- W empik go
Powieści, nowele i opowiadania Elizy Orzeszkowej. Tom 5 - ebook
Powieści, nowele i opowiadania Elizy Orzeszkowej. Tom 5 - ebook
Eliza Orzeszkowa – Powieści, nowele i opowiadania. Tom V. Piąty tom zbioru utworów Elizy Orzeszkowej to pięć wyjątkowych historii, które ukazują nie tylko talent autorki, ale także jej przenikliwość w analizowaniu ludzkich emocji, wyborów i dylematów moralnych. Eliza Orzeszkowa, znana ze swojego realistycznego podejścia do literatury, wprowadza czytelnika w różnorodne światy, pełne psychologicznych głębi i społecznych napięć. W tomie znajdziesz:
- „Widma” – powieść o duchach przeszłości, które wciąż wpływają na życie współczesnych bohaterów, tworząc atmosferę tajemniczości.
- „Anastazya” – historia kobiety, której życie pełne jest sprzeczności, zmagań z losem i własnymi pragnieniami.
- „Sylwek Cmentarnik” – opowieść o mężczyźnie, który staje przed trudnymi wyborami, balansując między różnymi światami i wartościami.
- „Z życia realisty” – obrazek, który ukazuje codzienność z perspektywy osoby, dla której pragmatyzm staje się podstawą życiowych decyzji.
- „Pajęczyna” – krótkie opowiadanie o sieci skomplikowanych relacji międzyludzkich, które wciągają bohaterów w pułapki własnych czynów.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najwybitniejszych postaci polskiego realizmu, której twórczość pełna jest soczystych portretów społeczeństwa, jak i głęboko zarysowanych postaci ludzkich. Jej pisarstwo charakteryzuje się wnikliwym spojrzeniem na życie społeczne oraz psychologię bohaterów, co czyni jej dzieła ponadczasowymi i zawsze aktualnymi. Tom V to doskonała propozycja dla każdego, kto pragnie odkrywać literaturę, która nie tylko dostarcza niezapomnianych emocji, ale także skłania do refleksji nad ludzkimi losami i społecznymi mechanizmami.
Spis treści
‘Widma. Powieść’, ‘Anastazya. Powieść’, ‘Sylwek Cmentarnik. Powieść’, ‘Z życia realisty. Obrazek’, ‘Pajęczyna. Obrazek’.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-747-4 |
Rozmiar pliku: | 685 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwone słońce sierpniowe spływało po niebie pogodnem za Niemen błękitny, za ciemny szlak boru, a tuż przy ostatnich domostwach Tuczyniec, na błoniu przez trzody wydeptanem, odbywało się igrzysko niedzielne. Trzody też cale stamtąd nie zniknęły, lecz tylko zabawie ludzkiej miejsca ustępując, obrzeżyny błonia usiały plamami pstremi, gdzie też i mali pastuszkowie klaskali z batów, albo nie wiedzieć po co, hukali tak rozgłośnie, że się to hukanie rozchodziło po polu szerokiem, za błoniem wielką szmatą żółtości rozciągniętem, i nad którem leciały dźwięki muzyki, skocznie przygrywającej do tańca.
Bo i czemuż ludzie poweselićby się nie mieli, skoro niwy są pożęte, stodoły pełne, a głowy, choć i nie całkowicie od wszelakiego frasunku wolne, wszakoż w rozum swój, że podołać mu potrafi, dufające. Dwaj Tuczynowie na skrzypcach grają, jeden wtóruje im na basetli, a Franek Glinda (brat tej Ewki, która to od dawna i nieszczęśliwie w Mrukowym synu się kocha), za bęben porwawszy, wali weń co siły do taktu basetli i skrzypcom. Taka się z tego utworzyła muzyka wesoła a huczna, że u obrzeżyn pola pastuszkowie porywają się za ręce i wśród pstrej trzody na bosych nogach kręcą się, jakby poszaleli, zaś słońcu to nieco tylko trza się przypatrzeć, aby ujrzeć, że na swej czerwonej twarzy ma ono usta szeroko od uśmiechu rozciągnięte i, zda się, tuż, tuż, z rozweselenia wielkiego zęby wyszczerzy.
Bo i kto mi to mówił, że na twarzy słonecznej maluje się zawsze albo wesołość, albo smętek, albo gniew, albo tęsknota? A! pamiętam! Mówiła mi o tem nieraz Anastazya z samotnej chaty, pod dzikiemi gruszami, wśród pola stojącej! Kiedy, bywało, żartem ją zapytam: »W jakim humorze jest dziś słońce?« — odpowiada: »Wesołe takie, że aż oczy mrużą się od jego blasku!« A przy słowach tych, szare oczy jej w oprawie podłużnej, same błyszczą jak kryształy, w którychby igrając łamały się promienie słoneczne, i wszystko w niej błyszczy i jaśnieje: policzki jak róże, włosy jak złoto, zęby jak perły, usta jak mak polny, szkarłatny i rosą zwilżony.
Ale innym razem, o humor słońca zapytana, cale inaczej odpowiada: »Tęskne dziś słońce — mówi; — takie tęskne i smętne, że choć pod ziemię wleźć!« I twarz jej własna cerą przypomina wówczas ziemię, oczy są przygasłe, a usta czerwoność i policzki świeżość swoją tracą.
Nie często pewnie się zdarza, aby ktokolwiek, pod wpływem uczuć różnych, tak mienił się na twarzy, jak ta Anastazya, i dlatego też trudno na pewno powiedzieć: czy ładną ona jest, czy nie ładną? Jak czasem, jak kiedy; w zależności, można rzec nawet, że w niewolnictwie, to zostaje u poruszeń duszy, którą ma ona w sobie nad inne dusze wyraźniejszą, dziwniejszą, zawilszą. Ale potem o tem; teraz ta znawczyni humorów słonecznych dlatego na myśl mi przyszła, że słońce wydawało się wesołem i bawiło się wybornie, pospołu z bawiącą się gromadą ludzką.
Błonie rozległe jest, a wszakoż gromada ta, jakby jej miejsca brakowało, jakby odziedziczonym po pradziadach nawykiem do szanowania ziemi powodowana, tak ściśliwie dokoła muzykantów się stłoczyła, że aż boki ścierają się o boki, łokcie w tańcu podstawiane uderzają się o inne łokcie, że od ciasności wielkiej piersiom tchu nie staje, chociaż powietrze niepokalanie czyste czerpią ze zbiornika tak wielkiego, jak jest naokół wielkim widnokrąg. Ale natłok, ciasność, duszność — to rzeczy zwyczajne, odpustowe i jarmarczne, w wieczory też zimowe doświadczane, bądź taneczne, bądź takie, gdy w świetlicach, szczelnie przed wichrem i mrozem zamkniętych, furczenia wrzecion okręcanych ścigają się i przeganiają z tonami śpiewanych pieśni.
Brzegiem ściśniętej gromady, pod rosochatemi wierzbami, lub na ściętych kłodach, które tu sobie ktoś zapewne w budowlanym celu jakimś przysposobił, zasiedli ludzie starsi, tańcom przypatrujący się tylko, gwarzący, w surdutach, kapotach, w obuwiu grubem, w czapkach zmiętych z daszkami, a gdzieniegdzie to i w wielkich baranich czapach, pośród których sporo też jest głów odkrytych, siwiejących, albo i cale już jako srebro lub mleko zbielałych. Sami to są Tuczynowie. Ze trzydziestu ich jest, albo i więcej, samych ojców i gospodarzy tylko, a co zapytać którego, jak się nazywa, to odpowiada: »Tuczyna«.
Kilku Glindów tylko zmieszało się tu jakoś, a i tym los nie posłużył dobrze, bo najubożsi są, najmniej znani, tak, że i dowiedziawszy się, iż są, rychle zapomnieć o tem można. A zresztą, sami Tuczynowie. Jakże się tu pomiędzy takiem mnóstwem jednakowo nazywających się ludzi rozpoznawać? Oto jak: przezwiska swoje mają — podczas od ojców i dziadów w puściźnie otrzymane, a podczas osobistą jakąś przywarą czy cnotą, albo cielesnym czy dusznym przymiotem nabyte.
Są tu tedy, pod wierzbami i na kłodach: Tuczyna Mruk, od ponurości twarzy i mrukliwego sposobu mówienia tak przezwany; Tuczyna Piszczałka, bo sam był, acz kościsty, od chudości przecie bardzo cienki, a głos miał jeszcze cieńszy i z pomiędzy długich, obwisłych wąsów wydobywający się tonami piskliwymi; Kwiczoł, że był człeczyną chyrlawym i mazgajowaty, a przy ośmiorgu dzieciach momentu odetchnienia i uspokojenia nigdy niemającym; człowieczek, malutki wzrostem, ale rozum podobno bystry i zwłaszcza osobliwą zdolność do procesowania się z sąsiadami objawiający; Żelazny, który przezwisko to odziedziczył po przeddziadku, co w pancerzu rycerskim połowę życia przechodził; Burak, którego ród od dawien dawna odznaczał się zbytnią na twarzy czerwonością; Nawróciciel, który miał swadę piękną i zawsze ludzi na dobre drogi naprowadzać usiłował, którego też zazwyczaj wszyscy z największą uwagą słuchali; — i wielu, a wielu jeszcze innych, w podobny sposób pomianowanych i poodznaczanych. Siedzą, stoją, gwarzą, miejscami to i takie rozprawy toczą, które tuż, tuż zamienić się mogą w kłótnie sąsiedzkie, podobne do rakiet, z wielkim trzaskiem wystrzeliwających, aby wprędce z małym dymkiem siarczanym zagasnąć. Powaga tu panuje, rozmysł, ale także przyczajona pod nimi popędliwość krwi i języków, które to wybuchają niekiedy rozgwarem głosów i rozmachem ramion, to znowu przycichają w napoły sennej, napoły leniwej zadumie.
Ale gromada, dokoła muzykantów cisnąca się, wielce daleką jest od senności i lenistwa, od rozpraw i od zadumy. Nieco zdala ma ona pozór pstrego i ogromnego kłębka, który kręci się i wiruje, a w którego środku gra, kipi, grzmi, huczy i piszczy. Tuczynowie rzną na skrzypcach tak, że aż piszczy, Glinda wali w bęben tak, że aż grzmi, basetlista grubo pohukuje, a wszyscy razem w sposób taki tną od ucha kadryla cale osobliwego, bo tańczącym mężczyznom wciąż się wydaje, że to mazur lub krakowiak, więc przytupują, hołubce wybijają i przyśpiewywać sobie do tańca próbują, a z dziewcząt znowu, to im wyżej i ciąglej która podskakuje, tem zgrabniejsza i lepiej rozumie się na tańcu.
Szafirowo, amarantowo, liliowo robi się w oczach od sukien dziewcząt, które, jak najmocniej wykrochmalone, w obrotach tanecznych szumią, chrzęszczą i szeleszczą; na płócienną odzież mężczyzn, szarą lub białą, kładną się czarne plamy tużurków, w które ubrali się eleganci. Błyszczy pot na zaczerwienionych od zmęczenia twarzach, błyszczą oczy, z za warg niedomkniętych, bo chwytających oddech, co ucieka, białością pereł połyskują zęby, w bujnych warkoczach więdną astry różowe, krwawią się szkarłatem jarzębinowe grona.
Krąży słowik w szumnym lesie,
Gałązek się czepia...
Śmiech powszechny wybuchnął. Utrafiłże pan Ładysław, jak kulą w płot, przyśpiewką swoją w kontredans! Śpiewak skonfundowany umilkł, i hu! ha! kipi, skacze, przytupuje, balansuje dalej kontredans w kłębku pstrym i kręcącym się, jak kipiątek w zamkniętym garnku.
— Dzień dobry, pani!
— A! pan Apolinary Tuczyna! Pan nie tańczy?
— Zadziwia mię, że zapytanie to z ust pani słyszę...
— Dlaczego?
— Bom nie zwykł mieszać się do zabaw tak prostackich i jużbym nawet swoim humorem w tę ich wesołość utrafić nie zdołał.
— W tak złym pan dziś humorze?
— Nie wiadomem mi jest, czy widowisko głupoty ludzkiej może komukolwiek humor wesołym uczynić.
— I owszem, to się zdarza. Ale w czemże pan tu głupotę upatruje?
— A choćby w tem, że ludzie, tak, jak oni, nizko na świecie stojący, weselić się mogą. Bo i cóż do radości skłaniającego w życiu ich znaleźć można? Czy im niebo do stóp zstępuje, aby mieli przyczynę śmiać się i skakać? Mękę tylko, ugryzienie, a także i poniżenie ja w ich położeniu na tym świecie upatruję, nic inszego.
Dość osobliwie brzmiała ta pesymistyczna nuta na tem błoniu zielonem, kipiącem od skocznej muzyki i tańca, szeroko rozciągniętem pod jasnem okiem słońca. Ale i osoba pesymisty zostawała także z całem swem otoczeniem w sprzeczności uderzającej. Młody, zgrabny, po miejsku wystrojony, w błyszczącem obuwiu, czarnym tużurku i krawacie ognistej barwy, na fantastyczną kokardę związanym, miał na szyi binokle w rogowej oprawie, od których jedwabny sznurek ruchem niedbałym niekiedy dokoła palca okręcał. Z rysami, których delikatne linie ładnie uwypuklały się pod lekką śniadowością cery, z dużemi oczyma, w których jaśniał i płonął gorący szafir młodości, p. Apolinary Tuczyna byłby młodzieńcem zupełnie pięknym, gdyby postać jego, z natury kształtna, nie wykręcała się i nie wyginała co chwila w sposoby różne i osobliwe. To na dwóch nogach, bardzo starannie ustawionych, stał, to na jednej, drugą nie wiedzieć dlaczego wysoko podkurczając; to szyję z ognistego krawata wyciągał, półkoliste ruchy niewiedzieć po co nią wykonywując: to górną połowę ciała wykręcał w kierunek wcale przeciwny temu, w jakim się znajdowała niższa jego połowa. Było to właściwie przybieraniem poz rozmaitych: myślących, dumnych, niedbałych, eleganckich, najwięcej tych ostatnich.
— Więc w miejscu rodzinnem i pomiędzy swoimi tak źle jest panu i smutno?
— Zadziwia mię, że pytanie to z ust pani słyszę. Bo żeby, naprzykład, słowika pomiędzy koguty wpuścić, czy mógłby on w sercu swojem bardzo za to dziękować?
— To prawda, albo pawia pomiędzy indyki...
Zaśmiał się, ale oczy mu spochmurniały: znaczenie żartu zrozumiał. Po chwili jednak, z wielką pewnością siebie odpowiedział:
— Albo i pawia, w błyszczące pióra przybranego, pomiędzy indyki, ptaki pospolite i bez ozdób, ani przykrasek nijakich! A co już pewno, to, że kiedy człowiek, za jakąś pokutę, jak żaba urodzi się w błocie, to już w niem wiecznie siedzieć powinien i nie podlatywać wcale, lub raz podleciawszy, nigdy do niego nie powracać!
Przy tych słowach piękne swe szafirowe oczy, z marzącą zadumą, w kominie domostwa najbliższego utkwił.
— Wyleciałem ja był stąd, — mówił — jak ptak wolności żądający, daleko i wysoko. Dziesięć lat prawie mnie tu nie było. Świata widziałem wiele, a na nim różnych bogactw i piękności napatrzywszy się, oczy, pełne ich, tu z sobą przyniosłem, i trudno już, aby mogły one z upodobaniem na takie oto igrzyska spoglądać. Kiedy na Wołyniu u pana hrabiego Oresteckiego służyłem, nie raz, ale może i dwadzieścia razy, widziałem, jak panowie w pałacach tańcują.
— I cóż pan tam więcej na dalekim świecie widział?
— Com widział? Łatwiej przyszłoby wyliczyć to, czegom nie widział. Wszystko widziałem. Widziałem pałace i dwory wielkie, arystokracyę i inteligencyę, jak weselą się i jak pracują, jak na wysokie góry wspinają się, albo też z wysokich gór spadają. Panny hrabianki przy mnie z Paryża, gdzie na edukacyi były, do domu popowracały, starsza, Maryeta, wpierw, a młodsza, Henryeta, nieco później. Panna Maryeta niezbyt ładna jest, ale panna Henryeta cud piękności. Kiedy z Paryża powracała, jak raz my wszyscy oficyaliści u pana hrabiego na konferencyi byliśmy, więc widząc ją z karety wysiadającą, o małośmy szyb w oknach gabinetu pańskiego nie porozbijali, tyle pragnął każdy tej cudnie pięknej pannie się przypatrzyć. To już mi teraz po takich widokach, za tutejszemi pannami oczy nie gonią.
— Czemuż pan dłużej tam nie pozostał, gdzie tak dobrze było?
Zmarszczył czoło i binokle na nos zarzucił.
— Właściwością to jest człowieka, — rzekł — iż ciągle wyżej na górę chce wstępować. Dobrze mnie u pana hrabiego było, ale na świecie bywają położenia jeszcze lepsze. Po lepszość do wielkiego miasta się udałem...
— A tam czego?
— Był taki pan, który mię z sobą namówił. W fabryce pewnej miałem różne czynności pełnić...
— I cóż się stało?
— A nic: nie upodobałem się tam i mnie się tamtejsze porządki nie upodobały, więc pojechałem szczęścia szukać...
— Czy znalazł je pan?
— Nie. Czy wie pani, że nigdzie prawdziwego dobra nie znalazłem. Na całym świecie nie jest tak, jak być powinno.
— Czy ładne panienki kochać pana nie chciały?
Z marsem na czole, ręką gest wzgardliwy uczynił.
— O panienki bynajmniej! Tego dobra to i niechcący nabierzesz się tyle, że otrząść się z niego rady nie dasz.. Ale co to jest, to że wszędy a wszędy, czy to po miastach, czy to po wsiach, czy blizko stąd, czy daleko, jedni ludzie rozkazują i igrają, a drudzy słuchać i harować muszą...
— A według pana wszyscy powinni rozkazywać i igrać?
Krokiem w tył się cofnął.
— Zadziwia mię... — zaczął, ale poprawił się: — pani żartuje! Już i wpierw uważałem, że pani nie jeden raz zażartowała sobie ze mnie, ale za honor to sobie mam, bo kto z kim żartuje, ten go za równego sobie poczytuje. A co do tego, o czem mówienie było, to gdyby wszyscy ludzie na świecie rozkazywali, nie byłoby komu rozkazów słuchać, i gdyby wszyscy igrali, nie byłoby czego jeść. Ale w tem drzewie taki jest sęk, iż trza, aby rozkazywali tacy, którzy najwięcej rozumu mają, a słuchanie i harowanie pozostawione być powinno głupim i ciemnym, ot — takim!
Tu tańczącą gromadę wskazał i w taki sposób na nią patrzał, jakby dziwił się temu, że ona igra, nie zaś haruje po to, aby ci, którzy najwięcej rozumu mają, więc w pierwszym rzędzie i on sam, swobodnie igrać mogli.
Potem mówił dalej:
— I noga moja tutajby nie postała, gdyby nie to, że z ojcowizny nieco jeszcze pieniędzy od braci mi się należy, i że je odebrawszy, łatwiejszemi drogami pod górę pójdę. Ale widać, że na tym świecie nawet własność swoją z goryczą i smętkiem dobywać trzeba, bo oto już trzeci miesiąc tutaj siedzę, nic dotychczas wysiedzieć nie mogąc. »Czekaj do żniw« — mówią: a po żniwach: »Czekaj, aż wymłócimy«; a po wymłóceniu: »Czekaj, aż sprzedamy«. A tam tymczasem pan Rudner fabrykę już rozpoczął.......................