- nowość
- W empik go
Powieści, nowele i opowiadania Elizy Orzeszkowej. Tom 1 - ebook
Powieści, nowele i opowiadania Elizy Orzeszkowej. Tom 1 - ebook
Eliza Orzeszkowa – Powieści, nowele i opowiadania. Tom I. Pierwszy tom dzieł Elizy Orzeszkowej to zbiór pięciu mistrzowskich utworów, które przenoszą czytelnika w świat pełen emocji, społecznych napięć i ludzkich dramatów. Pisarka, znana z wyjątkowego talentu do portretowania codzienności oraz analizy ludzkich charakterów, zaprasza do odkrycia literackich opowieści, w których życie bohaterów splata się z realiami epoki. W tomie znalazły się:
- „Na prowincyi” – powieść ukazująca losy ludzi w małym miasteczku, ich troski, marzenia i konflikty, które niosą uniwersalne przesłanie.
- „W klatce” – poruszająca historia, w której ograniczenia społeczne i konwenanse krępują swobodę jednostki, stawiając ją przed trudnymi wyborami.
- „Cnotliwi” – refleksja nad moralnością i ludzkimi postawami, pełna psychologicznej głębi.
- „Pamiętnik Wacławy” – wyjątkowa opowieść o życiu i przemianach młodej kobiety, spisana w formie osobistych wspomnień.
- „Pan Graba” – trójczęściowa historia, w której zawiłości losu i ludzkie ambicje splatają się w barwną narrację.
Eliza Orzeszkowa, jedna z najważniejszych autorek polskiego realizmu, tworzy historie, które wciąż zachwycają aktualnością podejmowanych tematów i uniwersalnym przesłaniem. Jej twórczość to wnikliwe spojrzenie na człowieka, ukazane na tle przemian społecznych i obyczajowych. Ten tom to nie tylko lektura obowiązkowa dla miłośników klasyki, ale także dla tych, którzy szukają literatury pełnej subtelnych obserwacji i autentycznych emocji. Idealny wybór dla czytelników ceniących połączenie wciągającej fabuły z głęboką refleksją.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-742-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ci, którzy dowodzą, że bez pracy
i trudu dojść do czegokolwiek można,
podają ludziom truciznę.”
(Benjamin Franklin.)
I. Niedaleko brzegów Niemna...
Niedaleko brzegów Niemna, w żyznej i leśnej okolicy, położone były obszerne dobra hrabiny X. Bogata pani oddawna mieszkała za granicą, lub w wielkich miastach krajowych, a majątki swe oddawała w dzierżawę zamożnej sąsiedniej szlachcie.
W jednym z majątków tych, Adampolu, mieszkał dzierżawca pan Jerzy Snopiński.
Obszerny dwór Adampolski, z domem nie okazałym, ale wygodnym, z mocno postawionemi i starannie utrzymanemi budowlami, widniał z daleka pomiędzy wieńcem gęsto sadzonych topoli włoskich. Wysoki parkan z desek, gładko wyheblowanych i porządnie spojonych, obejmował dziedziniec i ogrody, przedzielając je z rozległemi łanami, które roztaczały się daleko, aż pod stopy lasu, tworzącego wązki i ciemny zarys między sklepieniem nieba, a krańcem gładkiej i szerokiej równiny.
Jednego z ciepłych i słonecznych dni Kwietnia, około południa, drogą między polami, wiodącą do dworu, toczyła się zwolna, parą koni zaprzężona, bryczka. Na niej siedział niemłody mężczyzna, z mocno szpakowatemi włosami i wąsami, z pogodnem spojrzeniem szarych oczu, ocienionych gęstą siwiejącą brwią, z postacią krzepką i dobrze zbudowaną, lubo nieco pochyloną przez wiek, a może i przeniesione trudy życia. Owinięty był szarym sukiennym płaszczem, a na głowie miał czapkę, oszytą siwym barankiem.
Wkoło pola zieleniły się gęsto wschodzącem zbożem; pogodne, choć blade jeszcze, słońce wiosenne, gdzie niegdzie rzucało złotawe po zagonach smugi, a, jakby zwabione blaskiem i ciepłem jego, skowronki, wzlatywały z pomiędzy nizkiej, lecz bujnej runi i, wznosząc się prostopadłym lotem, śpiewały srebrzyste piosenki. W dali, pod lasem, szarzało kilkanaście pługów, orzących ziemię pod wiosenny zasiew, a od strony dworu, ukazującego się z pomiędzy niezupełnie jeszcze okrytych liśćmi drzew, dochodziły tłumione przestrzenią głosy i rozmowy, krzątających się zapewne koło dworskiego gospodarstwa ludzi.
Podróżny z zajęciem rozglądał się po okolicy. Zmęczone długą snać drogą, konie, postępowały zwolna; powożący chłopak, z zaspaną fizyognomią, ani myślał o ich napędzaniu; bryczka toczyła się powoli białą, ubitą drogą, między dwoma rzędami starych wierzb i jarzębin.
W dali na polu ukazał się człowiek, szybkim i raźnym krokiem idący wązką śród zagonów miedzą i zręcznie przeskakujący rowy, dla ścieku wody wykopane gdzie niegdzie. Dążył ku drodze i po chwili, przeskoczywszy ostatni rów między polem a drogą, znalazł się tuż koło bryczki.
Był to smukły i piękny młodzieniec, w szarem myśliwskiem ubraniu, w długiem myśliwskiem obuwiu, ze strzelbą na ramieniu, w małej czworogrannej czapeczce z czarnym barankiem.
Ujrzawszy nadchodzącego, podróżny jadący bryczką zawołał na furmana:
— Stój, Jakóbku!
Konie stanęły, a niemłody mężczyzna uchylił nieco czapki i, wskazując ręką dwór o kilka stai położony, zapytał z grzecznością:
— Panie łaskawy, wszak to jest majątek hrabiny X., Adampol?
— Tak, panie — odpowiedział młodzieniec z lekkim ukłonem.
— A w tym dworze mieszka pan Snopiński?
— Tak, panie.
— Bóg zapłać — rzekł podróżny i, skłoniwszy się młodzieńcowi, zawołał na furmana:
— Ruszaj, Jakóbku, a żywo!
Bryczka oddaliła się, a młody myśliwy popatrzył za nią przez chwilę i rzekł do siebie:
— Kogoż to Pan Bóg prowadzi do nas? zdaje mi się, żem kiedyś widział już tego pana... ktoby to był? To ciekawe, słowo daję: at! niech sobie tam zresztą ojciec przyjmuje gościa, ja pójdę jeszcze postrzelać trochę. Oj, gdyby to gdzie kota nadybać, tobym palnął z fuzyjki! Szkoda, że nie wziąłem z sobą chartów.
Tak do siebie mówiąc, zdjął strzelbę z ramienia, obejrzał nabój, pogwizdując, i poszedł dalej brzegiem drogi. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy na jednej z wierzb, po-nad drogą stojących, z głośnem krakaniem usiadła wrona. Młodzieniec spojrzał w górę, uśmiechnął się i wziął fuzyą do oka. Wrona, nie przewidując grożącego jej niebezpieczeństwa, przechyliła się na gałęzi, podniosła dziób i wciąż krakała, jakby rozmawiając sobie z promykiem słońca, który igrał na jej czarnych piórach i zaglądał do otwartego dzioba. Nagle strzał rozległ się i wrona nieżywa spadła z gałęzi. Młodzieniec poskoczył, podniósł ją, umocował przy torbie myśliwskiej i poszedł dalej, gwiżdżąc jakiegoś marsza tryumfalnego, niby zwycięzca, obciążony zdobytemi trofeami.
Tymczasem bryczka z podróżnym wjeżdżała na obszerny dziedziniec Adampolski. Tuż przed bramą zerwało się z przed koni stado gęsi i, z wielkim krzykiem wzleciawszy nad ziemią, osiadło nieopodal obok niemniej licznego stada indyków. Przewodnik ostatnich, olbrzymi jendor, spojrzał na wrzaskliwe sąsiadki, rozpuścił ogon i zabełkotał z pogardą. Jednocześnie z za domu wyskoczyły dwa psy kudłate i poczęły ujadać zawzięcie, podskakując ku bryczce. Na te wszystkie odgłosy, które z towarzyszeniem turkotu kół napełniły dziedziniec, przez jedno z otwartych okien domu wyjrzała naprzód głowa kobieca i wnet się schowała; jakby wywołana przez nią, ukazała się w innem oknie głowa męzka i także natychmiast zniknęła. Po chwili dopiero, otworzyły się drzwi domu i na ganek wyszedł mężczyzna lat przeszło pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyły, z potężną łysiną śród posiwiałych włosów, z twarzą rumianą i poczciwą, ale nacechowaną szczególnem jakiemś zafrasowaniem. Znać było, że tylko co włożył czarny surdut, który miał na sobie, bo jeszcze poprawiał i ociągał poły, co chwila niosąc też rękę do krawata, którego węzeł, z pośpiechem zawiązany, już się był prawie rozwiązał. Każdy-by się domyślił, że dzierżawca Adampola robił umyślną a pośpieszną toaletę in gratiam przybywającego gościa.
Gdy bryczka stanęła przed gankiem, podróżny rzeźko z niej wyskoczył i gospodarz domu postąpił na jego spotkanie. Spojrzeli na siebie i głośny wykrzyknik wyrwał się z ust obydwóch.
— Andrzej! — zawołał dzierżawca, a w głosie jego była prawdziwa i serdeczna radość.
— Jerzy! — odpowiedział przybyły.
I, rzuciwszy się sobie w objęcia, poczęli całować się głośno a długo.
— Kopę lat, kopę lat! — wołał w przestankach całowania pan Jerzy. — Zkądże Pan Bóg prowadzi? jakim szczęśliwym dla nas trafem zawitałeś w nasze strony.
— A dawno, dawno nie widziałem cię już, koleżko! z dziesięć już latek pono — odpowiedział pan Andrzej, uwalniając się w końcu od energicznych całusów dzierżawcy — no, ale widzisz, góra z górą nie zejdzie się, a człowiek z człowiekiem to i niespodziewanie zejść się może.
— Ależ, że niespodzianie to niespodzianie! pójdźcie do chaty! żona przecie nie wie, kto to do nas zawitał!
I wziąwszy pod ramię gościa, jak widać wielce mu miłego, poprowadził go dzierżawca Adampolski we wnętrze domu. Z ganku obejrzał się raz jeszcze i zawołał do stojącego nieopodal parobka i z otwartemi ustami przypatrującego się pańskim powitaniom:
— Konie wziąć do stajni i dać im obroku! Furmana zaprowadzić do kuchni i niech mu tam obiad dadzą!
W godzinę niespełna po tem serdecznem powitaniu, w obszernym pokoju, który urządzeniem swojem przypominał izbę szlachecką, ale okazywał zarazem i pretensyą do salonu, siedzieli oboje państwo Snopińscy i gość ich, pan Andrzej. Przed nimi stały na stole różne wiejskie przekąski i wódeczki, a z odsuniętych talerzy i opróżnionych kieliszków znać było, że funkcya gastronomiczna ukończoną już została.
Gość i gospodarz siedzieli obok siebie. Obaj jednego wieku i patrzący wzajem na siebie z serdeczną przychylnością, różnili się jednak wielce między sobą nietylko przez to, że pan Andrzej był słusznego wzrostu, barczysty, muskularny, ale nie otyły, a pan Jerzy nizki i niepospolitej tuszy; nietylko także przez to, że ostatni miał łysinę, a pierwszy jej nie miał, ale główną i uderzającą między nimi różnicę, stanowiły cechy ich fizyognomii. Czoło pana Jerzego było gęsto pomarszczone, ale zmarszczki jego układały się wszerz, jak zwykle u ludzi, zaprzątniętych głównie i jedynie troskami materyalnemi, ciągłem wywalczaniem powszedniego bytu; zmarszczki zaś pana Andrzeja, także liczne i głębokie, rysowały się na czole jego podłużnie, a najgłębsza z nich była między brwiami, jak to bywa u ludzi, pochłoniętych umysłową pracą i dręczonych często ciężkiem rozmyślaniem o szerokich ogólnych sprawach. W oczach gospodarza domu był wyraz dobrodusznej poczciwości, z za której wyglądał frasunek, niby z nałogu już w nich osiadły; spojrzenie gościa było pogodne i życzliwe, ale, gdy przestawał mówić i zamyślał się, można w niem było dostrzedz odcień smutku. Niekiedy szare i ogniste, mimo wieku, oczy jego, odbiegały najbliższych przedmiotów i zdawały się patrzeć gdzieś daleko, obejmować jakieś szerokie przestrzenie i widnokręgi, a wtedy właśnie bywały najsmutniejsze.
Przyjrzawszy się pilnie obudwom rówieśnikom, łatwo było odgadnąć, że pan Jerzy był człowiekiem, któremu całe życie przeszło śród pracy na kawałek chleba, bez innej myśli, jak o zasiewach, zbiorach i młóceniu, bez innych cierpień, jak nieurodzaj lub gradobicie, bez innych radości, jak niegdyś za młodu wesele z ukochaną Anusią, potem urodziny syna, a potem jeszcze lata, w których zboże dawało dziesięć kop z morga. Pan Andrzej zaś musiał był koniecznie jednym z ludzi, którym królestwo ducha we władanie oddanem zostało, których myśl rada w tem królestwie mieszka.
Naprzeciw dwóch mężczyzn siedziała pani Snopińska, czterdziestoletnia kobieta, chuda, blada, z twarzą nic nieznaczącą i olbrzymim pękiem kluczów przy pasie. Na niej więcej jeszcze, niż na jej mężu, znać było gospodarowanie całego życia, nieokraszone ani jedną szczyptą poezyi, nie ogrzane ani jednym promieniem szerszej, ogólniejszej myśli. Sery, masło i mąka, wypiętnowały na twarzy pani Snopińskiej prozaiczną i oschłą cechę, a postać jej, przybrana w czarny wełniany wązki szlafroczek i w biały czepeczek, który nie zupełnie zakrywał rudawe, gładko uczesane włosy, wyglądała tak, jakby wnet miała zmienić się w długi, zardzewiały i zgrzytający w zamku klucz do śpiżarni.
— No, kochani Państwo — odezwał się pan Andrzej, — teraz, gdyście mię podróżnego nakarmili już i napoili, czas mi powiedzieć, w jakim celu przybyłem do was i zkąd mi się wzięło na odbycie tak dalekiej podróży.
— To prawda — przerwał pan Jerzy — choć z duszy i z serca rad jestem cię widzieć, toć jednak oddziwować się nie mogę, zkąd się tu wziąłeś. Jak z nieba spadłeś, dalipan, boć to mil chyba z pięćdziesiąt do twego majątku, w którym mieszkasz.
— Blizko tego, ale co to znaczy dla takiego zucha, jak ja? — mówił, uśmiechając się, pan Andrzej. — Wszakżeż tą samą bryczką, którą tu przyjechałem, temi samemi dwoma końmi i z tym samym furmanem, Jakóbkiem, przed dwoma laty odbyłem podróż do Warszawy, ba! aż za Warszawę, bo pod same Karpaty.
Oboje gospodarstwo zawołali z podziwem:
— Czyż być może?
— Ot, choć krewniacy mi jesteście, nie wiecie jeszcze o moich dziwactwach. A właśnie z powodu tej mojej ciągłej po świecie wędrówki, niektórzy zowią mię dziwakiem i mają może słuszność, jeśli dziwactwem godzi się nazwać takie zamiłowanie czegoś bez granic, że dla miłości, jaką człowiek w sercu czuje, gotów największe ponieść trudy. Otóż ja, kochani państwo Jerzowie, mam w sercu miłość taką dla nauki i natury. Jerzy zresztą pamiętać to musi od szkolnych jeszcze czasów...
— O tak, tak — powiedział Snopiński — pamiętam, że w szkole ja byłem zawsze hultajem, a ty najlepszym z uczniów.
— Ale miałeś zarazem złote serce i dla tego, nie licząc już związków pokrewnych, polubiłem cię tak, że stosunków naszych nie zerwał ani czas, ani różnica usposobień. Otóż lubiąc nad wszystko książki w dzieciństwie i pierwszej młodości, w wieku dojrzałym zacząłem je sam pisać.
— Wiem, wiem o tem — zawołał pan Jerzy — i zawsze szczyciłem się z tego, że krewny mój kolega pisze tak uczone książki, że ja i zrozumieć ich nawet nie mogę!
Zaśmiał się pan Andrzej z tego naiwnego wyznania dzierżawcy i mówił dalej:
— Wiesz pewnie i o tem, Jerzy, że specyalne studya, jakim się oddaję, mają za przedmiot nauki przyrodnicze: kocham naturę, szukam jej wszędzie, jeżdżę po świecie dla zbadania jej różnych objawów, a potem piszę, com widział i czegom się w wycieczkach moich nauczył. Te-to były cele, które zawiodły mię między Karpaty i nad Wisłę; w tych celach pojadę może w roku przyszłym dalej jeszcze; w tym także celu przybyłem tutaj. Postanowiłem zbadać wszechstronnie Florę krajową i dla tego zwiedzam kraj nie koleją żelazną, ani pocztą, ale swemi powolnemi konikami, aby módz jechać zwolna, zatrzymać się, gdzie zechcę, i na każdem miejscu być panem mego czasu. Gdym przeszłej zimy postanowił zwiedzić tutejsze strony, miałem naprzód zamiar zainstallować się na kilka letnich miesięcy w waszem gubernialnem mieście, ale przypomniałem sobie, że mieszkacie tutaj kochani państwo Jerzowie i umyśliłem założyć u was kwaterę, tem bardziej, że dla natury moich badań korzystniejszem będzie, jeśli zamieszkam na wsi. Nie będę ciągłym waszym gościem, bo mam do odbycia mnóztwo wycieczek w różne strony waszej prowincyi, ale jeśli pozwolicie, będę ztąd wychodził i tutaj powracał; co więcej, będę tu znosił wszystkie swe zdobycze, alias pęki ziela różnego rodzaju, albo też rysowane przeze mnie portrety drzew i kwiatów. Gdyby to jednak nie było wam zupełnie miłe i dogodne....
Nie dał mu skończyć pan Jerzy, bo pochwycił go w ramiona i zawołał:
— A! niech ci Bóg zapłaci za twoję myśl poczciwą! Bądź pewny, że rad ci jestem z całej duszy, a choć nie znajdziesz u nas zbytku ni przepychu, toć jednak czem chata bogata, tem ci serdecznie rada. Będę miał przynajmniej sposobność odwdzięczenia ci, choć w części, tego, coś uczynił dla nas...
— Nie wspominaj o tem, Jerzy! — zawołał pan Andrzej.
— Gdybym i chciał, zapomnieć nie mogę — odparł żywo Jerzy. — Wszak pamiętasz, Anusiu, — dodał, zwracając się do żony — jak to tam na onej dzierżawie, którąśmy pod Kownem trzymali, grad wybił zboże, bydło wypadło na zarazę, stogi siana spłonęły na łąkach, a dziedzic nie miał względu na nasze nieszczęścia i chciał nas za nieopłacone pieniądze do sądu skarżyć; wtedy, Andrzeju, gdyby nie twoja pomoc, poszlibyśmy z torbami...
Przy tych słowach łza zaćmiła poczciwe, lecz zawsze zafrasowane oczy pana Jerzego, a nawet fizyognomia jego żony rozświeciła się, jakby iskierką rozrzewnienia.
— Pamiętam dobrze tę wielką biedę naszę i pomoc pana Andrzeja — rzekła — to też bądź pan pewny, że z całego serca radzi jesteśmy, iż pan u nas czas jakiś przepędzisz, a tembardziej, jeśli to panu ma pomódz do napisania książki.
Widać było, że pani Jerzowa czuła się dumną z posiadania w domu swoim gościa, który książki pisze, a jeszcze, jak rzekł mąż jej — tak uczone, że onaby ich nawet zrozumieć ani potrafiła.
Po kilku jeszcze oświadczeniach i przypomnieniach dawnych czasów, z których pokazywało się widocznie, że pan Andrzej niejednokrotnie bywał w przeszłości dobroczyńcą państwa Snopińskich, pan Jerzy zapytał:
— Powiedz-że mi, Andrzeju, jak tam u ciebie idzie gospodarstwo, kiedy tak ciągle jeździsz po świecie?
Uśmiechnął się pan Andrzej. Pomyślał pewno, że co u kogo w głowie, to i w mowie.
— W majątku gospodaruje średni syn mój — odpowiedział. — Wiecie o tem, że najstarszy jest inżynierem, najmłodszy jeszcze w Akademii kształci się na doktora, a z trzeciego zrobiłem rolnika. Skończył on agronomiczną szkołę i od dwóch lat zwaliłem na niego cały ciężar gospodarstwa i przywiązanych do majątku interesów, a sam bez przeszkody oddaję się nauce i ulubionym po kraju wędrówkom.
— Szczęśliwy jesteś, Andrzeju, że masz syna, który cię w pracy wyręcza, przynajmniej na starość odpocząć możesz! — rzekł pan Jerzy z westchnieniem, a wyraz frasunku, który był normalną cechą jego fizyognomii, zwiększył się przy tych słowach.
— O! tak — rzekł pan Andrzej — mam prawdziwą pociechę z synów. Wychowałem ich tak, aby, oprócz majątku, jaki otrzymają po mnie, każdy z nich posiadał zawód, którym-by i ogółowi był pożyteczny i sobie byt niezależny własną pracą zapewnił.
Szybko jednak ocknął się z myśli swych pan Andrzej i, jakby sobie coś nagle przypomniał, zawołał:
— A gdzież jest twój jedynak, Jerzy? Widziałem go, kiedy miał lat ośm, czy dziesięć, i pamiętam, że ładne i roztropne to było dziecko. Gdzież jest teraz? czego się uczy? na co go kierujesz?
— A zaraz go zobaczysz — odpowiedział pan Jerzy — poszedł zrana ze strzelbą, ale pewnie zaraz nadejdzie.
— Jakto? więc jest w domu — zapytał pan Andrzej. — Czyż-by był na wakacyach? Ależ to nie wakacyjna pora.
— Gdzie tam na wakacyach! — rzekł pan Jerzy, a frasunek zwiększył się w jego oczach — już cztery lata skończyło się, jak wrócił ze szkół do domu.
— Tak wcześnie skończył szkoły? to czemuż nie oddaliście go do jakiego wyższego zakładu naukowego, snać ma ogromne zdolności!
— Gdzie tam skończył szkoły! Przeszedł cztery klasy, a że nie chciało mu się uczyć, to i wziąłem do domu.
— I cóż on tu robi u was, tak młodo osiadłszy w domu? — zapytał pan Andrzej.
Frasunek zwiększył się na twarzy pana Jerzego.
— Pomaga mi gospodarować — rzekł z cicha — ale wyraz jego oczu, smutny i zakłopotany, zadawał fałsz słowom.
— Hm! — rzekł pan Andrzej i zamyślił się.
— Proszę pana — ozwała się pani Snopińska — chłopiec ma rodziców i kawałek chleba, pocóż mu było cudze kąty po jakichś tam szkołach wycierać?
Pan Andrzej ze zdziwieniem na nią spojrzał.
— Zapewne — odrzekł — sami najlepiej wiecie, jak kierować losem waszego syna; mnie się jednak widzi, szanowna pani Jerzowo, że kto za młodu tych cudzych kątów, o których pani mówisz, nie wyciera, ten potem na własny kąt zapracować sobie nie potrafi.
Pani Jerzowa brzęknęła kluczami i odpowiedziała:
— Toć już my dość napracowali się przez całe życie na to, aby nasze dziecko miało własny kąt i kawałek chleba bez pracy.
— Bez pracy... bez pracy... — powtórzył jakby do siebie pan Andrzej, a oczy jego znowu utkwiły w przestrzeni i stały się smutne.
Pan Jerzy westchnął.
— At — rzekł — już też i ja wolał-bym, aby chłopiec zajął się czemkolwiek, zamiast strzelać do wron po polach od śniadania do obiadu, a potem spać od obiadu do kolacyi. Ale cóż robić, kochany Andrzeju? u nas, harujących na kawałek chleba, jak chłopiec czytać, pisać, a rachować umie, to i chwała Bogu, a zresztą byle była ochota do pracy... byle była ochota...
— Ale czy będzie on miał tę ochotę, jeśli zaprawi się z młodu do bezczynności? — zagadnął pan Andrzej.
Pana Jerzego oczy bardzo zafrasowały się, ale pani Jerzowa rezolutnie brzęknęła kluczami i rzekła, kiwając głową:
— Et, byle poczciwie żył a Pana Boga umiał chwalić, to na co mu tam szczególniejsze mądrości i rozumy? Ot przynajmniej mamy pociechę, że dziecko jest przy nas, między ludźmi żyje i świata się uczy. A chwała Bogu nie powstydzić się za niego rodzicom! Pan Andrzej sam zobaczy. Jest czego posłuchać, kiedy mówi, i znaleźć się między ludźmi tak pięknie potrafi, że i hrabiątko jakie może się przed nim schować. To też łapią go tu w sąsiedztwie, na rękach noszą...
— Zresztą — przerwał żonie mowę dzierżawca — zresztą widzisz, Andrzeju, syn mój będzie miał jaki taki fundusz, niewielki wprawdzie, ale zawsze to coś znaczy. Ja żadnego nie miałem po rodzicach, którzy sami całe życie chodzili po posesyach i wszystko, co kiedy mieli, na starość stracili. Jak żeniłem się z Anusią, trzymałem pięć chat w dzierżawie, a mieszkałem w kurnej nieledwie chałupie. A ot, przy pomocy Bożej, wylazło się z biedy i uciułało trochę grosza dla jedynaka. Jemu więc łatwiej pójdzie, bo będzie miał za co ręce zaczepić, a ja nic nie miałem...
— Aleś miał ochotę i przyzwyczajenie do pracy — przerwał pan Andrzej.
— To, to prawda — potwierdził pan Jerzy.
— A musiał mieć ochotę do pracy! — zawołała pani Jerzowa — bo jakby jej nie miał, toby marł z głodu. A nasze dziecko nie umrze z głodu i bez pracy, to niech sobie za młodu świata użyje, zamiast ślęczeć nad książkami, albo harować przy gospodarce, jak parobek.
Pan Andrzej nic już tym razem nie odpowiedział, ale zamyślił się i spuścił głowę na piersi, a pan Jerzy, spojrzawszy w okno, zawołał:
— Ot i Oleś powraca!
Spojrzał i pan Andrzej, i zobaczył idącego przez dziedziniec tego samego młodzieńca, którego był spotkał na drodze, zbliżając się do Adampola.
— A, — rzekł — tośmy się już widzieli z panem Alexandrem; spotkałem go, jadąc tutaj, i rozmawiałem nawet z nim trochę; ale któżby w nim poznał teraz tego małego Olesia, którego przed dziesięciu widziałem laty!
— Wyrósł chłopiec, jak dąb — rzekł pan Jerzy, a żona jego uśmiechała się z widocznem zadowoleniem.
— Jużto, proszę pana — rzekła do gościa — choć jestem matką Olesia, ale śmiało powiedzieć mogę, że w całej okolicy niema piękniejszego kawalera. To też panienki szaleją za nim; gdyby chciał, mógłby choć dziś z każdą ożenić się! — dodała ciszej i z figlarnym wyrazem, który dziwnie odbił się na jej chudej i oschłej twarzy.
— Ożenić się! tak młodo! — zawołał ze zdziwieniem pan Andrzej — toć myślę, że ma zaledwie lat dwadzieścia.
— Dwudziesty pierwszy kończy, ale i cóż to szkodzi, że młody? wszak przysłowie mówi: że kto rano wstał i wcześnie ożenił się, ten nigdy nie żałował.
— Przepraszam was, kochana pani Jerzowo — rzekł pan Andrzej z uśmiechem — ale po starej znajomości ośmielę się powiedzieć, że przysłowie w drugiej swej części głupstwo mówi.
— Dla czego? — zawołała gospodyni domu.
— Bo człowiek, nim się ożeni — zaczął pan Andrzej, ale przerwał mu pan Jerzy.
— Już to, co do żeniaczki — rzekł — i ja jestem za tem, aby Oleś jak najprędzej ożenił się. Jak przybędzie familia, to próżnować odechce się i niestatki z głowy wylecą.
— A jak nie wylecą? — spytał pan Andrzej — a pani Jerzowa nie rada, że mąż powiedzeniem swojem dał do zrozumienia o jakichś niestatkach syna, szepnęła z niezadowoleniem:
— Niestatki! niestatki! jakie tam niestatki! niema żadnych niestatków!
W tej chwili otworzyły się drzwi pokoju, w którym rozmawiano, i wszedł syn gospodarza.
Urodziwy to był chłopak, w całem znaczeniu tego wyrazu. Smukły i kształtny, czoło miał białe, gładkie, foremne, oczy błękitne jak niezabudki, włosy niepospolitej piękności, złociste, kędzierzawe. Policzki jego, opalone nieco od wiosennego wiatru, pokryte były pierwszym puchem młodzieńczym, a nad ponsowemi ustami porastał drobny, jasny wąsik. Gdy patrzył, iskry zdawały się sypać z jego wzroku; gdy uśmiechał się, pokazywał zęby białe i równe, jakichby nie jedna pozazdrościć mu mogła kobieta. Pięknej twarzy tej nie brakło nawet wyrazu pewnego sprytu i rozgarnienia, a także tryskała z niej niezmierna pełnia młodzieńczego życia, które zdawało się szukać sobie ujścia na zewnątrz i wybuchało każdem spojrzeniem oczu, każdym ruchem fizyognomii.
Gdy wszedł do pokoju, w myśliwskiem ubraniu, bez torby tylko i bez fuzyi, pan Jerzy zwrócił się do gościa i, wskazując młodzieńca, rzekł:
— Mój syn, kochany Andrzeju — a potem dodał: — Olesiu, oto pan Andrzej Orlicki, o którym nieraz od nas słyszałeś, krewny nasz i dobroczyńca.
Z wyrazu twarzy młodego człowieka można było domyślić się, że ostatni wyraz niemiłe na nim sprawił wrażenie. Śpiesznie jednak postąpił, podał rękę panu Andrzejowi i ukłonił się zręcznie i z elegancyą, tchnącą jednak troszkę prowincyonalnością. Potem wziął krzesło i, rezolutnie stawiając je obok gościa, usiadł i ozwał się swobodnie:
— Wszak to pana dobrodzieja właśnie miałem przyjemność spotkać przed dwiema godzinami na drodze do Adampola?
— Ależ bo długo byłeś dziś na polowaniu, Olutku — rzekła pani Jerzowa.
— Ho, ho, moja mamo! — zawołał młody człowiek — co to dla mnie znaczy? gdyby mi się jeść nie zachciało i gdybym nie pośpieszał, aby powitać pana dobrodzieja, choć go znać nie miałem honoru — dodał z eleganckim znowu i przesadzonym ukłonem — jeszczebym godzin ze dwie popolował. A co w domu robić?
I zwracając się do pana Andrzeja, zawołał:
— Ach, nie przedstawisz sobie pan dobrodziej, jakie tu u nas życie nudne! gdyby nie fuzyjka, koń wierzchowy i...
— No, a cóżeś tam zabił dzisiaj? — przerwał pan Jerzy, w którego oczach frasunek rósł ciągle od wejścia syna; — czy będzie przynajmniej z tego twego polowania pieczyste na kolacyą?
— Gdzie tam! — odparł Alexander — teraz zwierzyny na lekarstwo nie znaleźć! Trzy wrony zabiłem i po wszystkiem. Ale gdyby też papo widział, jak to było zabawnie. Idę sobie drogą, wtem widzę: wrona siada na wierzbie; ja fuzyą do oka, a ona dziób do góry podniosła i kracze, jak gdyby kogo z pod obłoków wołała. Ja paf! ona benc! gdyby tchnęła, ale tak na miejscu i upadła nieżywa. Tak aż trzy zgładziłem dziś ze świata.
— I panu to zabijanie nieszkodliwych ptaków przyjemność sprawia? — spytał pan Andrzej, którego zmarszczka między brwiami głębszą się stała.
— Cóż robić? panie dobrodzieju — rezolutnie odparł Alexander; — trzeba jakkolwiek czas zabijać. W sąsiedztwo nie zawsze można pojechać, w domu papa gospodaruje, mama gospodaruje, a mnie, panie dobrodzieju, co robić? chyba umrzeć z nudy!
Frasunek w oczach pana Jerzego wzmagał się coraz w czasie mowy syna; pani Snopińska wyszła, wywołana do jakiejś gospodarskiej sprawy, a pan Andrzej, po chwili milczenia, odezwał się żartobliwie:
— Uważam, panie Alexandrze, że panu bardzo często wraca na usta wyraz: nuda.
Alexander obu rękoma uczynił gest rozpaczliwy i odrzekł:
— A, pan dobrodziej przybywasz zapewne z wielkiego świata i nie wiesz, jakie to u nas życie na prowincyi! Człowiek np. wstaje zrana, zje śniadanie i obejrzy się wkoło siebie. Cóż widzi?
Papa w stodole, mama w śpiżarni, parobki młócą, kury kwokczą, gęsi gęgają i koguty śpiewają. Wszystko to, razem wzięte, przyzna pan dobrodziej, nie jest wcale zabawnem. Więc człowiek chodzi z założonemi rękoma z kąta w kąt, z dziedzińca do ogrodu, z ogrodu na dziedziniec i czeka obiadu jak zbawienia duszy, nie dla tego, żeby się jeść chciało, ale dla tego, że to zawsze jakaś rozrywka, urozmaicenie czasu, który wlecze się, jak wóz naładowany po błocie. Przychodzi obiad, a po obiedzie, panie dobrodzieju, znów to samo, co i przed obiadem; człowiek czeka kolacyi, a po kolacyi to jeszcze gorzej: papa idzie spać, mama idzie spać, czeladź idzie spać i następuje brzęczenie i kąsanie komarów. Ot, jakie to nasze życie! a zimą to jeszcze gorzej... Ale po co to panu dobrodziejowi mówić? pan sam pojmiesz, co to jest, kiedy młody człowiek tak zagrzebie się na wsi.
Westchnął ciężko i potrząsnął głową dla odrzucenia z czoła opadających włosów.
Pan Andrzej przypatrywał mu się bacznie i nieznaczny wyraz ironii przebiegł po jego ustach.
— Hm — rzekł — więc dla rozweselenia tego życia, które pan w niepowabnych malujesz barwach, nic innego pan znaleźć nie możesz, jak polowanie na wrony?
W głosie pana Andrzeja drżał dźwięk smutku i szyderstwa, dosłyszał go snać Alexander, bo spuścił oczy i rzekł ciszej:
— Cóż robić?
Pan Jerzy milczał, w czasie rozmowy syna westchnął parę razy i, splótłszy dłonie, dwoma wielkiemi palcami rąk kręcił młynka z zafrasowaniem.
W drzwiach ukazała się pani Snopińska i zaprosiła na obiad.
Przy stole dzierżawca i gość jego rozmawiali o dawnych czasach, starych swych z sobą stosunkach i wspólnych znajomych. Jerzy stał się rozmowniejszym, zagrzany snać starym miodem, podanym do obiadu, i obecnością człowieka, którego widocznie serdecznie lubił; za to pan Andrzej mniej coraz mówił, spoglądał często na Alexandra, a potem zamyślał się i oczy jego stawały się smutnemi.
Do stołu zasiadła także młoda panienka, jakaś sierota, przez miłosierdzie trzymana w domu państwa Snopińskich. Nazywano ją Antosią, pani Snopińska posyłała ją wciąż z kluczami; nie brzydka była, ale blada i mizerna, ubogo ubrana, a oczy trzymała ciągle spuszczone wpół ze smutkiem, wpół z pokorą. Siedzący obok niej Alexander pochylał się często ku niej i prawił jej coś półgłosem. Widać było, że z niej żartował, bo śmiał się ciągle, a żarty te nie musiały być miłe, bo Antosia rumieniła się co chwila po uszy, coraz smutniej spuszczała oczy, a gdy raz, zawołana przez panią Snopińską, podniosła je z nad talerza, były w nich łzy.
Młoda, rumiana i przystojna dziewczyna, ubrana wpół po wiejsku, przynosiła półmiski i odmieniała talerze. Alexander zerkał na nią często, parę razy uśmiechnął się i mrugnął do niej oczyma na znak jakiegoś porozumienia.
Zresztą mieszał się często do rozmowy rodziców z gościem, wypowiadał zdania swoje śmiało, mówił głośno a śmiał się jeszcze głośniej.
Wtedy dopiero spostrzedz można było, że wraz z wrodzonym sprytem i ciągłemi wybuchami wezbranego życia, twarz młodzieńca nacechowana była, rażącą przy tak młodym wieku, śmiałością i pewnością siebie. Graniczyło to niekiedy z rubasznością, bo rozpierał się na krześle, z pretensyonalnym gestem gładził mały wąsik, jadł za dwóch, pił za czterech; zaraz u wstępu obiadu wychylił dwa kieliszki starki, a potem dolewał sobie miodu co chwila.
Pan Andrzej patrzał na to wszystko i zamyślał się coraz bardziej.
— Kogoż tu macie w sąsiedztwie? — spytał pana Jerzego, gdy służąca podawała ostatnią potrawę.
— Najprzyjemniejsze są dwa domy — odrzekł wnet Alexander, nie dopuszczając ojca do odpowiedzi i odwracając się od Antosi, zarumienionej po uszy od konceptu, który snać tylko co jej powiedział; — o, są tu dwa domy bardzo przyjemne — mówił dalej. — W jednym z nich mieszkają państwo Siankowscy z dwiema córkami. Śliczne dziewczęta, słowo daję! Panna Ludwika blondynka, a panna Józefa brunetka. Na ostatniem zebraniu, które było u nich w czasie świąt wielkanocnych, panna Józefa cały wieczór tylko ze mną tańczyła, dała mi nawet na pamiątkę tego wieczoru gałązkę mirtową...
Pani Snopińska nachyliła się do gościa i szepnęła:
— Mówiłam panu, że panienki głowy za nim tracą! — a zwracając się do syna, dodała głośno:
— A pokaż-że nam, Olutku, tę gałązkę; czy masz ją przy sobie?
— A jakże, moja mamo! spoczywa na mojem sercu! — zażartował Alexander i, wyjąwszy z kieszeni kamizelki malutki elegancki pugilares, wydobył zeń uschłą gałązkę i podniósł ją w dwóch palcach z miną tryumfującą.
— A co? — szepnęła gospodyni domu do gościa i zachichotała po cichu.
— Drugie przyjemne sąsiedztwo nasze jest majątek Piaseczna — mówił znowu Alexander. — Mieszka w nim pani Karliczowa, wdówka, no, już nie pierwszej młodości, ale cudo kobietka, słowo daję! wesoła, żywa i bardzo grzeczna, choć bogata. A oczki jakie ma! oh! o! w tych oczach wiele jest sekrecików, tylko dobrze przypatrzeć się trzeba. O jednym z nich ja wiem; bardzo miły sekrecik, słowo daję.
I uśmiechnął się ze znaczącą miną.
— To tylko pewna — ozwał się żartobliwie pan Andrzej — że gdybym był kobietą, nigdybym panu nie dał żadnej pamiątki, ani powierzył żadnego sekretu.
— A to dla czego, panie dobrodzieju? — zawołał Alexander.
— Bo pamiątki pan pokazujesz, a o posiadaniu tajemnicy głośno opowiadasz. To trochę kompromituje damy.
Alexander spuścił oczy i zarumienił się mocno; w tej samej chwili wstano od stołu.
W pół godziny po obiedzie pan Andrzej rzekł do gospodarza domu:
— No, kochany przyjacielu, ponieważ dość długo mam tu u was pozostać, przeznaczyłeś mi zapewne osobny kąt jaki. Zaprowadź-że mnie do niego, bo chcę odpocząć po długiej podróży i list napisać do syna.
Pan Jerzy poprowadził gościa przez kilka pokojów ze szlachecką przybranych prostotą, a nawet po części gospodarskiemi zarzuconych gratami, aż weszli na wązki kurytarz z obu stron którego było po parę drzwi.
— Wybrałem dla ciebie, Andrzeju — rzekł gospodarz — najustronniejszy pokój; bo choć nigdy nie zajmowałem się pracą książkową, wiem jednak, że wymaga ona cichości i odosobnienia.
Do wszelkiego gospodarskiego ruchu ztąd najdalej, bo z jednej strony kurytarza są składy, a z drugiej pokój twój i Olesia. Ale, ale — dodał nagle — muszę też zobaczyć, czy chłopiec mój jest u siebie i powiedzieć mu, aby cicho się sprawował, bo będzie miał ciebie sąsiadem.
— O, proszę cię, Jerzy, nie krępuj dla mnie swego syna! — zawołał pan Andrzej; ale gospodarz otworzył już drzwi pokoju Alexandra. W pokoju tym było kilka drewnianych stołków, pod ścianą stała tokarnia, dalej leżały różne przyrządy stolarskich robót, gdzie indziej kilka rozpoczętych koszyków z farbowanej łozy, pod oknem był stolik, a na nim okrągłe lusterko i dwie wypróżnione butelki od wódki czy piwa. Między oknami, naprzeciw drzwi od kurytarza, stało łóżko, a na niem leżał Alexander, z twarzą zwróconą do sufitu. Oczy miał zamknięte i spał tak mocno, że słychać było nawet lekkie chrapanie.
Pan Jerzy spojrzał, machnął ręką z niezadowoleniem i drzwi zatrzasnął. Potem wprowadził gościa do przeznaczonego mu mieszkania.
— Powiedz mi, Jerzy — zapytał po chwili pan Andrzej — co znaczą w pokoju twego syna te wszystkie tokarskie, stolarskie i koszykarskie przyrządy, które tam widziałem?
Snopiński znowu machnął ręką i odpowiedział:
— Et, kleci on tam coś czasem, toczy, hebluje albo splata; ale to, Boże odpuść, zdarza się raz w rok, około święta Wielkiejnocy.
— Czy ma zdolności do rzemiosł?
— I jakie! — rzekł pan Jerzy — jeżeli weźmie się do czego, to istne cacko zrobi, tylko że... at!...
Nie dokończył i oczy jego zafrasowały się mocno.
— To dziwna — rzekł pan Andrzej — a do nauki zdolności nie miał?
— Gdzie tam! i do nauk miał zdolności, on do wszystkiego zdolności ma, tylko... ot żal się Boże o tem mówić!
Jeszcze raz machnął ręką, westchnął i, z bardzo zafrasowanemi oczyma, pożegnawszy gościa, wyszedł.
Pan Andrzej szerokiemi krokami przechadzał się po pokoju. Smutny był i jakby trochę gniewny.
Pocierał ręką czoło i mówił niekiedy do siebie:
— Ale cóż? zrana do wron strzela, po obiedzie śpi, na nudy narzeka, kobietom ubliża i nic więcej! A zdolności jednak są, ale cóż po nich?
Westchnął i pokiwał głową smutnie.VI. Niewczesne żale.
W bawialnym pokoju Adampolskiego domu, pan Andrzej siedział obok pani Snopińskiej i opowiadał jej o wycieczce do puszcz Białowiezkich, którą odbyć zamierzał, a Alexander chodził po pokoju, uśmiechał się i, przeciwko swemu zwyczajowi, nie odzywał się ani słowa, tak był zatopiony w myślach.
Po chwili wszedł do pokoju pan Jerzy; oczy jego były mocno zafrasowane, spojrzał na syna i rzekł porywczo:
— Olesiu, widziałem, że twoje konie zakładają pod stajnią; gdzież to znowu pojedziesz? Czy nie do X. na salę! trzeba było od razu tam zostać, przynajmniej-byś koni darmo nie pędził!
— Nie pojadę do X. papo — odpowiedział Alexander z uśmiechem.
— Więc dokąd polecisz?
— Nie mogę powiedzieć, papo.
— Cóż to znowu za sekret? Jeszczeć tego przynajmniej nie było dotąd, abyś pod sekretem przed rodzicami gdzie jeździł!
— Kochany papo — rzekł rezolutnie Alexander — jestem dorosłym człowiekiem i mogę mieć moje sekreta; jak wrócę, powiem papie, gdzie byłem, a teraz nie mogę.
To rzekłszy, wyszedł, uśmiechając się ciągle do siebie; pani Snopińska wysunęła się za nim z pokoju, a pan Jerzy wzruszył ramionami i markotny usiadł obok swego gościa.
Po chwili ładna najtyczanka, zaprzężona czterema końmi w lejce, zajechała przed ganek, i furman, młody chłopak, parę razy palnął z bata zamaszyście. Alexander w eleganckim warszawskim paletocie siadł na bryczkę i konie ruszyły przez dziedziniec. Mijając otwarte okno, przy którem siedzieli ojciec jego i pan Andrzej, młody człowiek pokłonił im się z uśmiechem czapeczką i zawołał na furmana:
— Ruszaj żywo!
Pan Jerzy patrzył za odjeżdżającym, dopóki bryczka nie zniknęła za bramą, potem westchnął i rzekł, jakby do siebie:
— Ani jednego całego dnia ten chłopiec nie posiedzi w domu!
Machnął ręką, spuścił głowę i zamyślił się. Na czole jego, zda się, przybywało zmarszczek pod wpływem ciężkich myśli, a w oczach zwykły im frasunek zamienił się w smutek prawdziwy.
Pan Andrzej patrzył na niego ze współczuciem, położył rękę na jego ramieniu i rzekł łagodnie:
— No, mój stary przyjacielu, powierz mi swoje troski, a lżej ci będzie. Bądź otwartym przede mną: nie rad jesteś ze swego syna, czy prawda?
Pan Jerzy pokiwał głową.
— At — rzekł — alboż można cieszyć się z tego wiecznego próżniactwa, z tego życia z dnia na dzień, bez żadnej poczciwej myśli w głowie, jakie on prowadzi!
W słowach tych był żal i drżała obawa ojcowskiego serca.
— Wybacz mi, kochany przyjacielu — mówił dalej pan Andrzej — że powiem ci prawdę... leży mi ona na sercu, odkąd tu przybyłem. Sam winien jesteś, że syn twój tak smutnie marnuje swoję młodość. Dla czegóż nie dałeś mu staranniejszego wychowania? Czemu od dzieciństwa nie zaprawiłeś, nie przyzwyczaiłeś go do jakiejkolwiek pracy?
— Ha! — zawołał pan Jerzy, zrywając się z krzesła — masz słuszność, Andrzeju, wielką słuszność! popełniłem omyłkę, straszną omyłkę w wychowaniu tego dziecka, i obawiam się teraz, aby mię Bóg surowo za ten błąd nie ukarał!
— Uspokój się, Jerzy — rzekł pan Andrzej — ale ponieważ weszliśmy już na ten smutny temat rozmowy, powiedz mi: jak mogłeś, obdarzony tak zdrowym, naturalnym rozsądkiem, ty tak zamiłowany w pracy i tak gorliwie pracujący całe życie, w podobny sposób wychować syna?
Pan Jerzy długo milczał, jakby zbierał myśli dla dania odpowiedzi przyjacielowi, potem otarł nieznacznie łzę z oka i rzekł:
— Słabość ojcowskiego serca, Andrzeju, przywiązanie zbyteczne do jedynaka, były tego powodem. Bóg widzi, że nie chciałem źle zrobić, bo i któż może źle życzyć własnemu dziecku? Ale nie wiedziałem sam, co robiłem; jestem prosty człowiek i, zapewne przez brak oświaty, nie umiałem zmierzyć całej ważności następstw mego postępowania z dzieckiem; może zresztą i zbyt uległem wpływowi żony, która w nim zawsze widziała i widzi ósmy cud świata. Wszystko, słowem, złożyło się na to, aby jak najgorzej pokierować jego wychowaniem, a teraz widzę, że źle się stało... bardzo źle...
Westchnął znowu i mówił dalej:
— Wiesz, Andrzeju, że oprócz niego miałem jeszcze troje dzieci i wszystkie mi poumierały w małych latach, on jeden został. Miłość nasza dla niego we czworo się zwiększyła. Póki był mały, pieściliśmy go z matką na wyścigi. Mając dwanaście lat, czytać jeszcze nie umiał, bo ile razy zapłakał, gdy go zaczynano uczyć, matka książkę w piec rzucała, a ja, chodząc za gospodarstwem od rana do wieczora, nie miałem czasu zająć się nauką chłopca. Zresztą mówiłem sobie zawsze, że w naszym stanie wielkiej nauki nie potrzeba, że będzie jeszcze na nią dość czasu. W dwunastym roku oddałem go do szkół. Zdolności miał ogromne i uczył się doskonale, kiedy chciał, ale rzadko chciał, bo przywykł w domu do próżniactwa i same głupstwa kręciły mu się po głowie. Skończył jednak cztery klasy, a tak był zdolnym, że, choć mało się uczył, jak przyjechał do domu na wakacye i zaczął rezonować o wszystkiem, co słyszał i widział, zdawało się, że bardzo wiele umie, i że skończony z niego człowiek. Po wakacyach, za nic już nie chciał wracać do szkół. Nie chcę i nie chcę. Matka także kładła mi ciągle w uszy: a dość tych nauk! a na co to nam te nauki! a Oleś już i tak rozumniejszy od całej okolicznej młodzieży! Z początku nie zdawało mi się, aby tak było, ale jak zaczęli mię oboje prosić, i on, i matka, tak i pomyślałem sobie, że może i dobrze będzie, jeżeli chłopiec zostanie w domu i będzie mi pomagał w gospodarstwie. A trzymałem wtedy wielką dzierżawę w Kowieńskiem, potrzebowałem pomocy. Myślę sobie: będę go kierował na gospodarza, a gospodarzowi nie wiele nauki potrzeba! Otóż widzę jasno, że się grubo myliłem, bo nauka już przez to samo dobra, że przyzwyczaja do pracy, a potem już teraz taki świat, że bez nauki ani rusz, nawet w gospodarstwie, a i mnie, choć staremu, brak jej często poczuć się daje. Koniec końców, pozwoliłem Olesiowi zostać w domu. Otóż-to wtedy zaczęło się zupełne hultajstwo, tracenie pieniędzy, hulanki z młodzieżą, słowem wszystko, co go i teraz zajmuje.
Nie wziąłem go od razu w karby, nie zwracałem na niego uwagi, bo pracowałem od rana do nocy; dawałem mu czasem robotę przy gospodarstwie, ale spełniał ją raz dobrze, a dziesięć razy źle, i tak poszło już coraz dalej i coraz gorzej... a teraz już niema rady!...
— Dla czego niema rady? — rzekł pan Andrzej — staraj się teraz skłonić go do pracy, wzbudź w nim ambicyą, przedstaw mu piękną przyszłość, jaka-by niezawodnie czekała tak uzdolnionego z natury człowieka, gdyby poszedł dobrą drogą; zrób tak, aby wstąpił do jakiego naukowego zakładu, wszak jeszcze dość młody na to!
— W tem-to i bieda, że wszystko już za późno: miałem tego dowód niedawno — smutnie odpowiedział pan Jerzy. — W zeszłym roku zjechało się tu w sąsiedztwie kilku studentów Uniwersytetu na wakacye: młodszy syn Siankowskich, krewni pani Karliczowej i inni. Przyjeżdżali parę razy do nas, Oleś spotykał się z nimi często w sąsiedztwie. Widać zawstydził się niższości wobec nich, tknęła go jakaś ambicya, bo przyszedł raz do mnie i mówi: „pojadę na Uniwersytet!” Serce zaskakało we mnie z radości. Uściskałem go, powiedziałem, że zgadzam się, błogosławię i wszelkich wydatków na to nie pożałuję! Przez jakiś czas bardzo był tym projektem zajęty, wziął od Siankowskiego spis nauk, które posiadać trzeba, aby być przyjętym do Uniwersytetu. Ale nagle przestał o tem mówić, wakacye skończyły się, młodzież się rozjechała, a on ani myślał o wyjeździe z domu. Zapytałem go raz: „cóż Olesiu, kiedy pojedziesz?” Nie pojadę wcale — odpowiedział. — Dla czego? Bo, aby zostać przyjętym do Uniwersytetu trzeba zdać examina, a ja nic nie umiem, na nowo zaś iść do szkół za późno i nie chcę!... Cóż miałem robić? zasmuciłem się i ostatnia moja nadzieja spełzła na niczem. Ale widać, że i jemu to przykro było, bo przez jakiś czas chodził jak zabity, a ja sobie tylko myślałem, że jeden nierozsądny i fałszywy krok może wszystko zgubić, bo gdybym mu był nie pozwolił zostać w domu po skończeniu czterech klas, a wysłał dalej do szkół, chłopiec byłby teraz uczył się w Uniwersytecie. Ale tu i moja żona wiele temu winna... oj matki, matki!...
Machnął znowu ręką i westchnął głęboko; pan Andrzej był zamyślony i smutny.
— Mówiłeś mi — ozwał się po chwili — że Alexander ma także wielkie zdolności do robót mechanicznych. Może-by mógł i chciał wyuczyć się specyalnie jakiego rzemiosła i założyć sklep albo warsztat w jakiem większem mieście. Na to już nie trzeba skończenia siedmiu klas i zdawania examinów.
Pan Jerzy podniósł na mówiącego zdziwione i rozgniewane niemal oczy.
— Jakto, Andrzeju — rzekł — mój syn miałby zostać rzemieślnikiem? Przecież my, choć nie posiadamy własnej ziemi, jesteśmy dobrą i starą szlachtą!
Smutnie uśmiechnął się pan Andrzej.
— I cóż to szkodzi? — odrzekł. — Alboż jakakolwiek praca ubliża człowiekowi i ściera z jego tarczy herbowej znamię zaszczytne, które przodkowie jego zdobyli także nie inaczej tylko pracą, a często nawet i krwią swoją? Alboż rzemieślnicy nie są użytecznymi światu? Alboż niema rzemieślników, którzy dorobili się niezależnego bytu, a nawet sławy i bogactwa?
— A wiem, wiem — rzekł porywczo pan Jerzy — że teraz u was mądrych ludzi wszystkie stany i wszystkie rodzaje pracy są sobie równe; może-by nawet Oleś chętniejszy był do rzemiosła, niż do nauki, ale ja staroświecki człowiek i za nic-bym nie chciał, żeby mój syn był rzemieślnikiem!
— A więc — zawołał z żalem pan Andrzej — wolisz, aby został pasożytem, daremnie zjadającym chleb na świecie? Aby przez bezczynność wpadł w złe nałogi, stał się pijakiem albo karciarzem? Aby, śród próżniactwa i hulanek, przemarnował fundusz, z takim trudem przez ciebie zebrany, a potem umarł w nędzy i występku!...
Pan Jerzy milczał, oczy jego były bardzo zafrasowane, czoło zmarszczone.
— A, że zmarnuje, to zmarnuje on ten grosz, zebrany przeze mnie w pocie czoła — ozwał się, jakby odpowiadając najważniejszej trosce swojej — już i dotąd strwonił nie mało. Zachciało się paniczowi jechać do Warszawy; pojechał i stracił grube pieniądze, ale za to nawiózł z sobą marynarek, krawatów, paletotów, cukierków dla panienek i licho tam wie czego jeszcze, a w dodatku większe jeszcze fumy i pustactwa w głowie. Trzy miesiące temu, posłałem go do powiatowego miasta z podatkami, bo obowiązałem się kontraktem opłacać podatki za Adampol. Myślisz, że zapłacił? Gdzie tam! przehulał pieniądze, a były nie małe, i potem napisał do mnie, abym mu przysłał inne, bo tamte użył na swoje potrzeby. Musiałem drugi raz zapłacić. Trzyma sobie na stajni cztery konie, których nikomu poruszyć nie wolno; na rękę nie włoży innej rękawiczki, tylko warszawską, przegrywa w bilard na tej przeklętej sali, którą dyabeł, w postaci żyda, wymyślił na pokuszenie ludzkie, i lata po sąsiedztwach, gdzie tylko znajdzie jaką nieszpetną mordeczkę. At!... Ot powiem ci, Andrzeju, że najbardziej psują mi go kobiety, począwszy od matki, a skończywszy na tej pani Karliczowej, co to sama nie wie, co z nudów na wsi robić. Złapała go sobie na zabawkę, zaprasza, trzyma po kilka dni u siebie, prezentuje całemu światu, chwali i bałamuci, a jemu zdaje się, że on wielki bohater i ósmy cud świata. Ładny z niego chłopiec, a kobiety to tak i lgną do jego kędzierzawej czupryny i białych zębów, a tem i jemu głowę zawracają, i same durzą się, jak głupie stworzenia, z błaznem, u którego niedawno mleko było pod nosem. Już-bym wolał sto tysięcy razy, żeby się ożenił, może-by przynajmniej statek przyszedł do głowy. Ale gdzie tam! ot i teraz poleciał gdzieś pewnie do jakiegoś ładnego buziaczka, co się do niego uśmiechnął, a czy to właśnie pojechał on tam z poczciwą myślą, ze stateczną miłością? At!
— Hm — rzekł pan Andrzej z zamyśleniem — wszystko to złe jest, Jerzy, bardzo złe.
— Oj złe! złe! — powtórzył z uniesieniem pan Jerzy — ot, czy wiesz, Andrzeju, że jak patrzę na Alexandra i myślę sobie o tem, jaka to będzie przyszłość jego, a moja na starość zgryzota, mam ochotę wleźć na najwyższą wieżę, jaka jest na świecie, i zawołać z niej do wszystkich ojców: „hodujcie synów od najmniejszych lat w miłości cnoty i pracy, nie uważajcie nauki za niepotrzebną dla nich, starajcie się, aby każdy z nich miał cel życia, który-by umiłował serdecznie, bo inaczej zrobicie z nich hultajów i łotrów, i sami na starość będziecie mieli, zamiast pociechy, zgryzotę sumienia i krwawe łzy do opłakiwania skutków swojej nierozwagi”.
Mówiąc to, z silnem wzruszeniem, pan Jerzy, przyłożył chustkę do swych zafrasowanych oczu i zapłakał.