Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Powieści, nowele i opowiadania Elizy Orzeszkowej. Tom 10 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści, nowele i opowiadania Elizy Orzeszkowej. Tom 10 - ebook

Eliza Orzeszkowa – Powieści, nowele i opowiadania. Tom X Dziesiąty tom zbioru dzieł Elizy Orzeszkowej to kolejna porcja literackich perełek, które ukazują mistrzowskie pióro tej wybitnej polskiej pisarki. W tej odsłonie znajdziemy: • Karyery – przenikliwą analizę ludzkich ambicji i ich konsekwencji, • Światło w ruinach – refleksyjną opowieść o nadziei pośród zgliszczy, • Siteczko – subtelną historię pełną emocji i codziennych trosk, • Przygody Jasia – lekki, pełen wdzięku utwór o młodzieńczych perypetiach, • Dziwną historię – zaskakującą narrację, która trzyma w napięciu do samego końca. Eliza Orzeszkowa, jedna z najwybitniejszych postaci polskiego realizmu, zasłynęła jako autorka utworów łączących społeczną wnikliwość z literacką finezją. Jej dzieła to prawdziwe studium ludzkich charakterów i relacji. Tom X to idealny wybór dla każdego, kto ceni klasyczną literaturę pełną emocji i uniwersalnych wartości.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-753-5
Rozmiar pliku: 195 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KARYERY

Od kilku miesięcy obaj o jednej porze wchodzili do szyneczku, wnosząc z ulic wielkiego miasta śnieg na niezgrabnem obuwiu i nosy zaczerwienione od mrozu, a z tajemnych głębin swego życia paltoty poplamione i oczy mętne, znudzone, ponure. Jeden miewał na głowie kołpak, podartem futrem obszyty, a na szyi szal czerwonej barwy; drugiego czapka białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem świeciła, a szyja długa, cienka, koścista, wyciągała się naprzód ruchem żórawia, poszukującego żeru, albo człowieka, upatrującego najlepszego do utopienia się miejsca na wodzie. Pierwszy był krępy, barczysty, rumiany; drugi — wysoki, chudy, z długą, żółtą, kościstą twarzą. Tamten mówił chętnie i wiele, na poniesione krzywdy wyrzekał, czasem przekleństwa miotał, czasem świetne widoki przyszłości roił; ten pił i przekąsywał w milczeniu, ponuro w ziemię patrzył, czasem drzemał, lub w podartym notatniku pisał, lub plecami do ściany przylgnąwszy, z opadłą na piersi głową, ciszej to głośniej niezrozumiałe pieśni jakieś nucił. Kiedy krępy i rumiany, wziąwszy się pod boki, albo zuchwale ramionami rozmachując, wykrzykiwał: »Ej, ojczulku, jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze oni przede mną ręce, jak struny, wyciągać będą! Jeszcze ja im, na wysokiem krześle siedząc, figi pod nos, a kolanem w plecy dawać będę!« kiedy zaś ciche zrazu nucenie drugiego przechodziło w cienki dyskant, słychać w niem było słowa: »Ptaszku, ptaszku, skąd przylatasz, czy nie z moich stron?« — był to znak, że obaj już dobrze sobie podpili. Lecz kiedy pierwszy, mnóstwo procesów wygrawszy i krzywdy doznane pomściwszy, przesuwał się z wysokiego na jeszcze wyższe krzesło, zapytywał miłą, lecz niewierną Tanię: czy teraz, gdy on tak wysoko siedzi, chciałaby losy jego dzielić? — aha! czy teraz nie żałuje, że takiego, jak on, człowieka porzuciła? aha! — zaś drugi, coraz cieńszym i żałośliwszym dyskantem nucił: »Po mej śmierci nie zadzwoni mój ojczysty dzwon« — znaczyło to, że byli obaj zupełnie już pijani.

Długo o jednej porze do jednego miejsca przychodząc, nie znali się wzajem, przelotnie chyba siebie spostrzegali. Każdy z nich był zajęty sobą i sobie tylko znaną przepaścią, z której tu przybywał. Pewnego dnia jednak zaszło zbliżenie.

Szynk był mały i podrzędny. Weszli do niego prawie jednocześnie, w chwili, gdy nad szeroką, śniegiem zasłaną ulicą zapalił żółte, od muślinowej firanki mętne, światło swego okna. Weszli i z daleka od siebie, przed butelkami, czarkami i misami, pełnemi kwaszonych ogórków i śledzi, zasiedli. Innych gości jeszcze nie było. Znacznie później wszcząć się tu miał ruch i hałas; teraz panowały jeszcze pustka i cisza. U ścian i okna w skąpem świetle gazowego płomyka pobłyskiwały szkła i zawarte w nich płyny, w ciemnym kącie zegar głośno i jednostajnie tętnił, za bufetem przy ziemi ktoś metalowemi i szklanemi naczyniami pobrząkiwał, za oknem czasem ze wzdychaniem i jękiem zaszalała zawierucha śnieżna, lub po zmarzłym śniegu zgrzytając, przeleciały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, albo głośne i krótkie zaklęcie powożonego: »Eh ty, dyabli bałwanie, szybciej!«

Jeden z gości szynku, nudząc się i niecierpliwiąc, że gadać z kim niema, pił jeszcze niewiele, zżymał się, niezrozumiale mruczał; drugi dość długo w podartym notatniku pisał, zawartość czarki po kropli sączył, aż plecami do ściany przylgnął i może zadrzemał, bo powieki przymknął. Pierwszemu do wysokiego krzesła i zdradliwej Tani, drugiemu — do ptaszka z jego stron i ojczystego dzwonu daleko jeszcze było.

Wtem z za bufetu podniósł się i wyprostował żółty kożuch gospodarza szynku, i wśród ciszy rozległo się grubym głosem wymówione pytanie:

— A co? papiery przyszły?

Krępy sposobność do gadania wlot pochwycił: Czart niech porwie! Psia mać ich! Papierów nie przysyłają! zgubić go chcą! Tacy-to przyjaciele i znajomi! Dopóki mu dobrze było, lubili, kłaniali się; teraz pies nawet łapy nie wyciągnie, aby go z biedy wyratować. A był przecież czas, w którym mu dobrze było, oj, oj, jak dobrze! Kiedy w tamte strony przyjechał, takie miejsce dostał, o którem nawet i nie marzył. Cóż? kiedy niedługo szczęścia tego używał. Starał się, z duszy się starał, ale robota była trudna... dla niezdolności przepędzili.

Pięścią w stół uderzył, aż butelka i czarka podskoczyły. On niezdolny! ha! ha! złość i zawiść ludzka, ale nie jego niezdolność. Teraz od sześciu miesięcy włóczy się wszędzie z prośbami o robotę i znaleźć jej nie może. Dobrze! teraz on już pijakiem jest, zgubioną duszą, robakiem rozdeptanym; ale podówczas ani pijakiem, ani robakiem nie był. Głowę miał tęgą, zawsze trzeźwy, do góry ją podnosił, bo żadnej winy ani plamy na sobie nie miał. To też nie z powodu winy, albo plamy, ale wprost i tylko dla niezdolności przepędzony został. Dali robotę ważną, pensyę piękną, a potem powiedzieli, że niezdolny i kolanem w plecy! On niezdolny! ha! ha! Jeszcze kiedy, malcem będąc, ojcu swemu cedrowe orzeszki sprzedawać pomagał, wszyscy znajomi sprytowi jego nadziwić się nie mogli. A Tania! Ona także w dawnych szczęśliwych czasach pyszniła się nim i, klepiąc go po ramieniu, mówiła: »My z tobą, gołąbku, karetą kiedyś jeździć będziem, po dywanach chodzić«. Ot tobie, Taniu, kareta! ot tobie i dywany!

Przy wspomnieniu o Tani roztkliwił się, jak zawsze, bardzo błękitne, okrągłe oczy wilgocią mu zaszły. Całą czarkę wychylił od razu i mówić zaczął o dziennikarzu, który na życie jego tak wielki wpływ wywarł, że jemu to właściwie utratę ojcowskiego sklepu, młodości i Tani zawdzięcza. Miał lat 26, czytał i czytał tę gazetę, z początku dla zabawy tylko, potem z namiętną ciekawością i nadzieją. Czarodziejski Sezam otwierała ona przed nim: z jednej strony ideę, z drugiej karyerę wskazując.

Idea i za jednym zachodem karyera: mała rzecz! Zrazu sam sobie wierzyć nie chciał, aby mógł służyć idei. Bo cóż? kilka klas gimnazyalnych skończył i tylko co był awans na pomocnika stołonaczelnika otrzymał.

Edukacya piękna i posada także: ani słowa; ale przejście od nich do idei zdawało się jeszcze dalekiem. Dziennikarz inaczej utrzymywał, a jemu dusza rozpływała się z dumy i radości.

Poszedł do tego dziennika:

— Ojcze rodzony — mówi — ty mnie oczy na świat otworzyłeś. Dziękuję. Za tydzień już mnie tu nie będzie. Pojadę służyć idei.

On go swoim znajomym zarekomendował, i wszyscy zdrowie jego szampanem wypili. Pierwszy raz wtedy pił szampana — smaczny! I z kimże go pił! Z jakimiś ludźmi!... Kotlety z jarząbków jadł na porcelanie, a lokaje w białych rękawiczkach talerze odmieniali. Wszystko to zaś dlatego, że ideę dziennikarską zrozumiał i służyć jej zapragnął. Wyszedłszy stamtąd z szampanem w głowie, myślał: — »Ej ty, Boże mój, cóż to później będzie, kiedy teraz już tak?«

Już mu teraz żenienie się z Tanią niebardzo do smaku przypadało. Lubił ją, i ona go lubiła, od dawna i z duszy. Porzucić jej nie myślał, ale i kuli do nogi przywiązywać sobie nie chciał. Niechaj dziewczyna na niego poczeka. Wielką już łaskę jej zrobi, jeżeli kiedykolwiek za żonę ją weźmie. Grzesznym człowiekiem był: to też, widząc się teraz podniesionym i takie mając nadzieje, nie mógł z głowy wyrzucić węża, który w niej gwizdał: »Poco ci wiązać się z córką kiełbaśnicy, kiedy może i generałówna jaka za ciebie wyjdzie, gdy już zasłużysz się idei i na wysokiem krześle siądziesz«. Grzesznym człowiekiem był: to też idea nie zasłaniała przed nim karyery. Stary ojciec płakał: »Pomódz mi niema komu, w trzęsących się rękach sklepu z pomarańczami i orzeszkami nie utrzymam. Rozsypią się, w nędzę wpadnę, sam na tem stracisz«. Matka biadała, i Tania spuchła od płaczu. »Ty tam o mnie, gołąbku, zapomnisz!« On murem przy swojem stał. Nie gnić człowiekowi na jednem miejscu grzybem, ale wzrastać mu w dumę, zaszczyty i pieniądze...

— Ej, gospodarzu, jak ja wyrosłem... a? Wódki! bo pod tę ławę zwalę się zaraz i z żalu pod nosem ci zdechnę! Ot tak! teraz znowu w oczach, jaśniej, i przed pamięcią stają te pola, te pagórki, te dolinki, laski, rzeki. Naturę lubię, strach, jak lubię naturę... ja poeta?... A wy kto taki? czego ode mnie chcecie?

Ostatnie słowa zwracał do człowieka, który stanął przed nim, wązkim stołem tylko z nim rozdzielony. Wysoki, cienki, z wyciągniętą naprzód kościstą szyją, wpijał w niego oczy, jak dwa ciemne płomienie rozgorzałe, i trochę drżącemi wargami zaszeptał:

— Dawno powróciliście z tamtych stron?

Krępy gniewnie kołpaka dotknął i krzyknął:

— A tobie co do tego?

— To moje strony.

Może od wódki był ochrypły, może go okoliczności życia do cichego mówienia przyzwyczaiły, bo mówił ciągle szeptem. Krępy przeciwnie, krzyczał wtedy nawet, gdy się nie gniewał wcale.

— Jakiż czart cię tu przyniósł?

Chudy do gospodarza zwrócił się:

— Wódki!

Powoli, jak automat, z oczami wciąż gorejącemi, obok nowego znajomego usiadł.

— Dla karyery — zaszeptał — tak, jak i wy... dla karyery i dla przyjemności... Wypijemy razem, powiecie mi co o tamtych stronach; ja stamtąd rodem... z Glindów.

— Z Glindów... ej ty, Boże mój, wiem! Dwudziestu ich na zagrodach siedzi... procesy im prowadziłem... tam w największą biedę wpadłem... Głupi lud... orzą, sieją, zbierają, świata nie znają... niczego lepszego im się nie chce... prostactwo! — bydło!...

Chudy znowu szeptać zaczął:

— Mój ojciec, Kazimierz Glinda, po przezwisku Żelazny, od tego, że pradziadek na wojnę chodził i charakter miał, jak żelazo, twardy... Tak samo, jak oni wszyscy, orze, sieje, zbiera...

— Znam! Siwy gołąb... stary taki, syna żonatego przy sobie ma, a sam jeszcze niczego sobie... czerstwy, pracuje.

— Widzieliście go?

— Czy raz! Jeździłem do nich za interesami... jadę sobie drogą i patrzę: dzień piękny, słońce świeci, złote pole szerokie, ech, szerokie, jak okiem zarzucić...

— Aha! szerokie, szerokie! Z daleka łąkę widać... na niej chłopcy nocami konie pasą...

— Patrzę sobie raz, aż tu na polu siwy gołąb za pługiem idzie...

— Czy to on był? A jakże on wygląda? Dobre człowieczysko, spracowane, dzieci bardzo kochał... At!

Głową trząść zaczął; coś nakształt uśmiechu rozszerzyło mu wązkie wargi; oczy, w ziemię wpatrzone, mgliły się i świeciły. Krępy po raz pierwszy uważnie na niego spojrzał. Zaśmiał się.

— Jakiż czart cię tu przyniósł? Czegóż ty aż tu się przywlokłeś, aby po szynkach łazić?

Z uczuciem zdziwienia i urazy chudy szyję wyprostował i odpowiedział:

— Jakto dlaczego? Człowiek ambicyę miał, wysoko stanąć i świata użyć pragnął. Czy to ja miałem tak, jak oni, orać, siać i zbierać? Na chłopa nie urodziłem się... Zdolności miałem... muzykę lubię... piękne pismo mam... w całej kancelaryi najpiękniejsze... ot, zobaczcie... choć to w notatniku, niedbale pisane, ale jak? czy widzieliście kiedy takie pismo? litografia, nie pismo, zobaczcie tylko, bądźcie łaskawi, popatrzcie!

Drżącemi rękami z nadzwyczajną natarczywością notatnik, na zapisanej stronicy rozwarty, pod samą twarz towarzysza podsuwał, w oczy mu niemal wpychał. Tamten szeroko ramieniem machnął i książeczkę z chudych palców wytrącił.

— Idź precz ze swojem pisaniem! Na czarta mnie twoje pisanie! Majątek tam miałem i jaki! Obywatelem byłem... dziedziniec, choć wojsko na nim mustrować, pokojów dziesięć i sala.

Chudy jednocześnie prawił swoje.

— Do biura chodziłem, sekretarza tu przenosili, awans dostał. »Ty, bratku — mówi do mnie — pojechałbyś ze mną. Pismo piękne masz, miejsce dostaniesz, świata użyjesz«. We mnie dusza zatrzęsła się od radości. Szesnaście lat temu, dwadzieścia lat miałem. Co to! w takiem mieście mieszkać, na teatry i różne inne bale chodzić, muzyki słuchać... — Nic dla mnie milszego nad muzykę niema, niegdyś i sam do skrzypiec zdolność miałem... To też na operę człowiek i teraz czasem idzie. A jakże! jak tylko grosz jaki mam, zawsze na raik idę i opery słucham... Szczęścież to moje, ta opera! Byliście na Trubadurze? a? Jak ten pieśń z wieży śpiewa? a? Wprost dusza roztapia się w człowieku! Tra-la-la, tra-la-la-la-a-a! Pijcie! Czemu nie pijecie? W butelce już mało? Gospodarzu! Wódki! Byliście na Trubadurze? Ach! jak ten z wieży śpiewa! Tra-la-la-la-la-lu-u-u! Wprost dusza topnieje!

— Zdrowie twoje, mój nowy znajomy! Znasz ty ten majątek? ej! rajska pozycya? Pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeka na zielonej łące... Natura, bracie, natura! a ja naturę, strach, jak lubię! Ty muzykę, a ja naturę... obaj my poeci, wypijmy!

— Wypijmy! ja za muzyką przepadam. Byliście na Faworycie? Jaka tam arya na damski sopran! a? Tra-la-la, tri-li-li-li-i-i! A jeden mój kolega był taki, że mówi do mnie: »Ty jesteś faworytem sekretarza dlatego, że pięknie piszesz. On teraz awans dostał; kiedy chce, abyś jechał z nim, nie bądź durniem, jedź, karyerę zrobisz, świata użyjesz«. Durniem ja nie był — oho! Ale, że strach brał, to brał... Jak tu tak daleko jechać!... a dusza do dalekiego się rwała i swego żałowała... Ale, myślę sobie: co tam! z takiem pismem nie zginę! świata użyję, może wysoko zajdę. A co? czy zginąłem? Nie, bracie, nie. Nigdy ja tam nie miałbym tych rozkoszy, co tu na każdym kroku. Na baletach bywacie? a? ot czarodziejki te tancerki! a? Myślę sobie czasem, żeby tu Anusia była ze mną i widziała, co ja widzę... milej byłoby we dwoje... Człowiek sam jeden, jak palec... Oj dziewczyno, oj kalino, jedyna mo-o-o-ja... Wypijmy!

— Spojrzałem ja, bracie, na pola, na lasy, na łąki i myślę sobie, natura, ej, ej, natura, piękności ty moja! Ty muzykę lubisz, a ja naturę... obaj my poeci. Ale jak przyszło do gospodarstwa, Boże ty mój, w książkę patrzę, a figę widzę. Ani ty rusz, bracie mój miły. Do pomocnika stołonaczelnika dosłużyłem się: ze stołonaczelnikowstwa dla niezdolności przepędzili... gdzie mnie tu gospodarzyć! W dzierżawę wypuściłem, przyjaciół i znajomych zaprosiłem: przyjeżdżajcie choć codzień, z duszy rad będę, sala u mnie, jak kościół, dziesięć pokojów, kucharz! Przyjeżdżali, bawiliśmy się. Przyjaciele mówią: »Kpij z niepowodzenia! Obywatelem teraz jesteś, marszałkiem zostaniesz!« Czemu nie! myślę sobie, może i zostanę. Ot, siurpryza! Fotografię tego dziennikarza na ścianie powiesiłem i codzień kłaniałem się przed nią nizko: »Dziękuję, dobrodzieju, że mi oczy na świat otworzyłeś. Pierwszy raz matka mnie urodziła, a drugi raz ty, bo innym ja człowiekiem teraz jestem, a jakim jeszcze będę, ho, ho!« Wtem bęc, majątek na licytacyę wystawiają. Co za dyabeł? Raty bankowe... Za bankowy dług kupiłem, o ratach zapomniałem! Czart niech porwie. Do dzierżawcy: Dawaj pieniędzy! Szelma nie dał! Bądźcie zdrowe, pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeko na zielonej łące... Z naturą rozstałem się, bratku; niczego nie żałowałem tak, jak natury... Sala też przepadła... Nalej wódki! Strach, jak ja naturę... ty muzykę, ja naturę, obaj my... lej jeszcze... poeci!

Tamten nalewał, ożywił się bardzo, z szeptu w cienki dyskant wpadał:

— Duszę ja moją przed wami otwieram... Co robić? Trzebaż duszę choć raz otworzyć, bo nazbierało się w niej tyle, że pod samo gardło lezie i dusi, a taka bestya słona, że wódką nawet nie zalejesz... Ojciec siwy gołąb... czy bardzo staro wygląda? A brata mego, Antoniego, znacie! Dobrze mu: takim już szczęśliwym przyszedł na świat! Ambicyi nie miał, dalekiego świata ciekawym nie był... trzy klasy skończył, do chaty powrócił, orze, sieje... wieczorami książki czyta... W zimowe wieczory lampa na stole, ogień na kominie, czytają, albo z sąsiadami śpiewają... Słyszeliście kiedy piosnkę: »Piękne narcyzy, śliczne tulipa-a-any... «, albo tę: »Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna... « Anusia Glindzianka śpiewała... ej, nie Glindzianka już ona; za mąż wyszła... Kiedym wyjeżdżał, schowała się między wiśnie i płakała... Mnie ciekawość paliła: jak też to wyglądają baletnice? Bywacie na baletach? Ja bywam... czasem... a jakże! Ot, czarodziejki te tancerki! Jak ich wyleci na scenę ze czterdzieści... Anusia między wiśniami płakała. Ptaszyna moja, złota, dawna... dawna... Jak to już dawno było... szesnaście lat... postarzałem... zmarniałem... Anusiaby mnie nie poznała... Nalejcie... pełno! Ptaszku, ptaszku, skąd przyla-a-a-ta-a-asz... Zdrowie wasze... czy nie z moich stron...

Zupełnie jednocześnie z chudym krępy prawił, tak, że dwa ich głosy: jeden — gruby i bez gniewu gniewliwy, drugi — cienki i piskliwy, zlewały się z sobą w dwoistą całość.

— Czart niech porwie psie moje życie! W miasteczku osiadłem, chłopom i Żydom procesy prowadziłem... Wstyd, bratku, poniżenie i — bieda! Wtedy już Tania przed oczyma mnie, jak stała, tak stała. Napisałem do znajomych: »Co z nią, gołąbką najmilszą, dzieje się?« Odpisują: »Za mąż poszła!« Ja do szynku i — upiłem się. Pierwszy raz wtedy upiłem się, a potem już... oj, ty Boże mój! sierotą ja tam byłem, wyspą samotną na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu... Nikt tam mego ojca i mojej matki nie znał, ani do mnie powiedzieć nie mógł: »Pamiętasz, błaźnie, jak ci nos ucierałem?« Nikogo nie obchodziłem, nikt mnie nie obchodził, nikogo nie wstydziłem się, nikt nie zawstydził, nie zgromił, nie poradził, nad przepaścią nie zatrzymał... Bęc! po same uszy wpadłem! Ej, wyspa samotna na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu, w morzu utonęła. Gospodarzu, ojcze kochany, wódki!

Coraz cieńszy i piskliwszy dyskant zawodził:

— Wyspą samotną na wielkiem morzu siedzę... Nikt tu mego ojca ani matki nie zna i powiedzieć nie może: »Pamiętasz, błaźnie, jakeś bosy na łąkach nocami konie pasał«. Ehe, noce nasze letnie, z rosą na trawie, z gwiazdami na niebie, z lasem grającym... Dwadzieścia rubli na miesiąc biorę... od razu brałem piętnaście... teraz dwadzieścia... buty z nóg spadają... czasem na balet chodzę... wszyscy mówią: »Pismo bardzo piękne!« My, Glindowie po przezwisku Żelaźni... pradziad na wojny chodził, ojciec, choć siwy, jeszcze za pługiem chodzi... ja pięknie piszę... popatrzajcie, zmiłujcie się... czy to kaligrafia jest, czy litografia? a? Niezdolny, mówią... Jakto? a pismo! zobaczcie tylko... pismo...

— Do dyabelskiej matki idź ty, ze swojem pismem razem! Sześć miesięcy już przeszło, odkąd tu wróciłem... łażę wszędzie, o robotę proszę...

— Pojechałbym ja tam, bracie kochany, oj, pojechałbym choć na miesiąc, choć na tydzień, ale wydatki wielkie... Tu codzień, czasem na Trubadura... a balet?

— Piętnaście lat, najlepsza młodość moja... wszystko zmieniło się... dawni przyjaciele poumierali, albo powyjeżdżali, albo zapomnieli, że kiedykolwiek na świecie żyłem... Gdzie pójdę, wszyscy mówią: »pijak, z twarzy znać... « Matka, nie pobłogosławiwszy, umarła, ojciec w nędzę wpadł, Tania za mąż poszła...

— Lampa na stole, ogień na kominie... ciepło... śpiewają... »Ptaszku, ptaszku, co przylatasz... «

Tamten krzyczał:

— Słuchajże ty, kiedy mówię! Do dziennikarza poszedłem, pokłoniłem się mu: »Ojcze, mówię.................ŚWIATŁO W RUINACH

Długo, z twarzą zanurzoną w pysznie haftowanej poduszce, leżała na szezlongu, a wyprostowała się tylko po to, aby cienką chusteczką otrzeć zapłakane oczy, białe ręce załamać i znowu płakać. Teraz łzy jej nie lały się, jak przed chwilą, strumieniem obfitym, lecz rzadkiemi kroplami spływały po pięknym owalu policzków, padały na stanik, obciskający zgrabną kibić i, jak drobne brylanty, świeciły w puchu zdobiących go koronek. Dokoła niej, z pod lekkich zasłon, na dwie lampy zarzuconych, rozlewało się miękkie światło, w którem pobłyskiwały złocone ramy obrazów i majaczyły barwy i kształty wytwornych sprzętów. Albumy w bogatych oprawach, wazy majolikowe, drobiażdżki pozłacane, srebrne, rzeźbione przyozdabiały stoły i kominek, u okien kwitły białe i czerwone kwiaty. Za oknami, przelatywały świszczące wichry ze śnieżną zamiecią, brzęczały dzwonki u sanek, rozlegały się gwary uliczne; tu — było ciepło, cicho i samotnie.

Zanadto ciepło, cicho i samotnie. Powietrze, napełniające te cztery piękne ściany, miało w sobie coś z cieplarnianej parności, która zapewne ułatwiała rozkwit roślinom, lecz utrudniała oddech, cisza zaś i samotność były tak zupełne, jak gdyby na znaczną odległość dokoła nie było żadnej żywej istoty. Za poroztwieranemi drzwiami panowała ciemność, z której nie wychodził szelest najlżejszy: ani rozmowy, ani śmiechu, ani dziecka, ani zwierzęcia, ani domownika, ze śmiałem stąpaniem i poufałą twarzą. Na kominku, za przezroczystą, żelazną kratką, stosik zgrabnie porąbanych drewek, dawno znać tam leżący i — nie zapalany.

Od lat kilku, to jest od czasu, w którym, po nieśmiałych zrazu błyskach uczuwania, że nie jest szczęśliwą, po niezliczone razy postanawiała, że nigdy głośno, ani pocichu na los swój narzekać, ani pętami jego niecierpliwie a bezskutecznie wstrząsać nie będzie, w umyśle jej istniał niewyraźny, nie dobrze określony, ale ponętny dla niej ideał męztwa, cierpliwości, dumnego i milczącego znoszenia ciężarów życia. Ideał ten w wyobraźni jej powstał z kilku żywych wzorów w dzieciństwie widzianych, z kilku książek, które ojciec jej, — zanim na wieki oczy zamknął, — przed jej oczy nasunął; pragnęła teraz stosować do niego swoją duszę, ale nie mogła. Była to biedna dusza kobieca, wrażliwa i niespokojna, mieszkająca w ciele, do którego nie przyznałby się żaden stoik. Pomimo więc wielokrotnych postanowień, że nad sobą roztkliwiać się nie będzie, płakała znowu serdecznie i roztkliwiała się rzewnie.

Wspomniała swoje umarłe złudzenia i radości; poumierały one w sposób różny. Dwoje drobnych dzieci po prostu, nagle i brutalnie zabiła śmierć; miłość człowieka, którego kochała i z którym związała życie, umarła nie wiedzieć dla czego, bez żadnej jej winy, za sprawą zmiennej natury ludzkiej, lub koniecznego rozejścia się dwóch, nie zgadzających się, istot; uciecha z posiadanego bogactwa stopiła się w przyzwyczajeniu i doświadczeniu, że ani karetą serdecznych łez otrzeć, ani z majolikową wazą poufnie gawędzić, ani łakociami najwyborniejszemi gorzkiego smaku zgryzoty zatrzeć niepodobna.

Urok świata, — świata, strojącego się, tańczącego, grającego, paplającego, jedynego świata, który znała, — zniknął dla niej bez śladu, odkąd się przekonała, że ubierać się, tańczyć i paplać z sercem bolącem nie ulgą jest lub uciechą, ale męczarnią. Miała lat niespełna trzydzieści, a życie wydawało się jej już skończonem. Była osieroconą matką, opuszczoną żoną, kobietą światową, do świata rozczarowaną. Jedynemi nawet uczuciami, które budził w niej ten potwór, były: żal i gniew. Czyliż bowiem nie ten świat właśnie odebrał jej serce i obecność ukochanego człowieka, porwał go urokami swemi, upoił, zepsuł? Czyliż nie jego mieszkanką i doskonałą przedstawicielką była ta kobieta, dla której on ją opuszczał, ranił, obrażał, przy której znajdował się i teraz, na której wspomnienie krew żalu i upokorzenia serce jej zalewała?

O, ten wdzięk kobiecy, tak bardzo w tym świecie sławiony, a który osłania tyle oszustwa i okrucieństwa! O, te wykwintne, woniejące buduary, w których, za spuszczonemi u drzwi i okien firankami, dwie istoty bezkarnie dokonywają nad trzecią morderstwa! O, te wieczne rozmowy motyle, żarty wesołe, półsłówka słodkie, marzenia przy muzyce, zmiany mody, rozkazy zwyczaju, wśród których dusze ludzkie tracą z oczu wszelką linię, wiodącą do czegokolwiek innego, niż do użycia! O, nakoniec, te stoły gry co wieczór otwarte i przy których on siaduje, ilekroć nie może siedzieć u boku tej kobiety! Jak ona to wszystko znienawiedziła! jak głęboką dla tego wszystkiego powzięła wzgardę! Tej nienawiści i wzgardy nauczyło ją nieszczęście, odbierając jej zarazem rzecz jedyną, w której znaleźćby mogła uciechę i ratunek — to jest: chęć użycia i zabawy. Nie; może inne czynić to mogą, ale jej niepodobna bawić się jeszcze pośród ludzi, gdy już raz w ich dobroć, szczerość, wartość wierzyć przestała, gdy ci ludzie, bezpośrednio lub pośrednio wydarli jej jedyny skarb, do którego przywiązywała cenę i który mógł cenę życiu jej nadać — ciepło domowe i szczęście serdeczne...

Od dzieciństwa słyszała, że szczęście kobiety, jej obowiązek, cnota, dostojność — to miłość i macierzyństwo. Czy dla tego, że od dzieciństwa tak ją nauczano, czy że w sposób tej nauce odpowiedni utworzyła ją natura, ale istotnie miłość i macierzyństwo były jedynemi źródłami, z których biły jej: szczęście, cnota, dostojność. Teraz te dwie jedyne, dobre wieszczki jej życia umarły, znikły — i cóż?

Gdy śliczne, drogie główki dziecięce zasuną się na wieki w cienie zaświatowe, a serce blizkiego, drogiego człowieka, ulotni się w płomieniu innych uczuć i rozkoszy — cóż? Przyjąć od świata nową miłość, tak, jak się od krawca przyjmuje nową suknię... cha, cha, cha! A jeżeli tamta tak mocno w pierś wrosła, że nic, nic już wyrwać jej nie zdoła? Albo jeżeli małość i kruchość tamtej zabiła wiarę w wielkość i trwałość jakiejkolwiek innej?

Zerwała się z szezlonga, obu dłońmi pochwyciła się za głowę i parę razy piękny salonik przebiegła. Puszysty kobierzec tłumił szelest jej kroków; w zamian serce biło i pierś oddychała głośno.

— Co mi pozostało? czego spodziewać się jeszcze mogę? Co uczynię ze swojem sercem, z czasem, ze wszystkiemi temi dniami, miesiącami, latami?... Dni, miesiące, lata stanęły przed oczami jej wyobraźni w postaci długiej galeryi, zdobnej w złocenia i rzeźby, ale tak pustej i tak zimnej, że aż dreszcz nią wstrząsnął...

Gdy odjęła ręce od głowy i twarzy, znalazła się przy stole, na którym, pod światłem lampy, leżała rozwarta książka. Czytała ją przed godziną, a na stół rzuciła wtedy, gdy on wszedł do jej pokoju i z nieznośnym dla niej uśmiechem człowieka, który w braku cieplejszych uczuć zmusza się do obowiązkowej uprzejmości, na cały wieczór ją pożegnał. Teraz przypadkiem wzrok jej padł na trzy czarne wiersze:

Czemuś ty mi, życie,

Nie dało do ręki

Srebrzystego sierpa...

Prędko odwróciła się i znowu kilka razy salonik przebiegła. Tak. O, jak ci poeci odgadywać umieją udręczone dusze ludzkie! Tak; dla czegóż nie jest ona chłopką, która »srebrny sierp« z ręki wypuściwszy, u wesołego, ludnego ogniska zasiada, z ciałem strudzonem, lecz z sercem spokojnem? Jej ciało mogłoby słodki spoczynek znajdować na tych miękkich kozetach, fotelach, szezlongach; ale skoro miota nim burza serca, skoro nigdzie znaleźć nie może spokoju, cóż jej z kozet, fotelów i szezlongów? Gorzko zazdrościła małym, biednym, spracowanym, i namiętnie przeklęła swoje bogactwo...

Znowu wypadkiem znalazła się przy stole i wzrok jej upadł na czarne słowa:

Czemuż z mego czoła

Pot nie spłynął rosą?...

Ze wzniesionemi oczyma stała przez chwilę zamyślona, aż obejrzała się dokoła. Cokolwiek robić! do potu czoła cokolwiek robić! Robotą napełnić czas, uśpić pamięć, ostudzić wstyd istoty opuszczonej, sponiewieranej i — ach, nikomu na całej wielkiej ziemi niepotrzebnej!

Ostatnia myśl znowu pierś jej wzdęła łkaniem...

Dzieci w wiekuistych cieniach grobu, on... tam; brat, siostry — daleko i w przestrzeni, i w uczuciach... Jakże wszystkie węzły rozluźniają się — i przez oddalenie, i przez nierozłączne połączenie!

Ma brata, siostry, męża — i zarazem ich nie ma. Wszyscy na świecie zosobna i każde dla siebie żyją; ona nie chce tak żyć, a jednak musi, bo nikt na wielkiej ziemi jej nie potrzebuje. Co robić?

Prawie nieprzytomnym od rozpaczy wzrokiem salonik przebiegła. Czytać?.... Ach, tyle już dziś, wczoraj, przez nieskończoną liczbę dni czytała — i cóż z tego? Ten haft pajęczy kończyć?... Ileż już podobnych wykończyła! — i cóż z tego? Ozdobne pianino u ściany stoi, świece tylko w świecznikach zapalić, nuty rozłożyć i grać! Przez ileż lat, dni w latach, godzin w dniach grała, ślicznie grała — i cóż z tego? Nic, nic! Po za tem także nic... Rozpacz jej zmieniała się w bezbrzeżną nudę, która, jak mgła z bagniska, wybucha z wyrazu: nic! Gdyby ktokolwiek przyszedł, ktokolwiek choć trochę miły i zajmujący!

Panująca dokoła cisza i samotność przerażać ją zaczęły. Jak ona z temi dwiema jedynemi towarzyszkami przebędzie ten nieskończenie długi wieczór zimowy? Wiedziała z doświadczenia, że nieustannie pogłębiać one będą jej ciemne myśli, drażnić rany — i gdy wybije godzina spoczynku, położą się obok niej na noc bezsenną i okropną. Gdyby jakiekolwiek wrażenie z zewnątrz, jakakolwiek twarz choć trochę miła, rozmowa choć trochę zajmująca, przerwały jej sam na sam z przeszłością i przyszłością, z których pierwsza budziła w niej żałość, druga nudę i trwogę! Czy wezwać kogo?... Na jej wezwanie przybiegłoby śpiesznie mnóstwo ludzi: nie byłaż bogatą? Zaśmiała się... Może która z przyjaciółek?... Zaśmiała się znowu.

Był przecież niedaleko człowiek, w którego szczere i gorące uczucie wierzyła. Myślała, że najpewniej było ono, tak jak wszystkie inne, złożone z jednej cząstki miłości dla niej a dziewięćdziesięciu dziewięciu samolubstwa, z jednej cząstki szlachetnych uniesień, a dziewięćdziesięciu dziewięciu grubych pożądań. Ten człowiek, jak zresztą wszyscy inni — nie przestał jeszcze jej kochać, dla tego, że jeszcze jej nie posiadł; czasem troszczył się o jej szczęście, zawsze pragnął swojego, niekiedy myślał o jej duszy, zawsze o jej ciele.

W tym pozornie drogocennym klejnocie, za jaki poczytywaną jest miłość, ona dojrzała silną domieszkę podłego kruszcu; na dnie tego kryształu widziała i ciężkie krople mętów... Jednak w obecnej chwili, zajmujący ten człowiek kochał ją; było to niewątpliwem. Same pozory ideału pociągały ją i chwilami zachwycały. Niejedną godzinę spędzoną z nim porównać mogła do błysku słońca wśród dnia chmurnego, do kwiatu na drodze wyjałowionej.

Więc cóż? więc gdyby w tej chwili przyszedł?... Pewno, pewno byłaby dla niego szczerzej, niż kiedykolwiek dotąd, uprzejmą, serdeczną. To, że jest takiej właśnie miłości przedmiotem, i to złudzenie napełnia ją rozkoszą, dopóki nie przeminie. Może przyjdzie! Wszak niedawno, w dziwnej chwili, w której czuła niepojęte pomieszanie rozpaczy z nadzieją, zwątpienia z żądzą wiary, powiedziała mu — czuła sama, że drżącemi usty — iż ze wszystkich znanych jej ludzi jego jednego chciałaby widywać często. On, na podziękowanie, nizko pochylił się przed nią, a gdy podniósł głowę, ujrzała, że twarz jego była oblana światłem niewymownego szczęścia...

Wprawdzie to samo światło widywała niegdyś na twarzy tego, którego sama tak niezmiernie, tak czule kochała. Wprawdzie wie o tem, że to światło nie służy wyłącznie do zapalania świętych ogni i że prędzej lub później zgasnąć musi... jednak, na widok jego, zdawało się jej — przez mgnienie oka — że jest jeszcze świeżą, ufną, nieświadomą zasadzek i zawodów.

Więc cóż, gdyby przyszedł teraz? O, niech przyjdzie! Czuje, że głowę pochyli na jego ramię i z wahaniem, lecz także z rozkoszą wyszepce: przyjacielu! Zbyt dobrze ludzkie stosunki przejrzała, jakim zazwyczaj bywa koniec takich przyjaźni, na jakie niebezpieczeństwo wystawi ją jego namiętność przez jej czułość ośmielona. Mniejsza o to! Alboż będzie pierwszą?... dla czegóż ma być wyjątkiem?... Czy ten... który teraz w jakimś buduarze lub w jakiejś sali gry wybornie czas przepędza, nie rozciął naprawdę łączącego ich węzła, nie uczynił z ich przysięgi i przyrzeczeń kłamstwa, z ich związku kłamstwem nadzianej formy? Czy doprawdy powinna szanować to, z czego uciekła wszelka prawda?... Czy z innej gliny, niż wszystkich ulepiła ją natura? Czy jest aniołem i dźwiga na sobie ciężar spełniania na ziemi posłannictwa anielskiego? Marzyła wprawdzie o anielskiej dobroci i stoickiej cnocie, — ale teraz śmieje się z tego... Cierpi i pragnie pociechy, tak, jak wszyscy. Utraciła szczęście i pragnie choć cząstkę, choć złudzenie jego odzyskać, tak, jak wszyscy...

Więc cóż?... więc coraz niecierpliwiej oczekuje przybycia człowieka, przez którego jest kochaną i którego obecność, uczucie, rozmowa dają jej miłe wzruszenia; coraz gorętszemi barwami wyobraźnia przed nią malować zaczyna te godziny, które spędziłaby z nim, gdyby przyszedł. Może przyjdzie?... O, niech przyjdzie!... I niech stanie się, co stać się może, lecz niech czyjeś serce, choćby krótko, ale mocno dla niej uderza, i niech ona będzie, choćby pobladłym, ale ciepłym promieniem czyjegoś serca! Niech ten nieskończenie długi wieczór, który stoi przed nią, jak grobowo milcząca mara, niepostrzeżenie i łagodnie stopi się w poufałej, przyjaznej rozmowie; a gdy jutro budzić się będzie, niech na »dzień dobry« usta jej pocałuje jakakolwiek, choćby w splamionej sukni przybywająca — nadzieja!

Teraz drżała od niecierpliwości i, pośrodku saloniku stojąc, kilka razy z cicha imię jego powtórzyła: Oktawian! jak to przypadało do jego wyniosłej, cokolwiek egzotycznej postaci!...

Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju. To on, on niezawodnie!... Ale jakże nieśmiało i słabo brzmi ten dzwonek: znać, że poruszyła nim ręka drżąca od wzruszenia! O, drogi, przybywaj! Czyliż nie wiesz, że czekam cię, jak ratunku.

We drzwiach ciemnego pokoju, w ramach ciężkiej portyery stanął lokaj i wymówił nazwisko...

Ach! znowu zawód i jakiż śmieszny!

Zamiast oczekiwanego, zamiast tego młodego, zajmującego człowieka, dla którego serce jej uderzyło — ten stary nudziarz!...

Gniew strzelił jej z oczu i niesmak wykrzywił usta. Już, już miała rzucić krótki wyraz: — Nie przyjmuję! — gdy uczuła skrupuł i zawahała się. Ten zidyociały starzec był niegdyś przyjacielem, bardzo kochanym przyjacielem jej ojca; znała go od dzieciństwa; przychodząc do niej, przebył kilka długich ulic, w taki zimny, wietrzny wieczór... Nie miała z nim nic wspólnego; nudziła ją dziwaczna rozmowa, którą z nim prowadzić musiała, nie rozumiała nawet, po co przychodził niekiedy i jaka stąd dla niego wyniknąć mogła przyjemność lub korzyść: niemniej, niepodobna było odmówić mu, ilekroć przyszedł, kilku godzin na jednym z foteli jej spędzonych, niepodobna szczególnie dziś, w taki wieczór od progu odprawiać! Wolałaby już być samą, niż mieć przed sobą tę smutną ruinę człowieka, — ale dla starości i dawnych stosunków z jej ojcem musiała niejakie względy zachować.

Niech tam zresztą! Jedna gorzka kropla mniej lub więcej w tym kielichu, z którego pije! Powinna była przecież wiedzieć, że jej nic miłego, czy radosnego spotkać nie może, a jeżeli spodziewała się tego, raz jeszcze była naiwną i łatwowierną. Za karę, że taką była, cierpliwie zniesie nową, parogodzinną nudę, która do niej w postaci gościa tego przybywa.

— Prosić!

W przyległym pokoju dał się słyszeć szelest nóg, z trudnością posuwających się po posadzce; we drzwiach stanęła ciężka, przygarbiona postać, z rękami wspartemi na lasce i włosami, które w cieniu bielały jak mleko, czy jak srebro, — zarazem głos nieśmiały przemówił:

— Dobry wieczór, Sewerko!

— Dobry wieczór dziaduniowi — odpowiedziała i, nie podchodząc ku drzwiom, ręką ukazała gościowi jeden z foteli stół otaczających:

— Niech dziadunio wejdzie i usiądzie, bardzo proszę!

Powiedziała to grzecznie, ale ozięble.

Stała przy stole wyprostowana, z obojętnem spojrzeniem i nieco zaciśniętemi ustami. Ręki wchodzącemu nie podała; nie czyniła tego oddawna, bo jego ręka z wyschłą, chropawą skórą i czarnemi obwódkami u końca palców, sprawiała jej przy dotknięciu niemiłe wrażenie.

Wcale zresztą nie widziała przyczyny, dla którejby miała ten przymus sobie zadawać. Alboż on mógł uczuwać i rozpoznawać różnice i odcienie w obchodzeniu się z nim ludzi? Wszystko mu było jedno: byle przyjść i posiedzieć tu trochę — niewiedzieć czego! Tego mu też nie wzbraniała. Niecierpliwiła ją powolność, z jaką przybliżał się do wskazanego miejsca; ale, oprócz zaciśnięcia ust, nie okazywała niczem tego zniecierpliwienia: ze skrzyżowanemi u piersi ramionami czekała i myślała.

Myślała, że stosunki i słowa ludzkie są zawsze tylko formą, kłamstwem wypełnioną. Bo jakimże starzec ten był dla niej dziaduniem i dlaczego wzajemnie nazywał ją zdrobniałem imieniem? Krwią zawsze byli dla siebie obcy, a pewne cieplejsze uczucia łączyły ich już bardzo dawno temu, kiedy ona jeszcze była malutką dziewczynką, a on prawie nierozłącznym jej ojca towarzyszem. Wtedyto nadała mu tytuł »dziadunia«, a on ją »Sewerką« nazywał, i wtedy też te poufałe nazwy wyrażały prawdę. Potem przez wiele lat mieszkała daleko stąd i nie widywała go wcale, a kiedy znowu tu przybyła i widywać go zaczęła, on zobojętniał do wszystkiego na świecie, ona dla niego, i tylko te dawne nazwy pomiędzy nimi pozostały, będąc już niczem więcej, tylko pustemi dźwiękami...

Prawie nie odrywając nóg od kobierca, ciężko, z trudem je posuwał, głucho stukając laską, którą się podpierał, trochę sapiąc, a trochę stękając, doszedł nakoniec do wskazanego mu miejsca i z trudnością usiadł. W skąpem świetle przyćmionej zasłoną lampy, trochę zdaleka, wydawać się mógł raczej ciężkim klocem w brudną odzież odzianym i u wierzchu srebrnemi włosami nakrytym, niż żywym człowiekiem. Przygarbione jego ciało miało ciężką i sztywną grubość, nie wskutek otyłości, ani bujnego rozrostu kości i muskułów, ale wskutek ogólnego zbezkształtnienia całości, a ciążenia ku dołowi składających ją części. Przód poplamionego surduta przysypany był żółtym pyłem, może od tytoniu pochodzącym; szyję otaczał rąbek kołnierza, który przed wielu dniami musiał być białym; skóra rąk, na lasce wspartych, świeciła tak, jak gdyby była pociągnięta lakierem, a końce palców w smudze światła silnie uwydatniały się czarnemi obwódkami. Z pochyloną głową i oczyma w stół utkwionemi — milczał. Ona także przez chwilę jeszcze milczała i myślała, że mógłby przecież myć się staranniej i nosić czystszą odzież. Nie brakowało mu wcale środków do życia i chociaż majątek posiadał nieduży, takim nędzarzem, na jakiego wyglądał, nie był jednak. Skąpstwo zapewne, często czepiające się starości, zatracenie wszelkiego estetycznego zmysłu, zidyocenie było tego powodem.

— Szkaradną dziś mamy pogodę! — przemówiła głosem, w którym była oschłość znudzenia i obojętności.

Podniósł twarz i wzrok przenosząc ze stołu na nią, odpowiedział:

— A tak, pogody bywają różne.

Przytem ręką uczynił giest taki, jak gdyby chciał nim wyrazić, że te różne pogody wcale go nie obchodzą.

— Że też dziadunio w taką śnieżną zawieję wychodzi z domu!

— Z jakiego tam domu!

I znowu giestem ręki objawił dla domu takąż jak i dla pogody obojętność.

— Jakże zdrowie? — zapytała jeszcze.

Z tem samem, zawsze lekceważącem machnięciem ręki, odpowiedział:

— Co tam zdrowie!

Pomyślała, że stanowczo znajduje się wobec zupełnego idyoty, i uczuła zalewające ją całe morze nudy. Co ona z tym słupem przez parę długich godzin robić będzie!

Gdybyż prędzej przyszła pora podania herbaty! Zwykle odchodził zaraz po herbacie, nie dla herbaty zresztą tu przychodząc, bo wiedziała o tem, że mógł pijać własną. Przyjemność rozmowy pewno nie była także przyciągającą go tu przyczyną; nigdy innej, niż teraz, nie prowadzili.

Nałóg niejako uprzejmości, sam fakt, że miły czy niemiły, ale był gościem w jej domu, zmuszał ją do prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy.

Po chwili więc milczenia powiedziała mu, że od kogoś, kto czasem go widywał, słyszała, że przed kilkoma tygodniami był chorym.

— Głupstwo! — odpowiedział. — Reumatyzm w nogach gorzej dokuczał i wolności żołądka byłem dostał... pewno od tego nieświeżego mięsa... Już przeszło.

Nieprzezwyciężony i do ukrycia niepodobny niesmak usta jej wykrzywił.

Cała jej wykwintna natura i wszystkie przywyknienia wzdrygnęły się przeciw musowi słuchania o takich niemożliwych rzeczach.

Umilkła i siedziała ze spuszczonemi oczyma, aż usłyszała głuchy stuk upadającego na kobierzec przedmiotu, podniosła powieki i ujrzała widok, który znowu wydał się jej śmiesznym i wstrętnym. U stóp gościa leżała laska, którą przed chwilą z rąk wypuścić musiał, a teraz podnieść usiłował nadaremnie. Całą połową ciała naprzód pochylony, silił się dosięgnąć ręką leżącego na ziemi przedmiotu, ale przeszkadzały mu sztywność członków i poręcz fotelu; więc tylko srebrem połyskujące włosy i plamy, okrywające plecy surduta, na światło lampy wystawiał, szamotał się, sapał, stękał i wciąż, po niejednokrotnem niepowodzeniu, laski swojej ręką dosięgnąć próbował. Było to żywe ucieleśnienie śmiesznej niezgrabności, połączonej z dziecinnym zaciętym uporem.

Ona patrzała na to z uśmiechem, w którym jednak było daleko więcej niechęci i wzgardy, niż rozweselenia.

Nagle — niewiedzieć, jak i dlaczego, uczuła wcale co innego, niż niechęć i wzgardę. Było to podobne do nagłego ukłócia w serce, a potem do ożywiającego się w jej wnętrzu, pośród innych, miękkiego jakiegoś głosu. Nie zastanawiała się zresztą nad tem, co uczuła, ale prędko wstała, kilka kroków postąpiła i, laskę z ziemi podniósłszy, gościowi ją podała.

Nigdy jeszcze nie widziała takiego zdziwienia, jak to, które wtedy napełniło jego oczy. Drobna przysługa, od niej otrzymana, tak niezmiernie go zadziwiła, że przez chwilę, końcami palców tylko dotykając podawanej laski, w nawpół zgiętej jeszcze postawie, patrzał na nią i przemówić usiłował, ale nie mógł. W zamian i jego oczy ze źrenicą błękitną, po zżółkłych białkach pływającą, i cała twarz z wielkiem, szlachetnie zarysowanem, głęboko zoranem czołem, z obwisłemi policzkami i źle ogoloną, więc krótkim, białym włosem porosłą brodą, zdawały się z nieśmiałem i bezgranicznem zdziwieniem wołać:

— »Co to?... jak to?... Mnież to upuszczony przedmiot z ziemi podniesiono?... Mnież to spotkało?... «

Odchodziła już ku swojemu krzesłu, gdy posłyszała głos chropawy i nieśmiałością stłumiony, który po kilkakroć wymówił: Dziękuję! dziękuję! — a po chwili, z głuchem uderzeniem laski o kobierzec i przytłumionym, krótkim śmiechem dodał:

— To mój syn!

Zrozumiała, że tem imieniem laskę swoją obdarzał i w myśli jej zakręcił się wyraz: »biedak!« Jakże biednym być potrzeba, aby tak niezmiernie zdziwić się otrzymaniem tak drobnej przysługi, a kawał drzewa nazywać synem!... Czy jej tylko się tak zdaje, czy istotnie słyszała coś kiedyś o jego synie?... Tak, tak; miał on syna... W tej chwili nawet, jak niewyraźny cień, kędyś daleko w przestrzeni i czasie staje przed nią wysmukła młodzieńcza postać: przypomnienie z lat dziecinnych! Obszerny i ozdobny gabinet jej ojca, do którego, ze swobodą pieszczonego dziecka, wbiega mała dziewczynka i zatrzymuje się u progu, onieśmielona tem, że oprócz ojca i przyjaciela jego, którego widuje codzień i dziaduniem nazywa, znajduje tam jeszcze nieznanego sobie młodzieńca. Ojciec jej łzy ma w oczach; ona widzi to wyraźnie, zaś dziadunia odrazu nie poznaje nawet, taki zmieniony. Myślałaby, że przed chwilą płakał, bo zaczerwienione ma powieki, ale skądinąd promienieje od radości i taki z czegoś dumny! Spostrzegł ją, zwykłym sobie pieszczotliwym giestem ku sobie przywołał i młodzieńca, który o czemś z cicha, ale prędko do jej ojca mówił, wskazując rzekł: »To mój syn!«

Teraz gruby, sękaty kij nazywa synem. Straszna zamiana! Ale co stało się z tamtym? Chciała już zapytać o to, lecz nagle przypomniała sobie, że zdaleka, niedokładnie słyszała o czemś tragicznem... Było to także w czasie jej dzieciństwa, niewiele potem, gdy tego młodzieńca widziała. Wkrótce też utraciła ojca, odjechała daleko... nie wiedziała więc dokładnie, ani co, ani gdzie, ani jak, ale wiedziała, że odrazu, nagle zapytywać o to nie należy.

To miękkie uczucie, którego doświadczyła, gdy starzec ciężko szamotał się i stękał przy podnoszeniu laski, wzrosło i spotężniało.

Podniosła wzrok i jakże zdziwiła się widokiem gościa, gdy, nieco naprzód podany, z głową tak pochyloną, aby stojąca na stole lampa widzieć mu jej nie przeszkadzała, — wpatrywał się w nią uporczywie i ze szczególnym wyrazem. Więc te zagasłe i głębokiemi zmarszczkami otoczone oczy, mogły mieć jeszcze jakikolwiek wyraz? Teraz miały bardzo dziwny i niespodziany; bardzo wyraźnie malowała się w nich: litość. On, on, litować się mógł nad kimkolwiek, zwłaszcza nad nią! Przecież w niej przed chwilą to samo uczucie powstało względem niego!

Kiedy wzrok podniosła i spotkały się ich spojrzenia, głową trząść zaczął, a bezbarwne wargi, krótkim siwym włosem porosłe, kilka razy otworzyły się i zamknęły. Chciał coś powiedzieć, ale nie śmiał; nieśmiałość była panującą cechą w wyrazie jego twarzy, w ruchach i głosie. Nakoniec z cicha, zuchwałością własną strwożony, dwa razy wymówił:

— Zawsze sama! zawsze sama!

Uszom swoim wierzyć nie chciała. Więc on mógł jeszcze cokolwiek postrzegać i pamiętać! Ale dotknął głębokiej, tajemnej rany, do której nikomu w świecie przybliżać się nie pozwalała, więc sztywno i trochę niechętnie odrzekła:

— Skądże dziadunio wiedzieć może, iż jestem zawsze sama?

Jego to jej niezadowolenie strwożyło.

Ciszej jeszcze i nieśmielej, niż zwykle, przemówił:

— Przepraszam! przepraszam!

I umilkszy, z utkwionemi znowu w stół oczyma, znieruchomiał; zdawało się nawet, że po jakiemś niefortunnem spróbowaniu czegoś, bardziej jeszcze, niż przedtem, ociężał, w dół opadł, zbezmyślniał.

Mógł wprawdzie wiedzieć o tem, że zawsze bywała samą, bo i zeszłej zimy i tej, ilekroć do niej przychodził, nikogo przy niej nie znajdował. Ale dziwiło ją, że spostrzegł to i zapamiętał; że, mówiąc o tem, miał w oczach i głowie żałość. Nie zwierzała się wprawdzie przed nikim, ale też nikt na ziemi nie zajmował się nią o tyle, aby zwierzenia jej wywoływać i uprzedzać je współczuciem. On pierwszy — ten zidyociały starzec, ta ruina!

Niezadowolenie, przez dotknięcie się rany jej sprawione, zniknęło. Uczuła coś nakształt i wdzięczności zarazem i powątpiewania. Kto wie, czy w tej ruinie ciała nie płonie jeszcze, choć niekiedy, choć zdalla światełko! Wszak podobno było to niegdyś piękne światło.

Zaczęła przypominać sobie, jakim widywała go i co o nim słyszała w dzieciństwie. Był wysoki i silny, — odgadywała przybycie jego po prędkich i równych krokach na schodach. Stanęły jej przed oczami drzwi, które tyle razy z wesołym stukiem otwierały się przed jej ojcem i przed nim. Wchodzili, kończąc rozpoczętą gdzieindziej rozmowę, — mówili o rzeczach, których nie rozumiała, lecz o których wiedziała, że były ważne i mądre.

Wtedy głos jego był śmiały i dźwięczny, wymowa płynną i obfitą; nazywano go człowiekiem uczonym i wesołym, tak, jak jej ojca — bogatym i skromnym, połączenie pierwszych i drugich przymiotów za niezwykłe zjawisko poczytując.

Było to przed... przed ilu laty?... Przed dwudziestu niespełna — tylko. Tak, drobne posunięcie się wskazówki na zegarze ludzkości; a także uderzenie maczugi dla człowieka. Tamten — garść prochu, ten — niekształtne widmo samego siebie.

Ogarnął ją dziwny smutek, z nią samą związku nie mający — i który owszem głęboką falą okrył jej własne smutki, tak, że o nich w tej chwili nie pamiętała. Zasmuciła się nad szybkiem gaśnięciem ludzi. Szybkiem będąc zawsze, bywa ono też niekiedy przedwczesnem. Tamten zgasł przedwcześnie, więc i ten także nie powinienby jeszcze... tak, najpewniej, nie powinienby jeszcze być tak zgrzybiałym. Mogła z zupełną prawie dokładnością wiek jego określić, ale dotąd nigdy jej to na myśl nie przychodziło.

Teraz myślała, że jakkolwiek w lata był posuniętym, znała ludzi daleko starszych, którzy jednak krzepko i raźnie żyli i używali życia. Dlaczegóż więc ten nie dotrwał do możliwego kresu? Jaką była ta maczuga, która zabiła go za życia, i wcześniej...................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: