- W empik go
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 22 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 22 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 22 to kolejny zbiór znakomitych utworów jednego z najbardziej płodnych pisarzy w historii literatury polskiej. Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), autor setek powieści, zasłynął z mistrzowskiego realizmu i umiejętności przenikania w psychologię swoich postaci. Jego twórczość w wyjątkowy sposób oddaje obraz życia w Polsce na przestrzeni wieków, łącząc wciągające fabuły z historycznym tłem. W Tomie 22 znajdziemy pięć wyjątkowych powieści: • Ramułtowie. Powieść współczesna • Resurrecturi • Resztki życia. Powieść • Roboty i prace. Sceny i charaktery współczesne • Rodzeństwo. Obrazek współczesny To idealna lektura dla miłośników klasyki, którzy cenią zarówno literaturę realistyczną, jak i powieści z elementami fantazji i historii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-725-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść współczesna
I.
— Ale tu w tem powietrzu oddychać nie można — rzekł chmurno. Zadzwoń o rachunek i herbatę. — Uczty tego rodzaju płacą się dosyć drogo; masz prawo budzić i być trochę niegrzecznym...
To mówiąc począł okna otwierać przybyły, aby ranne weszło powietrze. Towarzysz drugi przejrzał się w zwierciadle i poprawił włosy. Spiął kamizelkę — westchnął.
— Nie pięknie wyglądam dzisiaj — odezwał się: zmęczony jestem, niewyspany — okrutnieśmy hulali... i to od godziny dziesiątej wieczorem aż do trzeciej czy pół do czwartej... Szampańskiego co wypili — powiadam ci... i to Roed rer Carte blanche...
Sylwan twarzą zwrócony ku oknu jakby nie słuchał, drugi mówił ciągle:
— Poczciwy brat z ciebie, żeś się o mnie tu dowiedział... lecz... darmo... ty już potępionej duszy ze szpon szatana-świata nie wyrwiesz... mnie dyabli wziąść muszą...
— Nie widzę konieczności, rzekł Sylwan, i dodał, jakby odwodząc od tej rozmowy. — Chodźmy.
— No — to idźmy do ciebie... zrobisz mi herbaty i położę się na kanapie.
To mówiąc począł szukać pan Herman kapelusza i paltota, nie mogąc ich nigdzie wynaleźć. Zamiast własnych, odkrył nareszcie palto ogromnych rozmiarów, widocznie zamienione, i zduszony kapelusz także cudzy.
— Patrzajże, proszę ciebie... oto ślicznie ztąd wyjdę wyekwipowany! Trzeba będzie do kosztów naszej wieczerzy doliczyć nowe okrycie głowy i grzbietu...
Sylwan odwrócił się.
— Nikt twego stroju na ulicy o tej porze nie zobaczy, rzekł żywo, a po inny później poszlemy do mieszkania, Staszek ci je przyniesie do mnie.
— A no! naturalnie, muszę wszelkie konsekwencye biesiady rad nie rad podźwignąć — dodał Herman. Chodźmy.
Sylwan co najspieszniej chciał się wycofać i szybkim krokiem począł iść ku drzwiom: wstrzymał go mijając stół Herman i wskazał nań.
— Patrz, proszę cię, na te wymowne znikomości ludzkiej dowody: w jak prędkim czasie wszystko to zmieniło się w kupkę śmiecia!... Kieliszek, z któregośmy wypili rozkoszne szały — śmierdzi trucizną... przepych obrócił się w brud.. i żyjże tu na tym świecie!
Sylwan kiwnął tylko głową — wyszli oba z salki... W drugim i trzecim pokoju nie było nikogo, w ostatnim znaleźli kellnera z serwetą w roku, z otwartemi ustami, twardym snem ujętego w krześle... Herman nie mógł wyjść, nie spłatawszy figla. Na kantorze stał kałamarz, w którym umoczył palec i wąsy mu umalował. Śpiący opędzał się jego ręce, jakby czuł muchy... i zasnął znowu... Mimo groźnego spojrzenia Sylwana dopełniwszy co zamierzył, Herman z nim razem wysunął się wreszcie w ulicę... Tu dopiero się życie miejskie rozpoczynało od najtwardszej pracy. Słychać było po bruku wlokące się wozy ciężkie, bokami ulic szli powoli robotnicy, sługi na pół odziane do otwierających się piekarni i rozwożących mleczywo, otwierano gdzie niegdzie okiennice, zamiatano przed domami — przedmówkę powszedniego życia mieli przed oczyma przechodzący. Sylwan wpatrywał się w nią z pewnem zadowolnieniem, Herman oczy miał przymrużone, usta otwierały się ziewaniem. Szedł ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach. Stawał niekiedy i rozglądał się, czy jeszcze daleko byli od celu tej rannnej przechadzki. Nareszcie z ulicy głównej zwrócili się w boczną, umajoną ogródkami, Sylwan otworzył furtkę, od której miał klucz i wprowadził brata w zaciszny kąt swój. Domek maleńki stał wśród sadu i kwiatowego ogródka, bardzo czyściuchno utrzymanego... Był to raczej rodzaj altany niż domu i zimą trudnoby w nim było wymieszkać. Latem za to nie mógł milszego i cichszego nad to znaleźć schronienia. Kwitły mu jabłonie, pachniały brzozy, miał zielone kobierce murawy i grzędy pstrych wesołych kwiatków. Duża salka i pokój sypialny z małą izdebką służącego składały cały ów dworek.
Pomimo licznych okien salka była przyciemna, bo krzewy wchodziły prawie do niej i przypierały do ścian. Umeblowanie bardzo proste, sofy, krzesła, fortepian, szafka z książkami, stół zarzucony papierami, ubierały skromnie pokój, w którym znać było pracowitego i cichego gospodarza. Na ścianach wisiały rysunki i sztychy, widoki i studya różnych kraju okolic... Tuż przeze drzwi sypialnia niewiele się od salki różniła... Sylwan otworzywszy drzwi poprowadził ciągle ziewającego jeszcze Hermana wprost do czystego łóżka, które mu wskazał... Nie dając się prosić zrzucił przybyły odzienie, schwycił szlafrok i pośpiesznie padł na posłanie.
— Czy mam czekać na przebudzenie z herbatą, czy do herbaty cię zbudzić? zapytał gospodarz.
— Naiwny jesteś, jeżeli myślisz, że ja tak łatwo usnę, zawołał Herman. Potrzebuję położyć się i spocząć, ale głowę mam pełną myśli — serce pełne wrażeń... sen mnie nie weźmie, choćbym go prosił. Każ robić herbatę a sam zostań przy mnie...
— Więc — zaraz wrócę — rzekł Sylwan — czekaj.
Jakoż w kilka minut, przywoławszy chłopca, który się zajął gotowaniem orzeźwiającego napoju — Sylwan przyszedł i siadł przy bracie. Herman leżał z otwartemi oczyma, blady i widocznie zmęczony... ale oprócz znużenia cielesnego, widać na nim było znękanie moralne.
Sylwan wziął go za rękę... W tym uścisku braterskim gdy się dwie dłonie ich splotły, nie patrząc nawet na twarze, można było po rękach obu domyślić się dwóch natur, żywotów i zawodów odmiennych. Hermana ręka biała, delikatna, wypieszczona, z żyłkami sinemi, należała widocznie do człowieka który nic nie miał do czynienia i mógł się nią bawić zarówno i życiem; palce Sylwana zapracowane, silne, opalone, muskularne oznajmowały, że nie próżnowały i nie lękały się dźwignąć ciężaru ani podjąć walki... Chociaż ich łączył węzeł braterski krwi i przywiązania, nic bardziej nie mogło się różnić nad dwie twarze obu młodych, pokrewnych nawet rysów ludzi — natury tak odmiennej jak ich dłonie — Herman był bardzo piękny, blady... wybielony życiem pokojowem i pieszczotami; w ustach miał wiele dobroci ale razem szyderstwa... z oczu i czoła biło sceptyczne rozczarowanie i lekceważenie wszystkiego, smutek razem i złość jakaś utajona, duma i boleść. Sylwana twarz podobna krojem, różniła się charakterem poważnym i łagodnym razem, pewną pokorą, która może była tylko rodzajem przekształconej dumy, w każdym razie nie waśniła się ze światem i spokojnie patrzała nań, nie mając żalu, iż nie takim był jak chciała. Sylwan też starszym się wydawał o lat kilka i dojrzalszym... w Hermanie młodość burzyła się jeszcze i buchała.II.
— No, cożeś ty się tam tak zadumał? szepnął Sylwan, wyczekawszy aby się brat odezwał sam; czego tak wzdychasz i oczy słupem ci stoją? Wczorajsza zabawa co cię miała rozweselić, widzę jeszcze uczyniła cię kwaśniejszym. Zrzućże ten ciężar z serca, mów... przedemną możesz się przecie spowiadać otwarcie...
— Mój Sylwku... a co to pomoże? pieszczotliwie począł leżący na łóżku. — Życie ze wszystkiemi swemi tłómokami ciąży mi... kręcę się, rzucam i nie mogę trafić na drogę, którąbym mógł iść spokojnie dalej — a widzieć, że zajdę do jakiegoś celu. Widzisz jestem z tobą szczery, bo za nic w świecie przed nikimbym nie przyznał się do tego, co ci powiadam.
— Mówże, no mów, spokojnie odparł Sylwan... słucham... spowiedź ta ulży tobie.
— Ze świata i z siebie jestem nie kontent, ciągnął dalej Herman. Prawdę powiedziawszy, nie wiem sam czego chcę... gdzie idę i — co potem?... co potem? na co to wszystko, kiedy się każda moja wyprawa argonaucka kończy tak, jak wczorajsza wieczerza?...
Podpoiłem i nakarmiłem najukochańszych przyjaciół moich, aby się dowiedzieć od nich, gdy się zaczęli wywnętrzać, że ostatecznie są nie wiele warci.. Tak oni mi zbrzydli teraz jak to wino, które piłem z niemi... Więc wszędzie spotykam rozczarowanie... i tak ci ma być in saecula saeculorum?
Sylwan jeszcze nic nie odpowiedział, zapalił cygaro i słuchał z powagą nauczycielską a politowaniem pewnem...
— Mówże, no mów, mruczał ciągle. — Co dalej?
— A jeszcze w dodatku — rzekł nagle Herman, — głupiom się zakochał...
— Myślisz, żeś się zakochał? spytał Sylwan.
Brat spojrzał nań dziwnie.
— Szalenie, szkaradnie... do waryacyi! zawołał — zakochałem się!
— Który to raz? zimno znowu rzekł Sylwan... I znowu popatrzali na siebie, Herman się uśmiechnął.
— Tamte były — młodzieńcze płomyki... a to jest ogień piekielny! dodał z zapałem — zachwycająca istota!...
— Któż to taki? mówił Sylwan — boć nie prezesówna Iza?
— A! pfe! prezesówna! Krochmalna ta lalka; dzieło rąk guwernantki, która ją stworzyła na obraz i podobieństwo swoje... Jakże ty możesz mnie o coś takiego posądzać?
— Był przecię czas, gdy wielbiłeś Izę?
— Dopókim się nie przysiadł do niej i nie rozmawiał z nią... przerwał Herman.
— Więc w kimże to nowe zakochanie?
— Mnie się zdawało, że ty powinieneś odgadnąć! Oszczędziłbyś mi upokarzającego wyznania, bo osoba... osoba...
— Cóż? zamężna? z oburzeniem zapytał Sylwan.
— A! nie! nie! niecierpliwie rzekł Herman, uderzając ręką o krawędź łóżka — jakżebyś ty nic nie zgadł!
— Ja bo nie mam daru zgadywania — uśmiechając się począł Sylwan — a najmniej mógłbym się domyślać przedmiotu miłości takiego zapalczywego młodziana jak ty, który co kilka dni innemu obrazowi się kłania.
— Niestety — co teraz to podobno miłość na seryo!
— A! na seryo — słucham więc i bardzom ciekawy...
— Byłeś w Teatrze? widziałeś Violę w rolach naiwnych dziewczątek?
Sylwan zmieszał się jakoś i zarumienił, lecz niepostrzeżenie dla brata; skinął głową nie chcąc się może zdradzić głosem, i mruknął:
— Tak — tak.
— Gdym ją po raz pierwszy zobaczył, podobała mi się, no — ale tak jak ładne dziewczę, młodziuchne a świeże podobać się może. Zapaliłem się do twarzyczki, buziaka i oczek. Po sztuczce, w której grała poleciałem do Jóźka aby mnie zakulisy zaprowadził i zaprezentował.
— Co ci po tem? rzekł mi — jeśli Violkę bierzesz za pospolite dziewczę zalotne, z którem się myślisz pobawić i pożartować, żal się Boże zachodu... A cóż to za przebrana księżniczka? począłem śmiejąc się. Żadna księżniczka, rzekł Józiek, ale strasznie mądre stworzenie.. ani przystępu do niej — kwaśna, ostra, obraźliwa...
Pomimo że mi ją tak źle zarekomendował, uparłem się, poszliśmy z nim za kulisy. Violka szła jeszcze ubrana po wiejsku, gdyśmy ją spotkali. Józiek mnie przedstawił; spojrzała, kiwnęła główką i chciała zaraz uciekać. Palnąłem siarczysty komplement, chcąc ją upoić kadzidłem: rozśmiała mi się w oczy. Śmieszek był nie wesoły, szyderski. Zastąpiliśmy jej drogę ażeby zmusić do dłuższej rozmowy; nie zmieszała się tem wcale, i odpowiadała — ale mówię ci z takim dowcipem, przytomnością, tak bez najmniejszej kokieteryi, żem został oczarowany. Rzadko w salonie najlepiej wychowana panienka znaleźć się tak potrafi. Odszedłem, już za pierwszym razem mogę powiedzieć zakochany... Potem kilka razy starałem się z nią spotkać, i dobiła mnie, a to ci powiem, że najmniejszej nie zdaje się mieć myśli ani ochoty do tego, obchodzi się ze mną jak z dzieciakiem... dobrego słowa mi nie powie... a czarująca! czarująca!
Sylwan zaczął się śmiać sucho i dziwnie — Herman nań popatrzał.
— Z czegoż ty się śmiejesz?
— Z twojej szalonej miłości, która będzie pono trwała właśnie tyle, ile teatr ten gości u nas...
— Znasz że Violę?
— Widziałem ją — począł siadając Sylwan... a przypadkiem dowiedziałem się jej historyi, powiem ci więc ją dla tego, żebyś nie marzył o tym owocu zakazanym.
Herman westchnął.
— Ojciec Violi był starym aktorem, znakomitego rodzimego talentu... komikiem nieporównanym, ale człowiekiem bez hamulca, bez obyczajów... który trawił życie po szynkowniach... żył z dnia na dzień i mimo najlepszego serca, starem zepsutem dzieckiem dotrwał do końca, wlokąc za sobą ofiary. Temi była żona jego, artystka także, najnieszczęśliwsza istota, zmuszona walczyć z nim o chleb swój i dziecka, i dziecko to, które ledwo odrosłszy od ziemi, poznało wszystkie rodzaje nędz i upokorzeń. Ojciec jej zszedł, coraz się bardziej upijając, do takiego upadku, iż ledwie w najlichszych truppach mógł na kawałek chleba zarobić. Zamykano go na klucz w te dnie gdy grać potrzeba było. Matka zmarła do rozpaczy przywiedziona gdy Violka miała lat siedm czy ośm... a nie dziecko powierzała ojcu, ale tego nieszczęśliwego jej musiała powierzyć; miarkujesz jakie to było wychowanie. Kołysała ją niedola, nędza przyspieszała dojrzałość, sieroctwo ją uczyło, sponiewieranie ojca kazało zmężnieć przed czasem by go ratować. Niemiała prawie dzieciństwa i to świeże, niewinne stworzenie co gra role niewinne z taką doskonałością nigdy nie miało czasu być dzieckiem... Życie całe swe brudy, rany i szkarady odsłoniło przed nią wprzód nim sama zamarzyła o ideałach. Talent ten wyrósł w ogniu nędzy okrutnej... Ojciec zmarł, została sierotą, sama... bez opieki wśród ludzi, co ani mogą ani myślą białej sukienki szanować... Musiała odgadnąć swe obowiązki, środki obrony, zebrać się na męztwo, nie zlęknąć głodu nawet... Wyszła z tych prób zwycięzko, lecz miarkujesz, że taką niedolę, taką cnotę, takie sieroctwo należy szanować... i że płocho chcieć bałamucić dziewczę, które w świecie całym ma jedno serce swoje... byłoby występkiem.
— Wszystko to w twych ustach ślicznie wygląda, rozśmiał się Herman; ale — czekaj — audiatur et altera pars. Widzę prześliczną, różowiuteńką, okrytą puszkiem młodości wisienkę dojrzałą na gałązce... Rozczulam się nad jej wdziękiem... nie mam serca zerwać i połknąć; w tej chwili szary paskudny wróbel wyrywa się gdzieś z kąta, schwycił ją w dziób i poniósł. To właśnie morał twej historyi sieroty Violi.. której ja będę się kłaniał z uszanowaniem dla jej niedoli, a jakiś młokos śmielszy zbałamuci.
— Byćby to mogło — odparł spokojnie Sylwan — lecz zaręczam ci, że ta wisienka lada wróblowi wziąć się nie da. Daremne będą twoje zabiegi... Nazwałeś to miłością — dodał — jabym temu dał imię fantazyi tylko... Ty jeszcze nie umiesz kochać, i wątpię, żebyś już kiedy potrafił.
— Dla czego? podchwycił Herman.
— Dla tego, że jak cała młodzież dzisiejsza, puszczona swobodnie, nie hamowana w niczem — mało masz poszanowania dla kobiety. Ona dla ciebie będzie ideałem kształtów, wdzięku... ową wisienką do zjedzenia o której wspominałeś, nigdy złotoskrzydłym aniołem, w któregobyś serce uwierzył i chciał z nim życie podzielić...
— Viola jest z pewnością więcej warta nad pospolite dziewczęta... a ty jej ocenić nie potrafisz...
— To dobre! a zkądże ty znowu tak doskonale znasz ją, jej przeszłość, cnoty, serce i idealne złote skrzydła? zawołał Herman...
— Ja? rzekł Sylwan. Nie będę ci się zapierał tego, lubię teatr, znam kilku artystów, w ich towarzystwie poznałem ją, zbliżyłem się bez najmniejszej pretensyi ani podobania się, ani bałamucenia jej i siebie... i — spuszczając głowę dokończył Sylwan... poznałem ją bliżej, a poznanie to wzbudziło dla niej szacunek...
Herman się rozśmiał.
— Ty ze swoją powagą i wiarą jesteś zabawny! Ależ mnie opowiadano historyę o niej! To porządny kopciuszek, ale wcale nie tak naiwny, jak ty go sobie wyobrażasz! Ho! ho!
— Jeśli ją lepiej znasz nie ma co mówić o tem — dodał brat; — ale zdaje mi się, że się mylisz... To co powiadasz, uspakaja mnie, bo z tej strony ją znając, jak sprytnego kopciuszka, niebezpiecznie zakochać się nie możesz... Fantazya ta przejdzie jak inne... Wybije ci ją z głowy druga...
— Tymczasem ani przystąpić mi do siebie nie daje, odezwał się Herman... Mój drogi jak ty mnie kochasz, kiedy ty z temi artystkami jesteś tak dobrze... a masz tam wstęp — ratujże mnie!
Sylwan zerwał się z łóżka.
— Dajże mi pokój! Ja żebym ci pomagał do takich bałamuctw! Hermanie — przecież mnie znasz!
Chłopak wnoszący herbatę przerwał na szczęście rozmowę; obaj zamilkli, Sylwan się wziął do samowara, Herman zamyślił się i wzdychał. Jakiś czas trwała cisza przerywana tylko brzękiem szkła i łyżeczek. Dzień już się był zrobił jasny i od ulicy żywy ruch słychać było... Miasto budziło się, dzwony wołały do kościołów, powozy turkotały po bruku, z dala dolatywały rozmowy głośne i śmiechy idących na targ włościan...
— Wiesz ty? co — rzekł wypiwszy herbatę z cytryną Herman — należało by mi pójść do domu... ale w tym paltocie i kapeluszu przez ulicę przejść niepodobna...
— Weź co mojego...
— Masz tak anachoreckie ubranie, rozśmiał się Herman — doprawdy, niepodobieństwo... gdybyśmy kogo roztropnego do mojego Staszka posłali — ale kogo?
— To znaczy chyba, żebym ja sam poszedł, odezwał się Sylwan. Zgoda i na to, lecz jest jeden warunek.
— No! jaki?
— Jeśli kto do furtki ogrodowej zadzwoni żebyś nie otwierał.
— Dla czego?
— Dla tego, że ja sobie tego życzę... że cię o to — proszę.
— No, to nie otworzę... Kładę się na łóżko i odpoczywam...
Sylwan wziął swój szary kapelusz z salki i przymknąwszy drzwi sypialni wyszedł powoli.
Herman istotnie położył się na jego łóżku, przymknął oczy i drzemać począł. Nie upłynął kwadrans gdy dzwonek od ogrodowej furtki się odezwał... Herman otworzył powieki, myśląc: — Ciekawa rzecz dla czego on mi otwierać nie kazał? Może kto z interesem i Sylwan zaraz powróci, mógłby sobie na niego poczekać.
Zadzwoniono nieśmiało po raz drugi... Herman wstał, poprawił trochę suknie... i wyszedł ścieżką ku furtce. Zbliżając się ku niej, usłyszał za murem rozmowę... Przyspieszył kroku, otworzył... Dwie osoby stały w progu: staruszek siwy, przygarbiony i zakwefiona kobieta młoda... Na widok Hermana pierwszy się zmieszał, a druga żywo cofnęła i zwróciła tak, że twarzy jej widzieć nie mógł.
— Pana Sylwana nie ma w domu? — zapytał stary.
— Nie ma, ale natychmiast powróci... Możeby państwo przeszli się po ogródku i poczekali trochę; w tej chwili nadejść powinien...
Staruszek zwrócił się do kobiety jakby z zapytaniem; ta milcząco dała mu znak przeczący i odsunęła się od furtki żywo. Stary skłonił się i poszedł za nią. Herman wyjrzał jeszcze za oddalającymi się — i — byłby przysiągł, że tego staruszka gdzieś widział bodaj za kulisami teatru — a... ta zakwefiona pani... postawą i ruchami tak przypominała Violę!
Nie śmiał i niemógł pogonić, ale ścigał ją długo oczyma, w ostatku gdy znikli, furtkę przymknął i zamyślony wrócił do sypialni.
— Otóż dla czego Sylwan nie życzył sobie, ażebym furtkę otwierał! — i dla czego tak się unosił nad ideałem panienki, która w towarzystwie szanownego suflera, przychodzi mu ranne oddawać wizyty! Dobryś braciszku! A! rozumiem! Taki pedant, purytanin, świętoszek, na morałach jeździ jak najlepszy berejter... a panny o świtaniu u siebie przyjmuje.
Chód śpieszny od furtki przerwał rozmyślania Hermana. Drzwi się otworzyły; wszedł najprzód Sylwan rzucając na brata wejrzenie chmurne, a za nim ładny chłopaczek w liberyi bardzo wytwornej, z twarzyczką roztropną, ożywioną, dowcipną — doskonale dobrany służka swego pana.
Staszek miał na ręku palto i kapelusz czarny, usta miał zakąszone i uśmiechnięte.
— Pani hrabina już się pytała rano o pana — rzekł wchodząc; — ja powiedziałem chwała Bogu niezgorzej, że pan na wsi i że dopiero po ósmej powróci... Biegałem już do restauracyi, kellner mi powiedział, że pan nad rankiem wyjść musiał, a był czegoś zły i cytryną sobie pod nosem smarował... bo mu ktoś wąsy atramentem umalował.
Staszek począł się śmiać.
— Jabym przysiągł żeto pan!
Herman kładł palto spoglądając na brata, który stał milczący i widocznie nadąsany. Skinął na Staszka żeby szedł przodem i zbliżył się do Sylwana.
— Co ty tak pochmurniałeś? spytał.
— Zrobiłeś mi przykrość — odezwał się sucho Sylwan. Prosiłem cię ażebyś furtki nie otwierał...
— Lękałem się ażeby kto nie był z interesem, nie masz się gniewać za co...
— Prosiłem cię — dodał starszy — to dosyć; powinieneś był choć raz posłuchać. Zaufałem ci... uczyniłeś mi przykrość! wielką przykrość!
— Wierz mi, odezwał się Herman, iż sam to sobie wyrzucam... ale mógłżem się u licha spodziewać, żebyś ty, anachoreta, o ósmej godzinie rano odwiedziny jakich pań przyjmował...
— No, nie żartuj — rzekł surowo Sylwan — jesteś płochym często, ale poczciwym zawsze... Ufam ci — poznałeś w kobiecie Violę, bo ona ciebie poznała, i odeszła ztąd zmieszana, płacząca, przewidując, że z najniewinniejszej w świecie rzeczy zrobi się plotka...
Proszę cię więc na naszą miłość braterską Hermanie, zapomnij, żeś ją tu widział, i nie wspominaj o tem nikomu...
— A ta najniewinniejsza w świecie ranna przechadzka do twojego ogródka? zapytał Herman — cóż ona ma znaczyć?
— Właśniem ci to miał powiedzieć — dodał żywo Sylwan. — Doktor kazał jej pić wodę emską, przy wodach potrzebowała chodzić... Na publicznej przechadzce gdziekolwiek bądź, wyszpiegowanoby ją i ścigano; zaproponowałem mój ogródek, ręcząc, że tu nikogo nie wpuszczę. Przychodzi ze starym suflerem; widuję ją tylko gdy furtkę otwieram. Na to com ci powiedział, daję najuroczystsze słowo honoru...
— Wierzyłbym na proste twe słowo — z ironicznym uśmiechem odezwał się Herman... Widzę tylko z tego, że jesteś du dernier mieux z tą śliczną Violą, żeś nawet o nią zazdrosny, i że mnie nie pozostaje nic nad pełne uszanowania wycofanie się przed panem starszym bratem..
To rzekłszy skłonił się Herman, smutnie i kwaśno żegnając Sylwana, który go jeszcze raz pochwycił za ręko.
— Ani nawet jej nie powiem żem poznał. — Słowo... bądź spokojny...
— Hermanie — słowo że o tem nie wspomnisz nikomu!
O! moralista! moralista! mruknął odchodząc...
Sylwan zadumany pozostał długo w progu, patrząc za odchodzącym. Dobry jego uczynek względem brata, dziwnie mu się wypłacił! Los prawie zawsze, z tą ironią wywdzięcza ludziom poświęcenie i miłość.