- W empik go
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 5 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 5 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 5 to kolejny tom twórczości wybitnego polskiego pisarza, Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887), który jest uznawany za jednego z najważniejszych autorów XIX-wiecznej literatury polskiej. Kraszewski był nie tylko niezwykle płodnym powieściopisarzem, ale również historykiem i publicystą. W swojej twórczości poruszał zarówno tematy historyczne, jak i społeczne, odzwierciedlając realia życia w Polsce w różnych epokach. Jego styl charakteryzuje się mistrzowskim realizmem, doskonałą narracją i głęboką analizą psychologiczną bohaterów. Tom V zawiera pięć utworów:
- Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina – opowieść o losach zwykłej rodziny piekarza, ukazująca codzienne życie i jego trudności.
- Dwa światy. Powieść szlachecka – historia zderzenia dwóch światów: bogactwa i biedy, ukazująca różnice społeczne wśród szlachty.
- Dziadunio. Obrazki naszych czasów – nostalgiczny obraz rodzinnego życia, pełen wzruszeń i życiowych mądrości.
- Dziecię Starego Miasta. Obrazek narysowany z natury – realistyczny obraz życia w miejskiej społeczności, pokazujący zmagania młodego bohatera.
- Dzieci wieku. Powieść – refleksyjna powieść o ludziach zagubionych w zmieniającym się świecie, pełna pytań o los i postęp.
Kraszewski w każdym z tych utworów prezentuje wybitne zdolności narracyjne i głęboką wrażliwość społeczną, czyniąc jego dzieła ponadczasowymi. Tom V to idealna lektura dla osób ceniących realistyczną literaturę z przesłaniem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-708-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Al aalemo arafa al dżahela, l annaho Kana dżahelan: ua al dżahelo la ïarefo, al aalema l annaho la-Kana aaleman.
Mądry zna nierozumnego, bo nim był sam dawniej; ale głupiec nie zna mądrego, bo nim nie był.
Przysłowie Arabskie.
Drugą już powiastkę podając na widok publiczny; owoc niedojrzały chwil wolnych od ważniejszych zatrudnień, mam sobie za obowiązek, napomknąć nieco o rodzaju pisania, do którego się na chwilę przywiązałem. Niemyślę ja tu rozszerzać się nad historyą tego rodzaju pisania; — nie jest to moim zamiarem. Sprobuję tylko okazać, jak ubogą jest Literatura nasza, w tej części, kiedy obce obfitują w różne, oddzielne i coraz mnożące się sposoby pisania powieści i romansów.
Do pisania powieści (rozumie się dobrych, bo złe nie nazywają się powieścią, ani romansem, ale bazgraniną i ramotą, którą lada kto napisać potrafi); do pisania powieści dobrych, mówię, trzeba talentu (nieodzownie), poznania ludzi (koniecznie), wyobraźni (choć parę ziarek). Główną, najgłówniejszą, podług mnie zaletą, jest to — co przeszłego wieku i niektórzy nasi pisarze, mieli za nic: — kopijowanie wierne i nieprzesadzone. Wątpię ja — i dzisiejsza publiczność ze mną, ażeby dziwaczne, olbrzymie, ale niezgrabne utwory, jakiemi są wyskoki Heloizy, Korynny, Matyldy, Amelii; jakiemi napełnione są dzieła Panny Radcliffe, Genlis, Cottin, więcej były warte, nad wierne obrazy Cervantesa, Sterna, Fieldinga, Le-Sage etc.
Eksaltacia, i ckliwa wielkość, niska przesada, nudny przymus, łzy najemne; — oto czem są naszpikowane te twory głów obłąkanych. Klelie, Cyrusy, Mandany, są to poczwary miłości, przedrzeźniacze jej uczuć; — bo na imie jej bohaterów nie zasługują. Są to nędzne wyroby, którym zamiast wielkości, nadano cechę dziwactwa; — ale jeszczeż jakiego dziwactwa! — dziecinnego, niedojrzałego, niesmakownego.
Co za fałsz! jaki błąd! — czyliż to jest wielkiem, czego niepojmujem, nierozumiemy, lub naśladować nie możem? — obrazy takie, są jak owe jarmarkowe obrazy świętych, o których znaczeniu, podpis tylko jeden domyślać się każe. Jakież u tych pisarzy charaktery? — charaktery w jednej lane formie, z małemi, nic nieznaczącemi odmiankami; — są to obrazy Chińskie, w których nie ma cienia, a są tylko obwody i kolory, iaskrawe wprawdzie, ale nienaturalne. Ci pisarze, powtarzam, są Chińczykami, którzy mniemają, że cień w obrazie stanowi rysę, plamę, skazę, i którzy patrząc na nasze malowidła, dziwują się tym plamom; — plamom, które obraz do przyrodzonej postaci zbliżają. Tak to właśnie, robią i ci pisarze: niechcą oni ludzi wystawiać ludźmi, i sądzą, że ich bohaterowie ażeby byli wielkimi, niepowinni mieć żadnych wad, żadnych przywar ludzkich, żadnego cienia, przy którymby się światło mocniej odbiło.
Wystawują oni wielkość ckliwą, i nawet w odurzonych nią głowach wzbudzając rospacz, dla niemożności naśladowania.
Rzućmy teraz okiem, na pole, daleko milsze oku. Tu spotykamy Cervantesa, wielkiego znawcę serca ludzkiego, wielkiego badacza jego tajników, trafnego malarza, jakim się w Don-Kichocie okazał. W tym małym zbiórze jego szkiców, znajdziemy wszystkie główne formy, z których później modelowali inni pisarze.
Stern badał skrytsze jeszcze tajemnice serca, odmalował uczucia, i jeśli Cervantes uderza dokładnem oddaniem powierzchowności; ów wnika, wszywa się w serce człowieka, odkrywa pole walki, jego rozumu i uczuć, okazuje, jak rzadko pierwszy, ów zawołany rozum zwycięża, jak często znieważony i zbłocony wala się pod nogami.
Lesage nie miał przebiegłości, niemiał poznania serca Yoricka — prowadzi on nas po kątkach, ze swoim djabłem kulawym, pokazuje nam ludzi — prawdziwych ludzi!
Wolter, który na opinii, tyle stracił w XIX wieku, i Wolter pisał powieści! — niezłe, ale nie przednie; już to, co do zasad, jakie wodziły jego piórem, już co do zbytniego polegania na dowcipie, którego, jako jedynej swej tarczy, trzymał się, jak pijany płotu. Zadyk jest to sobie figura, bardzo poślednia, daleka od typow i oryginalności, śmieszna, głupia i dowcipna. Od tego wielkiego bazgracza, skoczę teraz do wielkiego Walter-Scotta, wielkiego w wyobraźni, talencie, we wszystkiem, czego mu było potrzeba. Rzuciłem tylko okiem, na ten świat, który sobie utworzył; na liczne grono jego dzieci. Co tu typów! co obrazów! — a nadewszystko ile prawdy! ile rozmaitości! — zawsze jeden, zawsze nowy! — niepotrzebuje on moich pochwał, wszyscy go znają. To tylko złego zrobił światu, że przy nim, wylągł się rój naśladowców — którzy tym mu są tylko podobni, że piszą. Mała jest liczba takich, którym usposobienie i talent, dozwoliły pójść w jego ślady — tymi są: Cooper, którego charaktery mniej są wydatne, mniej skończone (Francuzi mówią o rysunku, lub obrazie: C’est d' un fini admirable! to fini nie ma odpowiedniego wyrazu w naszym języku): w nim nie ma tej czystości rysunku, nie tyle znać wprawną rękę, ile u Walter-Scotta. Wilibald Alexis, którego romans Walladmor, w Anglii nawet Walter-Scottowi przypisują, nierównie od Coopera jest słabszy; pełno w nim zamieszania, nieporządku, charaktery słabe, akcya nieprzywiązująca, nie często się urywa i wiąże nieforemnym węzełkiem.
Walter-Scott pokazał, jak należy zdobić historyą, nie spoczwarzając (neologismu od poczwara) ją: — w samych nawet jego dziełach, które historycznemi zowie, rozmaicie się trzyma dziejów. Są takie, w których główne osoby, intryga i tło samo jest historyczne (Richard); są inne, w których główne osoby, czepiają się tylko historyi (Kenilworth, Kwentyn-Durward, Iwanhoe); są nakoniec, ostatnie, odmalowane na tle historycznem, a jednak nie historyczne, które do pewnej epoki, łączą nie wypadki, nie intryga, nie osoby, ale obyczaje, szczegóły, drobnostki i błyskotki historyczne. Coopera do drugiego rodzaju romansów liczą się dzieła; jedyne dziecię Wilibalda, do trzeciego. Poprzedziły jeszcze Walter-Scotta romanse pseudohistoryczne, którym autorowie, nadali historycznemi, a często fałszywemi wyskokami, pieczęć śmiesznej jakiejś ważności; jak na naszych szpilkach, malują herb Angielski, dla pokupu.
Do innego już wcale rodzaju, policzyć należy P. Ducange, który z małą odmianą, jest uczniem Sterna, ale swoje głębokie poznanie serca i człowieka, sztuczniej i staranniej oprawuje w ramki. Bohatyrów Dukanża kochamy, zlewamy się w nich duszą i umysłem (nous nous identifions). Rzuca on czasami zarysy obrazów wielkich, śmiesznych, lub po Teniersowsku prawdziwych, ale wszystko tak prędko, tak nagle, jak malarz korzystający z przelotnego jakiego obrazu, który rzuca tylko główne, cechujące go rysy.
Clauren niepewny jeszcze, ku czemu ma się rzucić, eksaltuje się czasem, lub ściśle idzie za prawdą. Z nowszych pisarzy, najwięcej pono zachwycił dawnej szkoły. Jego Mimili, jest cudnie naiwna — przymiot nader ważny, bo go nie łatwo nadadź dziełu; a kto gwałtem szturmuje do naiwności — robi się głupim i nudnym.
Szkoda że czas i miejsce, niedozwala nam rozszerzyć się nad sławnym z powieści człowieka osłabionych nerwów, z Gallerij, z Szkiców, Waszingtonem Irwingiem, nad powieściami Viktora Hugo, autora Hermaniego, dramy wybornej i bardzo silnie napisanej; ale musimy chwilę zatrzymać się przy czarownej lasce E. T. A. Hoffmana.
Geniusz Hoffmana, zdaje się w pół pijany, w pół obłąkany, pół — zapalony; — pełen obrazów silnych, charakterystycznych, uderzających, czasem poczwarnych; — ale jego poczwary są zajmujące: straszą i wabią.
W jego powieściach, jak w pustej sali biesiadniczej zapisanej skrwawionemi mieczami, gdzieniegdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami; rozlega się szyderski śmiech rospaczy — migają twarze piekielne, czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci.
Hoffman jest to wesoły śpiewak na grobach; tancerz, który lekką nogą stąpa po kościach i popiołach cmętarza, z trupią głową w ręku, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia nosi łaty Arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, róża i bławatek, dąb i pokrzywa. Śmiech jego rozlega się długo po naszej duszy — jak wir kręci się w niej długo, podpala głowę i otacza nas na chwilę urokiem fantastyczności. Lubiemy pozostać w kole zakreślonem jego czarodziejską laską, otoczeni urojeniami, przelatując z najsprzeczniejszych uczuć do drugich, i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem póty, póki nas ta woda niesie. Takim jest Hoffman, ale nie zawsze. Historya Kota Murra, Gracz i t. p. nie są tak fantastyczne, jak Salwador, Rosa i Człowiek Piaszczany. (L’Homme au Sable).
Nie śmiemy nic mówić o Janie Pawle Rychterze, który tak mocno ujął się języka i narodowości niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na ziemię, z tronu w kałużę — zdanie o nim znajdzie czytelnik, w jednym z nowszych dzienników.
Słusznie mówią iż Rychter tak jest narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są rodzinnemi górami Szwajcar, Tybr narodową rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej rośliny, uszczknięty, nie wyda kwiatu na obcej ziemi, uschnie i zwiędnieje. Göthego Werter, jest sławnym typem, typem równie narodowym, jak dzieła Rychtera. Niemiecki Werter się zastrzelił; Francuzki zakopałby się w jakim klasztorze z miniaturą swej Lotchen i plecionką jej włosów: Angielski, jeśliby nie naśladował literalnie niemca, toby pojechał przynajmniej do Szwajcaryi — spaść z jakiej skały, lub głodem się umorzyć; Hiszpański otrułby rywala, siebie, ją i każdego coby mu stanął na drodze; nasz Werter rozpiłby się z rospaczy, lub zaciągnąłby się do wójska.
Wypada mi teraz zrobić wyznanie grzechów, i uderzywszy się w piersi, wymienić kogo naśladowałem; — śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie co chcecie czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję; — źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić co się podoba.
Pisałem dnia 1 Kwietnia 1832 roku w Wilnie.
K. F. PASTERNAK.I. ZWADA.
Nuż więc się łajać żwawie i zuchwało,
A gdy się stronie obojej sprzykrzyło,
Już mieli wracać.
Tassoni tł. Krasicki.
— Zgiń!
— Przepadnij!
— Uparty młokos!
— Stary gdera! Tak odzywali się dwaj przeciwnicy rozchodząc się przed znakiem piekarza Pana Mączki. Obydwa musieli być sobie straszni, bo się lękliwie oglądali, czy się wzajemnie nie gonią, a wymienione wyrazy, z ust ich słyszeć się dawały, jak grzmoty po uchodzącej burzy. Tak unikając się odeszli kilkadziesiąt kroków, a starszy z dwóch stanął nareście z miną wyzywającego do boju: z zapalonem okiem, wydętemi policzkami, z brwią zmarszczoną i pięścią mocno ściśnioną, okazując jawnie, iż po niebezpieczeństwie, gotów był z niego żartować. Młódszy przeciwnie, którego nadęta postać w kłótni poruszoną być musiała, nie oglądał się, ale zatopiony w myślach posuwał się dalej. — Kapelusz nasunął na uszy, wzrok wlepił w ziemię i szedł dziwnie tylko czasami poruszając głową. Zniknęli wreście, a plac boju pozostał wolnym; na błocie tylko mocno wyciśnięte ślady podkutych bótów i gęstych stąpań, okazywały poniekąd same pobojowisko. W okolicy widać było sklep piekarski Pana Mączki, długą stajnię i obok drogę, na której mnóstwo kolej, kazało się spodziewać, iż często tamtędy przejeżdżano. Nad sklepem ukazywał się znak piekarski olbrzymiej wielkości, na którym dwa lwy uzbrojone w szpady rozrywały od lat kilkunastu zarumieniony obwarzanek. Walka tych zwierząt tym dziwniejszą się zdawała, iż tuż koło nich odmalowano cały stos bułek, chleba, placków, babek, strucli, rogalów i innego ciasta. Duże okno złożone z szyb nowych i czystych, dozwalało widzieć w środku nieprzejrzane półki świeżego i pięknego pieczywa, słoje z piernikami i innemi przysmakami stanowiły straż przednią, a tylnią były ogromne bułki sitniego chleba. Zadziwiający porządek panował w tych szykach, a młoda piekareczka, pulchna i tłuściuchna, jak pączki przed nią leżące, sparta na białej rączce, zamyślona i milcząca, oczekiwała kupców, zwabionych pięknością bułek, lub jej twarzyczki. Z drugiego mniejszego okna widać było, podeszłą matronę, w czepku z szeroką szlarką, w maleńkich skórką obwarowanych okularach, z rozłożoną na kolanach księgą. Oczy jej niegdyś niebieskie, dziś pozbawione żywości i ognia, spuszczone były na karty, usta poruszające się zwolna, ukazywały jeszcze zdrowy rząd zębów, a włos wymykający się z pod czepka, był czarnego koloru, przypruszony siwizną. Na tej twarzy malowała się sama prawie obojętność, a rysy regularne nie okazywały na sobie śladu żadnej namiętności. U nóg jej leżał szpic wierny towarzysz trosk i zabaw, na skórzanej poduszce, stuliwszy się w kłębek i niekiedy tylko cichość sapaniem przerywał. W ciemnym kącie postawiony zegar, głośnym i regularnym gankiem, dopomagał szpicowi do przerwania jednostajnego milczenia; i za każdym kwadransem, przedłużonym odgłosem zapowiadającym bicie swoje, ściągał na ciemny cyferblat, oczy staruszki. Taki był widok z dwóch okien wychodzących na plac boju — przed stajnią zaś siedział na ławce drzemiący sługa, w długich bótach, drelichowym spancerze i kapeluszu, na którym nosił znak swego urzędu. Głowa jego dziwne figury kreśliła w powietrzu: raz podnosząc się, to znów w niestałym kierunku spadając na te lub na drugie ramie; na tył, lub z przodu.
Wóz ciężko obładowany skórami ciągnął się drogą, a przy nim z biczem postępował żyd w cichości. Ubior Starozakonnego składał się z długiego żupana, zapinającego się na haftki, a w ówczas podniesionego do góry od błota; z pasa, za którym założona była para łozowych prętów, z czapki aksamitnej z lisem, i nakoniec z pończóch i trzewików dosyć przestronnych. Gdy jeszcze dodam do tego, ze w oddaleniu z tej i drugiej strony ciągnął się długi rząd domów, że ponad dachami wznosiło się kilka kopuł kościelnych, że drzewa z pożółkłym liściem sterczały tu i ówdzie między domami — nikt mi nie zaprzeczy, żem ze wszelkiemi szczegółami pobojowisko opisał.II. SPOTKANIE.
Któżby temu wierzył?
Brody stuknęły o się i nos w nos uderzył.
Bezimienny.
Na tem to miejscu, o którem tylko co mówiłem, w godzinę po zwadzie ukazało się dwie naprzeciw siebie idące osoby. Jedną był człowiek podeszły w bajowej węgierce i czapce z uszami, z laską w ręku, zgarbiony jakby niósł ciężar jaki, w bótach ze sztylpami, i chustką grubo koło szyi podwiązaną. Na jego twarzy wszystkie cierpienia starości piętna pokładły: brwi miał siwe i opuszczone, oczki małe, otoczone smarszczkami, nos wychudły i tępo zakończony, usta sinie, policzki zapadłe, a włosy opuszczone na czoło. Pomimo powolnego kroku i schylenia głowy, niebyło okna po drodze, w któreby z satyrycznym starego rozpustnika niezajrzał wzrokiem. Suchy jego kaszel musiał bydź mieszkańcom tego miasteczka znajomy, bo umykali, posłyszawszy go, od okien. Z drugiej strony średniego wieku męszczyzna, szedł patrząc uważnie bardzo pod nogi, aby się błotem nie obryzgać, przeskakiwał małe kałuże i starannie suche miejsca wybierał. Postawa jego zasługiwała na trochę uwagi — był to człowiek suchy w sobie, ale na twarzy rumiany, rysy twarzy miał grube i twarde, oczy jego zdawały się jednem wejrzeniem obejmować wszystko, usta wznosiły się i rozszerzały co chwila, nos miał spory, a na wierzchniej wardze nosił wymuskany wąsik. Ceratowa czapka okrywała mu głowę, nie zatrzymując jednakże długich kręconych włosow opadających, aż na kołnierz od płaszcza; był w surducie kratkowanym merynosem podszytym, a pliuszowy kołnierz zakrywał mu część twarzy. Jasny jakiś kolor migał na podszewce hiszpańskiego ciasnego płaszcza, a na nogach utrzymywały się kalosze przestronne i niezgrabne. Tacy to byli dwaj wspomnieni, przeciw sobie postępujący ludzie, aże jeden patrzył w okna, a drugi pod nogi; nie spostrzegli się wcale, jak nastąpił krytyczny dla obydwóch karambol. Stuknęli się głowami i brzuchami, cofnęli się na parę kroków, starszy zrobił minę złośliwą i zagniewaną, a młódszy na wpół się śmiejąc, wpół ubolewając stanął wryty.
— Ale jakże bo to można niepatrzyć przed siebie.
— Czyż Pan nie masz oczu.
— Radziłbym mu uczyć się chodzić.
— Włóż waść drugi raz okulary!
Tak odzywali się trąc guzy na czele, aż nakoniec staruszek ochłonął i podał rękę młodemu, mówiąc.
— Obaśmy temu winni, ale drugi raz będę ostróżniejszym, jak dwa a dwa cztery, spodziewałem się kiedykolwiek takiego wypadku.
Młódszy nie musiał bydź rad z pojednania, bo z kwaśną tylko miną dodał:
— Potrafię drugi raz uniknąć tej katastrofy.
— Zkądże to Pan idzie?
— Ja? z bilardu pod Słońcem; — a Pan.
— Z Cukierni pod Czarnym Kozłem.
— Cóż tam słychać.
— Mówiono tam, że przed Pańskim sklepem ważna dziś zaszła utarczka.
— Co? jak? przerwał z nieumiarkowaną niecierpliwością Pan Mączka.
— Pokłócili się tu dwaj jacyś rywale.
— Jak Pan mówisz?
— Rywale.
— Niemogę przypomnieć sobie, odpowiedział piekarz, jaki to urząd, o kim to Pan mówisz?
— O dwóch kochankach córki Pańskiej.
— Bredzisz waść — odpowiedział stukając laską po bruku zniecierpliwiony piekarz — mów mi z łaski swojej okrągło i wyraźnie.
— Powiadam więc okrągło i wyraźnie że Pan Talarko z Panem Puszyńskim mieli zwadę przed drzwiami jego sklepu.
— I o cóż chodziło?
— O ustąpienie z drogi — Pan Talarko, który się w córce jegomościnej kocha, gruntując się na pełnej szkatule swoich imienników chce grać po nosie, każdemu kto mu zastąpi drogę.
— Ma racyę — odpowiedział piekarz ze złośliwym uśmiechem stukając laską.
— Otóż on to, dla prawienia córce Pańskiej czułostek, chciał się pozbyć Puszyńskiego; aże ten nie w ciemię bity, więc się uparł, i tak długo się wadzili, aż nareście oba uszli z placu.
— Niegodziwiec!
— Mojem zdaniem, mówił dalej opowiadający, Pan Puszyński źle bardzo sobie postąpił, iż tak łagodnie.
— Łagodnie? pięknie mi łagodnie?! wygnać kogoś z przed mego domu ręczę że mu tego nie daruję.
— Oba przecie byli winni, a więcej od drugiego Pan Talarko!
— Proszę tak o nim niemówić, przerwał starzec, wielki to mój przyjaciel, a ja z niego żartować niedozwolę. Gdy to kończył z trudnością ominąwszy się z przeciwnikiem, stukając laską i burcząc pod nosem, poszedł do siebie.