Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 18 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 18 - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 18 to kolejny zbiór znakomitych utworów jednego z najbardziej płodnych pisarzy w historii literatury polskiej. Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), autor setek powieści, zasłynął z mistrzowskiego realizmu i umiejętności przenikania w psychologię swoich postaci. Jego twórczość w wyjątkowy sposób oddaje obraz życia w Polsce na przestrzeni wieków, łącząc wciągające fabuły z historycznym tłem. W Tomie 18 znajdziemy pięć wyjątkowych powieści: • Pan i szewc – poruszająca historia o różnicach społecznych. • Pan Karol – powieść fantastyczna o niezwykłych losach tytułowego bohatera. • Pan Major – dramat pełen emocji i napięcia. • Pan na czterech chłopach – historyczna opowieść o polskiej szlachcie z XVIII wieku. • Pan Walery – powieść osadzona w realiach XIX-wiecznej Polski. To idealna lektura dla miłośników klasyki, którzy cenią zarówno literaturę realistyczną, jak i powieści z elementami fantazji i historii.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-721-4
Rozmiar pliku: 524 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PAN I SZEWC.

Powieść

Na Starem mieście w Warszawie, w kamienicy z pozoru starej, dziś opuszczonej i wedle dawnego zwyczaju noszącej na czele znak Ś. Jana, po którym odróżniano ją od sąsiednich domostw; chmurnego dnia późnej jesieni, gromadził się w podwórzu, ciemnej bramie i dokoła w ulicy, lud zaciekawiony.

Co chwila przybywali zwiększając kupę próżniaków, to chłopcy wysłani przez majstrów na miasto, to kucharki z koszami na ręku, to żydowstwo czyhające na zysk tam nawet, gdzie niema do niego podobieństwa, to hałastra odarta, która nie wiedząc co z sobą zrobić i gdzie się podziać, rada była, że miała powód czas jakiś tu postać w błocie pod kapiącą rynwą, z rozziawioną gębą, pytając tych, którzy ją popychali i naciskali: — Co to się stało? co to takiego?

Nikt dokładnie o powodzie natłoku nie wiedział, żaden krzyk nie zapowiadał walki, żaden widok nie tłumaczył tego wezbrania ciekawości. Scisk tylko we wrotach większy niż gdzieindziej wskazywał, że przedmiot ciekawy znajdować się musiał wewnątrz kamienicy. Ale i tam cicho było, i gwar tylko tłumu chwytało wytężone ucho nowo przybyłych. Jedni powiadali sobie po cichu, że w domu tym mąż zabił żonę; drudzy, że żona zabiła męża; inni, że mąż i żona potruli swe dzieci; inni nareszcie, że schwytano złodzieja i t. p. Nic nie wiedząc i niewiele widząc, ciekawi przybysze uparcie naciskali się przed kamienicą, oczekując sami nie znali czego, a oczekując z cierpliwością miejskich próżniaków, dla których sprawą najpilniejszą, jest sprawa cudza, coby ich nic obchodzić nie powinna.

— A co? pytał gruby rzeźnik sąsiada swego szewca w skórzanym fartuchu — a co?

— A — poczekajmy no, to się cóś dowiemy.

— Ale jak myślicie, co też to być może?

— Albo ja wiem! pewnikiem zabójstwo nowe. Bieda żeśmy przyszli tak późno, teraz się ani docisnąć, ani zobaczyć, ani dowiedzieć.

— A poprobujmyż no panie bracie! idźcie no tylko za mną, dobre mam łokcie, będę kuksał, przedrzemy się taki do bramy.

To mówiąc rzeźnik, począł na prawo i lewo tak robić rękami, tak dusić i popychać, że kilka kroków na przód się posunął; a szewc, korzystając z uczynionej próżni, popłynął za nim. Pierwszy odzywał się do tłumu łokciami, drugi ustami, wołając: — Puszczajcie no mnie, bom tam potrzebny.

Nie bez wielkiego mozołu dobrali się jakoś do samych wrót, które pominąwszy, w gęstszym niż na ulicy był ścisku, uwięźli. Rzeźnik już nawet rady dać sobie nie mógł. Szewc przyszedł mu w pomoc, odzywając się coraz głośniej, ośmielony powodzeniem. — Co u licha! rozstąpcież się! muszę przecię przejść!

Argument ten lepiej pomógł niż siła, i tłum uwierzywszy majstrowi na słowo, trochę się rozstąpił; znów więc w pocie czoła dwaj ciekawsi i niecierpliwsi posunęli się ku drzwióm niewielkim, roztwartym, wiodącym jak się zdawało do lichej izdebki, której jedno małe kraciaste okienko wychodziło w ulicę. Drzwi te otoczone były szczęśliwemi co najpierwsi przybiegłszy, to najlepsze widowiska miejsce zajęli.

Wspomagając się na przemiany, szewc z rzeźnikiem zbliżyli się do progu, a tu bez wielkich ceregielów usunąwszy przytomnych, stanęli nareszcie u celu.

Izdebka, którą ujrzeli przed sobą, była ciemna i pusta; w początku ciężko nawet do mroku w niej panującego przywykające oczy, rozeznać nie mogły, co w niej tak ciekawość pobudzać mogło. Aż nareszcie po chwili rzeźnik i szewc razem zobaczyli zbyt pospolitą nędzę, której widok nie wart był może tylu szturchańców i tylu wykrzyków.

W wilgotnej sklepionej komórce, jedno tylko w bramę mającej wyjście, jedno szczupłe więzieniowe kraciaste okienko w grubym murze głęboko wyciosane; na mokrej i czarnej podłodze potrzęsionej słomą, leżał trup młodej jeszcze kobiety, która w okropnem cierpieniu życie skończyć musiała: Wyprężone ręce, skrzywiona twarz przedśmiertną boleścią, słupem stojące oczy, których nie było komu zamknąć, opowiadały o tej straszliwej godzinie, w której duch ciało bezsilne opuścił. Znać było wielką walkę duszy, która musiała opierać się chorobie i śmierci, nim uleciała z tej nędzy na świat lepszy. Łatwo było odgadnąć, co tę kobietę trzymało przy życiu; bo tuż przy niej na posłaniu dwoje małych dziatek licho odzianych, bladych i wynędzniałych, płacząc i tarzając się, wołały do umarłej; — Matko, matko! wstań! wstań matuniu, chleba, daj nam chleba!

To dwójko biednych sierot zdawało się być jednego wieku, i twarze chłopiąt podobne jak dwie krople wody, powiadały, że razem na świat przyjść musiały. Szarpali oni matkę budząc ją i płacząc, niekiedy poglądali na tłum stojący we drzwiach ściśnięty, jakby ten ich przerażał; wzrok odwracali z trwogą od progu i wołali coraz bardziej przenikającym głosem: — Matuniu! matuniu!

Przeczucie powiadało sierotóm, że tłum ten był zwiastunem ostatniego i największego dla nich, a niepojętego im jeszcze, nieszczęścia.

Izba, w której się to działo, okazywała najostateczniejszą nędzę: nic w niej sprzętów, nic coby obiecywało chleb powszedni nawet na jutro. Słoma, na której leżała nieszczęśliwa matka, była nawpół przegniła; ubranie umarłej w łachmanach; dzieci lepiej trochę odziane, ale i ich sukienki ze szmat się składały pozszywanych tylko dla ogrzania. W kącie na ławie drewnianej walały się: miska czarna i próżna, garnek rozbity, dwie łyżki drewniane i nóż w prostej drewnianej oprawie, jakiego po wsiach do krajania chleba używają. Na ścianach po ćwiekach wisiały podarte szmaty odzienia okryte kurzem, rzucone na ćwiek z rozpaczą, bo już się nawet na okrycie nie przydały. U pieca dawno zgasłego walał się wygrzebywany popiół, w którym ani jednego nie było już węgla; łupiny kartofli zgryzione do szczętu okrywały podłogę — w dzbanie wody nie stało, — leżał wywrócony i suchy.

Blade twarze sierót niewiele się różniły od żółtego strasznego umarłej oblicza; wychudłe ich rączęta, zbrukane włosy, zaczerwienione od łez oczy, rozpowiadały o okropnej przeszłości. Sama jedna, bezsilna, z dwójgiem dzieci, biedna matka umarła ze śmiercią walcząc, bez kropli wody, bez kawałka chleba! Żadne z małych chłopiąt do klamki nawet dostać nie mogło, żeby drzwi otworzyć i o ratunek zawołać.

Jakaż to straszna, jak straszna śmierć tu być musiała! Lecz wreszcie wśród jęku dzieci skonała uboga niewiasta, a jakiś promyk nadziei zaświtał może u łoża śmierci; bo wyprężona jej ręka trzymała krzyżyk mosiężny, wskazując, że nie umarła bez nadziei w Bogu.

Szewc i rzeźnik w progu stanąwszy, popatrzywszy, przeczytali sercem poczciwem tę kartę wydartą z wielkiej, niezbadanej, tajemnic pełnej, xięgi życia ludzkiego. Obu im łzy się zakręciły na widok małych sierót, i różne myśli poczęły zwijać się po głowie; żaden jednak z nich nie miał jeszcze odwagi uchwycić w lot myśl dobrą.

— Co to za los czeka to biedactwo? mówił sobie szewc oparłszy się o drzwi. — Wezmą gdzie może do jakiego szpitalu? dziad jaki wyuczy włóczęgi, a strzeż Boże i wszystkiego złego!

— Pójdzie to w świat, myślał rzeźnik, i będzie żyło, biedowało, męczyło się, póki może podobna tej śmierć oczów nie zapluszczy.

— Tak to z nami!

Wtem szmer dał się słyszeć w ulicy, i pociśnieni od tłumu szewc i rzeźnik, obejrzeli się ku wrotóm.

Piękna kareta bombiasta usiłowała przebić tłum i minąć zbiegowisko, ale napróżno woźnica batem smagał, krzyczał; konie się spinały, lokaje rozpychali; nie było podobna przebrnąć to morze ludu ściśniętego. Głowa pięknej kobiety ukazała się przez spuszczoną taflę powozu. Blond włosy pudrem śnieżnym okryte, w koronki, kwiaty, pióra i świecidełka ubrane, otaczały śliczną różową, białą, uśmiechniętą twarzyczkę z dwójgiem oczów niebieskich. Kolce perłowe z brylantami, piękny naszyjnik podobny, suknia gołębiego koloru jedwabna, strojna w różowe wstęgi, zdobiły piękną panią.

Spójrzała mdlejącemi oczkami na lud i szybko cofając się w głąb karety, spytała lokaja:

— Larose, dowiedź-że mi się co to jest? czemu nie jedziemy?

— Okropny ścisk JW. Pani! odparł Larose zdejmując stosowany galonowany jak suknia jego, kapelusz.

— Cóż to jest?

— Nie wiem, JW. Pani!

— Kiedy stać musiemy, pójdź-że mi się dowiedz!

Larose posłuszny poskoczył, ale zanadto zaufał galonóm swej liberji i potężnemu głosowi, którym starał się lud rozpychać. Musiał wreszcie użyć tego środka, co rzeźnik, i nie łatwo za jego pomocą nawet dostał się do drzwi izby, która otwarta jeszcze wzbudzała tłumów dziwowisko. Tu rozpytawszy się nieco, powrócił co najrychlej do Pani siedzącej w karecie i z nieukontentowaniem widocznem zagryzającej usta.

— Cóż tam? spytała.

— To JW. Pani głupstwo — rzekł Larose pogardliwie machając ręką; jakaś uboga kobieta umarła w tej kamienicy i dwoje chłopiąt bliźniąt zostawiła. Zwyczajnie hałastra się gawroni. — Ruszaj panie Tomaszu!

Ale łatwiej to było powiedzieć niż zrobić: P. Tomasz z miejsca ruszyć nie mógł, jak wprzódy. Pani posłuchała lokaja, podumała, poruszyła głową i zawołała: — A cóż?

— Nie można przejechać!

— No! to zawrócić!

— Ba! gdyby można zawrócić, dawnobym to zrobił, rzekł stangret z mrukiem.

— Ale cóż z tego będzie? niecierpliwiąc się wołała Pani. Larose! rozpędźcie tych ludzi!

Larose z towarzyszem rzucili się w tłum, ale napróżno; każdy się wprawdzie tulił i ustąpić pragnął, ale nie było sposobu tyle miejsca zrobić, ile go powóz potrzebował; bo gdy z jednej strony lokaje trochę rozepchnęli ciekawych, z drugiej tłum się naciskał. Kilka minut ubiegły wśród niecierpliwych zżymań Pani, która miała już podnieść taflę, żeby wilgotne powietrze nie rozpuściło jej pracowicie ułożonych pukli, gdy nowa postać zjawiła się u karety, wprost pięknej niecierpliwej. Był to siwy starzec Kapucyn, który tylko co wyszedł z izby, gdzie leżało ciało umarłej i płakały sieroty. Zbliżył się on pod powóz i pozdrowił piękną Panią pobożnem:

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

— A to wy, Ojcze Serafinie! zawołała kobieta — a! zmiłujcie się, czy nie potraficie mnie wyrwać z tej niewoli. — A! tak mi pilno! tak pilno!

Starzec popatrzał na nią zbladłemi oczyma, w których się łza kręciła, i odparł pocichu:

— Powinnabyś Pani podziękować Boga, który cię tu sprowadził.

— Za co? mój Ojcze!

— Masz sposobność zrobić dobry uczynek, który ci Bóg na wielkim i strasznym sądzie policzy.

— A! dam chętnie jałmużnę! odparła piękna Pani, szukając woreczka, w którym jasne brzękało złoto; dam chętnie cokolwiek na te sieroty, ale mi pomóżcie wyrwać się z tego tłumu. Co za powietrze!

— Cóż tu pomoże twoja jałmużna? rzekł smutnie Kapucyn. Tu dwoje biednych sierot leży na zgniłej słomie, a nikt w Imie Chrystusa-dziecięcia nie poda im zbawczej ręki.

— Ale cóż ja poradzić mogę na to, Ojcze Serafinie kochany?

— Możesz wziąść sieroty! rzekł Kapucyn.

— Jak to?

— Jak? wziąść i wychować sieroty! powtórzył Ojciec Serafin. Piękna pani słuchała, i zdawało się, że zrozumieć nie mogła.

— A jeśli nie oboje, to jedno przynajmniej.

Na twarzy kobiety zarysowało się skłopotanie; odmówić nie chciała, posłuchać nie mogła.

— Opatrzę sieroty! rzekła ciszej.

Kapucyn zamilkł i westchnął.

— Chcecie, zawołał po chwili, żeby wam Bóg pomagał a gdy do was w postaci nędzarza, sieroty, Bóg zapuka, wy go zbywacie — złotem. Ej! pamiętajcie, pamiętajcie, że Bóg za wasze modlitwy może także złotem tylko zapłacić. Da wam bogactwo, ale odmówi szczęścia i spokoju duszy. To mówiąc chciał odejść, gdy piękna pani, jakby nagle myśl lepsza przeszła jej przez utrefioną główkę, odwróciła się ku niemu wychylając.

— Ojcze Serafinie, zawołała — Ojcze Serafinie! Kapucyn spójrzał na nią i wstrzymał się.

— Przyślijcie do mnie jedno z tych dzieci — zajmę się jego wychowaniem i losem.

— A Bóg ci dobry uczynek w trójnasób zapłaci! odpowiedział starzec z uczuciem, i szybko posunął się ku drzwióm kamienicy.

W tej chwili jakimś trafem osobliwszym, jak gdyby tłum czekał tylko na to, by się rozstąpić i zrobić miejsce powozowi; lokaje ujrzeli przerzedzający się ścisk, i konie same zwolna postępować zaczęły ulicą. Piękna pani podniósłszy taflę, pojechała dalej; Ojciec Serafin wszedł do ciemnej izby. Skupieni u drzwi zrobili mu miejsce z uszanowaniem. Tu już poczciwy starzec dwójga dzieci przed chwilą płaczących nie znalazł.

— Gdzie są dzieci? zapytał.

— Ot tu! ot tu! zawołały kilka głosów. — Jedno wziął rzeźnik Bartłomiej, drugie majster Maciej.

— Czekajcie! czekajcie! wstrzymał ich siwy Kapucyn. Co myślicie robić z temi dziećmi?

— A co, rzekł naprzód szewc, całując w rękaw Xiędza i tuląc dziecię, które miał na ręku — ja nie mam dzieci, Ojcze Serafinie; godzi mi się wziąść sierotę, bo to obraz Syna Bożego; — będę chował jak swoje.

— A Bóg ci zapłaci! rzekł Kapucyn.

— To już dość, że dziecko będę miał — odparł szewc. Drugie pan Bartłomiej bierze do siebie, choć to ma swoich kilkoro; ale jakże to biedactwo tak porzucić — toć to zginie marnie.

— Panie Bartłomieju! odezwał się Ojciec Serafin, a gdyby to dziecię, któreście wzięli, znalazło bogatszego i wolniejszego niż wy opiekuna.

— Gdzie? spytał oglądając się rzeźnik.

— Ja mu go wyszukać mogę.

— Alboż to u mnie z mojemi dziećmi będzie mu źle?

— Uchowaj Boże! ale wam może być przyciężko, macie swoich kilkoro.

— E! gdzie się pożywi troje, pożywi się i czworo.

— Ale mu losu nie dacie?

— A któż mu go da?

— Widzieliście ten powóz, który tędy tylko co przejechał. — Pani go bierze na wychowanie.

Rzeźnik głową pokiwał: — To to państwo jakieś! Wiecie Ojcze, na czem się to kończy pańska opieka nad sierotą? Ot — dadzą do kuchni i zwala się to w kącie; a u mnie z mojemi dziećmi, to się wychowa jak moje własne. Losu to mu nie dam, ale go pracować nauczę.

— Nie chcę wam dobrej myśli odbierać, rzekł Kapucyn. — Bóg chęci poczciwe policzy za skutek; ale któż wie? może tam dziecku lżejszy chleb, słodsze życie zgotowane? Chcieliżbyście stanąć losowi i Opatrzności Bożej na przeszkodzie?

— Panie Boże uchowaj! Jak chcecie i rozkażecie Ojcze Serafinie, jak się wam podoba! — Jeśli mi powiecie oddać, oddam dziecko; ale Bóg widzi, że mi go żal. Pańska opieka oczy wypieka! Chleba mu i u mnie nie zabraknie; — ale jest cóś droższego od chleba, poczciwość. Tej tam zkąd mu będzie wziąść, kiedy go za oczy dadzą na płatne ręce? Zresztą, Ojcze, jak się wam widzi!

— Mnie się widzi, poczciwy Bartoszu, że ja tam sam, póki Bóg da życia, na sierotę naglądać będę; a choć to u panów różnie bywa, nie powinnićby zmarnować daru Bożego. Pójdźcie no za mną z tem dzieckiem.

Szewc, który jak widać, lękał się bardzo, żeby mu Kapucyn dziecka nie odebrał; nim się Ojciec Serafin rozmówił z rzeźnikiem, umknął zgrabnie, i przebiwszy się przez tłum posunął żywo ku domowi, tuląc sierotę do swego skórzanego fartucha.

Maciej był ubogi, ale poczciwy i pracowity; dostała mu się szczęściem równie dobra żona, której jedynem strapieniem było, że dzieci nie mieli. Przy pracy chleb choć nie najbielszy, był zawsze, w zimie nie marźli, odziać się przystojnie było za co, a jeszcze i w skrzyni zapaśnych kilka talarów w węzełku bywało; ale to wszystko nie cieszyło ich, bo życie płynęło bez celu, starość przychodziła straszna, samotna — dziecka nie mieli. Kilka razy ofiarowała się pani Maciejowa do Częstochowy, do Sokala, do S. Antoniego: zawsze napróżno.

Maciej więc, jak drogi dar Boży, przyjął sierotę, którą niósł żwawo spiesząc do domu. Wkrótce też stanął na progu, i ani się postrzegł, że żona zwabiona w ulicę zgiełkiem, czekała go w bramie. Dopiero natrąciwszy się prawie na nią, rozśmiał się na całe gardło, serdecznie, poczciwym śmiechem ubogich.

— A to co? zawołała Maciejowa, cofając się trochę przestraszona.

— A ot co jest! Pan Bóg nam dał dziecko!

— Co? zkąd? jakie dziecko?

— Nieszczęśliwą sierotę — chłopczyka! Ale to potem o tem; naprzód trzeba tę biedotę nakarmić, napoić, ogrzać, odziać, bo to ledwie dycha.

Pani Maciejowa skwapliwie rzuciła się otwierać drzwi izby, nad której oknem wielka, żółta tablica z czarnym bótem i kutasem ogromnym wisiała.

— Pokaż-że no, pokaż, zawołała. — A! jak Boga kocham piękny chłopiec! Ale cóż to za nędzniątko! Chryste Panie! jaki żółty, by kość.

A gdy dziecię się rozpłakało, porwała je namiętnie i przytuliła do piersi.

— Hej! krzyknęła na chłopca, żwawo Jacku po mleko, po bułkę, po jaja — naści dwa złote.

Maciej śmiejąc się, wziąwszy w boki, stał przed swoją Jejmością i szeptał:

— A co? prawda, że dobrze zrobiłem, żem ci to niebożątko przyniósł? hę? a nie podziękujeż-że mi Jejmość?

— Niech ci Bóg płaci! daj ci Boże zdrowie! ściskając męża żwawo poczęła mówić Majstrowa — ale powiedź-że no mi, wszakżeś go nie ukradł, chowaj Boże! gadajże jak to było?

Dziecię płaczące ciągle utulać się poczynało pieszczotami szewcowej, a Maciej siadłszy na łóżku rozpowiedział wszystko jak było, i w jakim był strachu, żeby mu Kapucyn nie odebrał sieroty. — Nie prawdaż? dodał w końcu, że dobrze mi się udało!

— Dobrześ zrobił, i taki nie godziło się inaczej — przerwała zarumieniona od radości Majstrowa. To cię tam Bóg posłał w dobrą godzinę. Nie mamy swojego dziecięcia, przybierzemy sobie sierotę. A — patrz no — dodała, wszak to nawet nieszpetny będzie chłopiec — oczy niebieskie, nosek mały, i gdyby nie przynędznienie, toby to nawet na cóś pańskiego wyglądało.

Szewc zupełnie podzielał zdanie żony, i oboje usiadłszy na łóżku, na którem złożyli sierotkę, poczęli marzyć o niebieskich migdałach swojej przyszłości. Że też nigdy człowieka srogie nawet doświadczenie nie oduczy tych zawodnych rachunków na jutro. Bo kiedyż się pochwalić możemy, żeśmy przyszłość odgadli?

Z długiej narady wypadło, że szewc miał nazajutrz rano pójść się dowiedzieć, co to była za jedna ta niewiasta nieszczęśliwa, której się tak mizernie opuszczonej zmarło.

Maciejowa całą noc nie zmrużyła oka i siedziała nad dziecięciem. Inaczej stało się z drugim sierotą, którego Bartłomiej z Xiędzem Serafinem odnieśli na Krakowskie przedmieście do pałacu Pani Starościnej. Murgrabia żonaty i obarczony familją, poleconem miał sobie zająć się hodowlą dziecka, dla którego przybrana matka innego uczucia nad trochę litości nie miała. Płatne ręce zajęły się bez przywiązania, bez czułości, opatrzeniem pierwszych potrzeb jego; a Starościna, niby obiecując los lepszy sierocie, zapowiadała, że za pierwszą zręcznością na wieś ją odeśle.

Xiądz Serafin krzątał się, jak mógł, koło nieszczęśliwych sierót i zmarłej ich matki. Złożywszy w bezpieczne ręce dwóch malców, zebrawszy składkę na koszta pogrzebu nieznajomej kobiety, sam się zajął ostatnią dla niej posługą.

Wysłał babki szpitalne, żeby ciało obmyły, ubrały i przygotowały do trumny, którą już zamówił u sąsiedniego stolarza; a nic, lub tak jak nic, nie mogąc się dowiedzieć o zmarłej, na wypadek późniejszego jakiego odkrycia, usiłował dziecióm przynajmniej pamiątkę ich pochodzenia i pokrewieństwa zostawić.

Na szyi kobiety znaleziony krzyżyk bronzowy, rozpiłowany wzdłuż na dwoje, jedyną pamiątkę po matce, odniósł sam do szewca i murgrabiego, zawieszając je z błogosławieństwem na szyjach bliźniąt. Więcej nie było ich czem dzielić. Uwinięte w czarną szmatkę papiery okazały, że dzieci chrzczone były imionami Jana i Marka; nazwisko nosiły tylko matki — a matka zwała się Tekla Lutyńska. Lecz zkąd pochodziła, dla czego przybyła do Warszawy; z czego się w początku utrzymywała, kto był ojcem sierot, kto ona sama? nic nie powiadało. Papiery w oryginale oddał Xiądz Serafin szewcowi, kopją ich poświadczoną wręczył Starościnie. Wychowańca szewca nazwano Markiem, dziecię przez panią wzięte Janem.

Wychodząc z ubogiej izdebki szewca zastanowił się w progu starzec i obróciwszy do poczciwych rzemieślników na pożegnanie, rzucił im te wyrazy ostatnie:

— Moje dzieci, dobrze to bardzo, żeście przytulili sierotę; ale pamiętajcież, jak wielką na siebie odpowiedzialność, jak straszne w obliczu Boga bierzecie obowiązki. Wiecie co Chrystus powiedział o tych, co niewinnemu dziecięciu stają się zgorszenia przyczyną! Poprowadźcie sierotę drogą poczciwą i nie dajcie jej się zepsuć, aby was całą później wieczność nie przeklinała.

Ze smutnie spuszczoną głową poszedł jeszcze starzec potem do Starościnej. Tu przystęp był trudny: przecież wyczekawszy w przedpokoju, gdzie zbłocone otarł sandały, puszczony został do wnętrza. Winien to był wielkiej swej pobożności, sławie, jaką świątobliwym żywotem pozyskał, a może i niemiłej często prawdzie, której się ludzióm rzucić w oczy nie wahał. Starościna wybierała się w odwiedziny i stała przed wielkiem zwierciadłem, które całą jej zręczną postać odbijało; klęcząca sługa obciągała na niej i opinała suknię korónami obszytą i sznurami złocistemi poprzewiązywaną.

Ujrzawszy w zwierciadle siwą brodę Kapucyna, Pani Starościna szybko odprawiła służącą, i wyrobiwszy trudny uśmiech na ustach, zbliżyła się ku niemu.

— A cóż Ojcze, spytała, kontenciście ze mnie, wszak już spokojni być możecie o waszą sierotę?

— Spokojni! o! nie Pani, nie jestem o nią jeszcze spokojny, nie będę póki mi nie dacie słowa, że sami czuwać nad nią będziecie.

— Mój Ojcze — wszakże —

— Wszakże — wzięliście ją, opiekujecie się — chcecie powiedzieć? Oj! to nie dosyć, Mościa Starościno. Potrzeba na płatne ręce nie spuszczając się, nie zostawując za oczyma, dowiadywać się, pilnować i czuwać. Wzięliście na siebie cały przyszły los dziecięcia.

Starościna piękne usteczka zagryzła.

— Powtarzam ci Ojcze Serafinie, bądźcież spokojni.

— O sierotę to ja spokojny jestem; Bóg jej zginąć nie da; ale nie chciałbym wam, zamiast do dobrego uczynku, być powodem do grzechu. O was to mi chodzi — czuwajcie!

— Trudnoż żebym mu była niańką, mój Ojcze.

— Bądźcie matką, to lepiej — odezwał się Kapucyn.

— A! dobrze żeście matkę wspomnieli, usiłując odwrócić rozmowę, zawołała Starościna, przecież dowiedzieć się musieliście, kto była ich matka, kto ojciec?

— Mało lub nic, rzekł smutnie staruszek spuszczając głowę — matce było imie, Tekla.

— Tekla? spytała Starościna wlepiając oczy w Kapucyna — Tekla, a nazwisko jej?

— Lutyńska, rzekł Kapucyn.

Wezdrgnęła się piękna pani, lecz nie dając poznać, że ją co ubodło, poczęła ze spuszczoną głową rękawiczki naciągać.

— Ojca nie znamy, dodał Kapucyn. Imie dziecięciu waszemu Jan; drugiemu synowi, którego wziął poczciwy szewc jeden, Marek — metryki obu złożyłem w kopji u murgrabiego. Starościna nic już nie odpowiedziała; nie można było wytłumaczyć sobie, jakie nią uczucie zawładło, bo spuściła oczy, udawała bardzo zajętą swym strojem, a róż i bielidło nie dozwalały przejrzeć, czy zbladła, czy się zarumieniła; widać przecie było jakąś w niej nagłą zmianę i jakby niepokój. Kapucyn mówił dłużej o obowiązkach opiekunów — milczała; nareszcie odszedł, a Starościna, na którą konie w dziedzińcu czekały, rzuciła się na kanapę i z osłupiałym wzrokiem poczęła dumać głęboko. Trzy razy dawano jej znać, że konie na nią czekają, trzy razy weszła służąca i dwa razy zajrzał lokaj; ona jeszcze siedziała nieruchoma, zamyślona. W ostatku porwała się żywo, spójrzała przechodząc w zwierciadło i siadła do karety.

_____________________________________

Tymczasem szewc Maciej wszystkie wolne od pracy chwile poświęcał dotąd próżnemu badaniu bliższych....................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: