedyś z dziewczynami udało nam się nawet sprzedać szefom „ciałopozytywność”, całkiem dobrze sobie radzi, jest już na majtkach i koszulkach. Wszystkie dostałyśmy gratulacje. Ale „cipka” to już było za dużo. „Oj, nie, nie, Polacy nie są gotowi” – zajęczał z wybałuszonymi z przerażenia oczami Pucuł, czerwieniąc się jak burak.

Mimo wszystko praca nie należy do najgorszych. Jej największą zaletą jest to, że stanowi jedną z niewielu przestrzeni, gdzie w ogóle nie widać, że Marysia istnieje i zajmuje tak dużo miejsca w moim życiu. Wręcz przeciwnie, w pracy jestem uważana za osobę obowiązkową, zadaniową i skuteczną: nie ma dla mnie tabelki nie do wypełnienia, telefonu, którego bałabym się wykonać, mejla, którego nie napiszę, ani dedlajnu zbyt bliskiego, bym się wystraszyła. Tak się przynajmniej wydaje.

Bo na spotkaniach nikt nie zwraca uwagi na to, że zawsze siedzę jak najbliżej wyjścia, by w każdej chwili móc szybko wybiec. Nikt też nie wie, że w grupie ludzi ciągle chce mi się rzygać i boję się, że zemdleję, bo minę mam chyba zawsze taką samą. Stanąć przed tłumem i wygłosić prezentację też potrafię – co prawda przygotowuję się do tego tygodniami, uczę tekstu na pamięć (tak na wszelki wypadek), a odpowiednią postawę i mimikę ćwiczę przed lustrem. Jak się uprę, głos potrafię mieć pewny i stanowczy, wiem, co robić, by wyglądać profesjonalnie. Ale Maria niszczy mnie od środka, rozpycha się między żebrami, zgniatając płuca.

Na podobnych zasadach – z zegarkiem w ręku i pawiem w gardle – brnę i przez dzisiejsze spotkanie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: