Powrót do Domu - ebook
Powrót do Domu - ebook
Powrót do Domu to kontynuacja opowieści o akuszerce z Sensburga, przedwojennego Mrągowa. Główne bohaterki tej sagi: Stasia, Marianna, Nadzia i Basia podejmują wyzwania ponurej rzeczywistości stanu wojennego. Postanawiają zamieszkać razem w domu Stasi w Mrągowie, by w ten sposób być wzajemnie dla siebie podporą. Marianna wciąż jednak liczy na to, że wróci do Domu na Wygonie w Zełwągach i zacznie wreszcie realizować swoje marzenia. Po raz kolejny pojawia się miłość, która wnosi w jej życie jasność. Mimo to coraz częściej w jej myślach pojawia się jej pierwsza miłość - leśniczy Janek. Kim jest dziś, jak ułożyło się jego życie, czy ją jeszcze pamięta? Czy uda się tym dwojgu wreszcie spotkać się i przeżyć jeszcze raz tamtą Miłość?
Marianna angażuje się również w działalność „Solidarności”. W tym też czasie los trzykrotnie boleśnie ją dotyka – trzy pożegnania, po których jej życie już nie wraca na dawne tory. Wszystko to jednak sprawia, że nareszcie może wrócić do swojego Domu na Wygonie. A po latach, w 2020 roku, na progu tego domu, w setne urodziny Marianny staje również jej wnuczka Basia. Czy ta stara chata na końcu wsi, na granicy z Puszczą Piską, stanie się również jej miejscem na ziemi?
Autorka snuje opowieść na tle pamiętnych i ważnych dla Polski wydarzeń - stan wojenny, Okrągły Stół i pierwsze demokratyczne wybory. Losy Marianny i Janka są również inspirowane usłyszaną od nich opowieścią. Mazurska przyroda, smaki, zioła i miłość do tej ziemi - nimi także przesycona jest ta powieść. Jak zresztą wszystkie pozostałe tej pochodzącej z Mrągowa autorki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-912-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tamtego ranka, na dźwięk słowa „wojna”, poczuła silny skurcz w żołądku. Nie wiedziała, o co chodzi żonie sołtysa i jak to możliwe, że w tak spokojnym wiejskim świecie, w jakim zamieszkała, może zdarzyć się coś takiego jak wojna. Okutana w chusty i ciepły kożuch, w grubych kalesonach i kaloszach pobiegła do wsi. Droga była kompletnie pusta, ale twarze zza firanek, czujnie obserwujące każdy ruch Marianny, mówiły, że ci ludzie też już wiedzą, że ich również odwiedziła żona sołtysa.
Skąd wiedziała tak wcześnie, jeszcze przed słynnym brakiem Teleranka i wystąpieniem w telewizji Jaruzelskiego? Podobno miała kuzyna w milicji i ten po cichu ją poinformował. I właśnie dlatego Zyndaki były jedną z pierwszych wsi, które dowiedziały się o stanie wojennym.
Dotarła do jednej z sąsiadek, mieszkającej w domu przy głównej drodze. Rozmawiały czasem w sklepie. Kobieta przychodziła na zakupy z małą córeczką, jeszcze w wózku. Dziewczynka miała na imię Joasia i z wielkim zaciekawieniem patrzyła na otaczający ją świat. Gdy Marianna zapukała cicho do drzwi, by nie obudzić małej, usłyszała jej płacz. U sąsiadów widać już panowała codzienna krzątanina, doszedł ją mocny zapach przypalonego mleka. Sąsiadka otworzyła jej gwałtownie. Stała w progu z dzieckiem na rękach, a po jej przerażonym wzroku i pobladłej twarzy Marianna poznała, że ona też już wie.
– Co teraz z nami będzie? Co to będzie...? – wyszeptała na powitanie i wpuściła Mariannę do środka. Coraz mocniejszy swąd mleka sprawił, że pobiegła do kuchni, postawiwszy dziewczynkę na podłodze.
Potem razem zjadły śniadanie. Kawałek chleba i jajecznica, do tego kawa zbożowa, ale bez mleka, które całkiem się przypaliło.
– Męża nie ma, w delegacji w Rzeszowie. Podobno nic nie działa, telefony głuche, co ja zrobię, co ja zrobię... – biadoliła.
Marianna nie wiedziała, co powiedzieć. Skubała kromkę i zagryzała jajecznicą.
– Niech pani powie, jak to było w tamtą wojnę – zagadnęła ją nagle gospodyni, jakby chciała usłyszeć mimo wszystko słowa pociechy.
– To chyba trochę inna wojna, nikt na nas przecież teraz nie napadł, ale oczywiście, mogę opowiedzieć. – I Marianna rozpoczęła opowieść najpierw o czasach w Mystkówcu Starym, potem w Suwinie, a potem o przeprawie na Prusy, aż dotarła do czasów w domu Galiny i Martina Gramsów.
– Toż to opowieść na książkę! No, ale wojny to pani prawie nie przeżyła – skonstatowała gospodyni i zebrała talerze. Potem ubrały Joasię i poszły na wieś, do sołtysa, dowiedzieć się czegoś więcej.
– W takiej chwili człowiek nie powinien być sam – przyznała Marianna, pakując dziewczynkę na przykryte kocem sanki.
U sołtysa zgromadziła się już cała wieś. Podenerwowani mieszkańcy Zełwąg siedzieli w kuchni na czym się tylko dało: na krzesłach i ławach nakrytych kapami. Dzieci sołtysa zamknęły się w stołowym. Poszły oglądać Teleranek. Ale za chwilę syn wrócił z komunikatem, że programu nie ma. Matka poszła za nim, poprawiła antenę, ale to nic nie dało. Nagle usłyszeli komunikat wygłaszany przez Jaruzelskiego.
– Czy ktoś rozumie, o co chodzi? – zapytała jakaś starsza kobieta, ale mężczyzna z kąta syknął, żeby nie przeszkadzała. Słuchali z wypiekami na twarzach. A potem głośno dyskutowali o tym, co powiedział generał. Marianna poczuła, że powinna natychmiast jechać do matki, że ta, jak się dowie, może nie przeżyć, ma przecież takie słabe serce. Posiedziała jeszcze chwilę, po czym zerwała się i wyszła na oczach zdziwionych sąsiadów.
– Tylko że do Mrągowa pani teraz nie jedzie! – ktoś krzyknął za nią, ale ona już zamykała drzwi. Poczuła się jak kiedyś, gdy szukała matki, gdy tak bardzo pragnęła ją znaleźć. Matka jeszcze przed wojną wyjechała na Prusy Wschodnie, do Sensburga, by tam ułożyć sobie życie. Pozostawiła Mariannę pod opieką babci i rozpoczęła zupełnie nowe życie. Marianna tęskniła za nią i gdy tylko podrosła i nadarzyła się okazja, pojechała szukać matki. Bezpieczne to nie było, ale nie wyobrażała sobie życia bez niej, zwłaszcza gdy na świecie szalała wojna. Teraz też czuła, że musi jechać do niej. Ubrała się jak najcieplej, spakowała trochę jedzenia: weki, jajka, soki, miód i załadowała wszystko do auta. Zapaliło za trzecim razem, Marianna poklepała je po masce z wdzięcznością.
Po drodze dwa razy ją kontrolowali. Bała się, choć przecież nie miała nic na sumieniu. Wojskowi z twarzami tak wrogimi, jakby chcieli od razu ją wsadzić do więzienia, sprawdzali wnikliwie jej dokumenty. Na szczęście miała zameldowanie w Mrągowie, powiedziała więc po prostu, że wraca do domu. Starała się być miła, próbowała nawet zagadywać i dopytać się, co się właściwie dzieje, ale nie reagowali, z kamiennymi minami robili swoje. Tłumaczyła, że jedzie do chorej na serce matki, pokazała bagażnik z całym ekwipunkiem i wreszcie ją puścili.
W mieście mijała liczne patrole, bała się bardzo, ale wiedziała, że teraz powinny być wszystkie razem. Matka, Nadzia, Basia. Na uliczkach Parkowego ani śladu życia. Wszyscy zamknięci w domach, ktoś tylko przemknął do parku z psem. Wysiadła pod blokiem i zabrała wszystkie bagaże.
Stasia już wiedziała.
– Sąsiadka była rano i powiedziała. Co to będzie?...
Marianna przypadła do niej, drobnej i kruchej, i przytuliła ją do siebie.
Około południa przyjechała Nadzia z Basią, jej rzeczami do przedszkola i ubraniami. Wystraszona i zdenerwowana, coś komentowała. Mówiła o pracy i o tym, że nie chciała być w takiej chwili sama i że też martwiła się o babcię.
Zostały u Stasi. Rozlokowały się w pokojach. Każda przywiozła coś do jedzenia, miały ze sobą ciepłe ubrania. Dyskutowały przez cały dzień o tym, co się właściwie wydarzyło, przychodzili jacyś sąsiedzi Stasi, dopytać, czy wszystko w porządku. Kto miał jakieś wieści, przekazywał. Ktoś mówił o internowaniu znajomego z sąsiedniej Polskiej Wsi, podobno jakiegoś działacza czy rolnika. Ktoś inny o aresztowaniu kuzyna i zostawieniu go na milicyjnym „dołku”, bo podobno miał jakieś nielegalne broszury. Na te wieści Stasia pobladła, co Marianna od razu zauważyła. Wieczorem przy szykowaniu kolacji zagadnęła matkę o jej niespokojną reakcję. Ta najpierw zbyła ją machnięciem ręki, ale potem zabrała do przedpokoju, gdzie stało drewniane, nieco starodawne tremo. Wysunęła najniższą szufladę i spomiędzy wycinków powieści Trędowata w odcinkach wyciągnęła garść ulotek ze znaczkiem „Solidarności”. Obok leżał woreczek, w którym schowane były przypinki z biało-czerwonym napisem i dwiema wstążkami w tych kolorach.
– Może trzeba to spalić – powiedziała, podając córce.
– Mamo, ty trzymasz takie rzeczy w domu? – wykrzyknęła zdziwiona Marianna.
– A jakże. Przychodziły tu do mnie dawne studentki, dziś pielęgniarki w naszym szpitalu, i przyniosły. Mam nadzieję, że nic im się nie stało. Są działaczkami „Solidarności”, opowiadały mi trochę o tym, co się dzieje.
Mariannie zrobiło się wstyd. Jej matka była lepiej od niej zorientowana w tym, co się działo w kraju. Ona skupiła się na pracy, na zarabianiu, wiązaniu końca z końcem, bo już dawno minęły czasy, kiedy była żoną dobrze postawionego działacza partyjnego. Miała tylko nadzieję, że o tym prawie nikt już nie pamięta...
– Nie będziemy niczego niszczyć – powiedziała Stasia żarliwie. – To świadectwo naszej wolności, kiedyś te przedmioty przejdą do historii. – Nagle Marianna przestała się bać i uświadomiła sobie, że oto ich słaby, wyniszczony biedą kraj stanął w obliczu nowych, ważnych wydarzeń.
– Schowamy tylko lepiej, bo w tej toaletce to raczej bezpieczne nie są – dokończyła za mamę i poprosiła, by ta znalazła jakąś puszkę. Stasia wyciągnęła tę po niemieckich ciastkach, które lata temu przyszły w paczce od Krystyny. Marianna zapakowała do niej wszystko i wzięła klucz od piwnicy. Kiedy wróciła, szepnęła konspiracyjnie:
– Zakopałam ją w kartoflach.
Stasia uparła się, że musi iść do biblioteki wymienić książki. Marianna nie mogła jej powstrzymać i wreszcie starsza pani, okutana w futro i czapkę z lisa, poszła, zabierając ze sobą małą Basię. Basia też miała swoje książki na wymianę.
Po powrocie opowiadały, że parę razy spotkały wojskowych, ale nikt ich nie zaczepiał. Widać stwierdzili, że starsza pani z małą dziewczynką nie stanowią zagrożenia dla ludowej Polski. Książek jednak nie wymieniły, bo biblioteka, podobnie jak i cały dom kultury, była nieczynna.
Nie działały szkoły i większość instytucji. W sklepach brakowało wszystkiego. I co z tego, że miały kartki? Przez pierwszy tydzień nieczynne były również oba prowadzone przez nie sklepy – Marianna i Nadzia nie ruszały się z domu. Na dodatek Nadzia złapała przeziębienie i trzeba było parzyć jej zioła. Potem zachorowała Basia i zapadła decyzja o postawieniu baniek.
– Ta wasza wyprawa do biblioteki pewnie też na zdrowie małej nie wyszła. – Marianna miała pretensje do mamy o ten niepotrzebny spacer.
Pierwszy tydzień stanu wojennego spędziły zamknięte w czteropokojowym mieszkaniu na osiedlu Parkowym i Marianna nie mogła oprzeć się złudzeniu, że już to kiedyś przeżywała.
Obawiała się, że będzie jej trudno wyjść z zaległości w sklepie i planowała nawet pracę do późna, ale stan wojenny pokrzyżował jej szyki.
– Zostaw to na razie, poczekajmy, co dalej – uspokajała ją matka, ale ona upierała się:
– Przecież z czegoś trzeba żyć.
Po tygodniu obie z Nadzią otworzyły swoje sklepy, choć nie liczyły na gwałtowny napływ klientów. Ludzie siedzieli przestraszeni w domach, czekali na rozwój wypadków. Podobno byli i tacy, co prorokowali, że do miasta wjadą czołgi. Nic się jednak takiego nie stało, jednak słyszało się tu i ówdzie o represjach. Mimo wszystko jednak klienci zaczęli się pojawiać. Zbliżały się święta, ludzie spragnieni byli kontaktów, rozmów i musieli coś przyszykować.
Dobrze sprzedawały się ziołowe mieszanki na przeziębienie, które Marianna przygotowała jeszcze na Wygonie. Z czasem zaczął wracać normalny rytm życia, choć jeszcze w atmosferze jakiegoś społecznego napięcia. Przesunięte ferie zimowe sprawiły, że Basia siedziała całymi dniami z babcią. W domu pomagała jej w sprzątaniu, razem wystawały też w kolejkach. Nieraz udało się im kupić kostkę masła, czasem kilo cukru – każda taka zdobycz sprawiała wszystkim wielką radość, bo na sklepowych półkach królował ocet.
Marianna wróciła do pracy, bo pracownica sama sobie nie radziła. Mieszkanie na Parkowym było więc jej na rękę, miała bliżej do sklepu, nie musiała codziennie dojeżdżać. Na domiar złego kobieta z dnia na dzień zrezygnowała z pracy i wróciła na wieś do rodziców. Na gospodarkę, tam jestem bardziej potrzebna – jak powiedziała. Marianna musiała więc sama stanąć za ladą, przynajmniej do czasu, aż znajdzie kogoś zaufanego.
Nadzia również cieszyła się, że mieszkają razem – Basia była pod opieką babci, a po pracy wracały do ciepłego mieszkania i nie musiały martwić się o opał i obiad, bo Stasia zawsze czekała na nie z jakimś posiłkiem, choćby to była zwykła kartoflanka z kluskami.
Zbliżały się święta. Trzy kobiety głowiły się, jak zdobyć wszystko, co trzeba, by wyprawić tradycyjną wigilię. Uruchomiły znajomości i udało im się kupić ćwiartkę świniaka, wędzone ryby, solone śledzie, mąkę i mak na makowiec.
Któregoś dnia w sklepie Marianny zjawiła się sąsiadka z Zyndak, mama Joasi.
– Do lekarza przyjechałam, do pani doktor Zegadło – powiedziała po powitaniu. Lepszego pediatry w okolicy nie było i do pani doktor ciągnęły tłumy matek z chorymi dziećmi. – Mała niespokojna, nie chce spać po nocach, powiedzieli mi, że tylko pani Zegadło może pomóc.
– Fakt, jest bardzo dobra – przyznała Marianna. Lekarka rzeczywiście miała świetną opinię. Przyjeżdżali do niej ludzie z całego województwa, a niekiedy nawet z dalszej Polski. Leczyła dość niekonwencjonalnie, bo w ogóle nie przepisywała antybiotyków, lecz zalecała naturalne metody. Bańki, syrop z cebuli, napary z macierzanki, inhalacje z olejkiem miętowym i rumiankiem albo nacieranie olejkiem kamforowym. Polecała też sklep Marianny, jako jedyny zielarski w mieście, i to sklep z przedwojennymi tradycjami! Znała bowiem jeszcze Stasię, z którą spotykały się w szpitalu zaraz po wojnie. Marianna doceniała starania lekarki i również przekazywała jej porady, gdy tylko ktoś szukał pomocy w sklepie.
Klientka rozejrzała się wokół, czy nikogo nie ma, i poinformowała konspiracyjnym szeptem:
– Przed pani domem to się ktoś parę razy kręcił. Jakiś mężczyzna. Chodził, pukał, w okna zaglądał. Sołtysowa mówiła.
Marianna poczuła skurcz lęku. Nie miała niczego na sumieniu, ale słyszało się wszędzie o działaniach bezpieki, aresztowaniach i donosach. A to wiadomo, co może ktoś na nią komu powiedział? Przypomniała sobie o ulotkach pod kartoflami w piwnicy. Czy może to mieć związek z nimi? Chyba niemożliwe, o ulotkach wiedziała przecież tylko Stasia, Nadzia i ona.
– Jak wyglądał?
– Ja tam nie wiem, ale podobno kilka razy był i pytał o panią kogoś na drodze, ale ludzie przecież nic nie wiedzą, bo pani u nas od niedawna. Ja wiem, że to paniny sklep, więc postanowiłam, że jak wrócę od Zegadłowej, to zajdę i powiem.
– Dziękuję – powiedziała Marianna suchym głosem, choć wolałaby nie wiedzieć, że ktoś jej szuka. Do końca dnia miała popsuty humor. Kto łazi pod jej domem i po co?
Przygotowała kilka ogłoszeń, że chce zatrudnić w sklepie zielarskim pracownicę i postanowiła po pracy rozwiesić je na okolicznych słupach. Miała nadzieję, że mimo trudnego czasu znajdzie kogoś chętnego, bo z wiekiem czuła coraz mniej sił, a i pomieszkiwanie na wsi i wyjście z tego całodziennego kołowrotu nieco ją rozleniwiło. Marzyła o powrocie na Wygon, o wiosennym zbieraniu ziół. Chciała, żeby wróciło tamto życie, które wiodła jeszcze tak niedawno.
Mijały tygodnie. Ludzie radzili sobie jakoś w tym bałaganie, wymieniali się kartkami. Niektórzy doszli w tym do perfekcji, a najlepiej mieli ci, co nie palili albo nie pili alkoholu, bo ich kartki były na wagę złota. Ludzie zabierali ze sobą kuchenne taborety, składane krzesełka wędkarskie oraz ciepłe koce i stali całymi nocami w kolejkach po żywność lub buty. Dzieci stały razem z rodzicami, bo były ciekawe tego, co się dzieje i traktowały kolejki jako przygodę. No i przydawały się już w chwili kupowania, bo na jedną osobę przypadała na przykład jedna kostka masła, kilo cukru albo zestaw trzech proszków do prania: Enzymatyczny, Pollena i Cypisek. Brało się cały zestaw, nie zważając na to, że Cypisek jest przeznaczony do prania rzeczy dziecięcych, bo pod sklepem trwała wymiana. Matki z radością oddawały proszek E albo Pollenę, żeby tylko zdobyć Cypiska. Jeśli więc Marianna, Nadzia i Basia szły we trzy do kolejki, kupowały za jednym zamachem dziewięć proszków do prania! Stasia gromadziła je w niewielkim kredensie, gdzie stały równo obok proszku do zębów o łagodnym miętowym smaku, pasty do szorowania Javox i kostek szarego mydła do prania.
Stasia zwykle robiła pranie w pralni w piwnicy bloku. Pralnie były dwie, razem z suszarniami. Do pierwszej wchodziło się przez pierwszą klatkę, do drugiej przez trzecią. Klucz brało się u pani Otylii, która mieszkała na czwartym piętrze w pierwszej klatce, pod numerem dziesięć. Zapisywała nazwisko lokatora i podawała klucz od wejścia głównego do suszarni – były cztery na każde pomieszczenie, przedzielone siatką i do każdej był oddzielny klucz. Do pralni wchodziło się przez drewniane, zielone drzwi. Było to pomieszczenie dość duże, z piecem, na którym stał wielki kocioł do gotowania bielizny, obok leżały drewniane szczypce do wyciągania jej z gara, żeby się nie poparzyć. Była też pralka Frania z wyżymaczką i wielka kadź do płukania. Pachniało w tej pralni czystością, mydlinami i wilgotnym drewnem. Stasia, mimo iż miała w domu pralkę, większe pranie wolała robić tutaj. W domu unikało się bałaganu, a bielizna wygotowana w wielkich kotłach, stojących na prawdziwym piecu opalanym drewnem, była idealnie czysta. No i z krochmaleniem było łatwiej, bo nie trzeba było gara z krochmalem nosić z kuchni do łazienki, a wszystko było w jednym miejscu. Potem upraną bieliznę wieszało się w jednym z czterech boksów i zamykało go na kłódkę. Bielizna schła szybko – pomieszczenie było przewiewne i nie panował tu piwniczny zaduch. Po skończonym praniu i suszeniu oddawało się kluczyk i uiszczało niewielką opłatę, liczoną za dobę. Trzeba więc było pilnować, by pranie nie wisiało zbyt długo i to należało do obowiązków małej Basi, podobnie jak pobieranie i zanoszenie kluczy do pani Otylii. Były to jedne z pierwszych obowiązków małej dziewczynki, które wykonywała z lekkim ociąganiem, bo już sama wizyta w piwnicy wzbudzała w niej pewną obawę. Szybko jednak przekonała się, że w piwnicy może być fajnie, bo odkryła tam koty. Kryły się w najciemniejszych zakamarkach, a załatwiały do piasku w drewnianych skrzyniach. Piasek gromadzony był na czas zimy, do posypywania chodników, koty jednak były przekonane, że jest to ich toaleta. Tamtej zimy Basia naliczyła ich dwadzieścia dziewięć – wszystkim nadała imiona i większość oswoiła. Po kryjomu przynosiła im też trochę mleka lub żółtego sera, o ile udało się go kupić. Te drobne kradzieże z domowej lodówki wolała przemilczeć, przeczuwając, że ani mama, ani babcia, ani prababcia nie pochwalałyby tego.
Zdecydowanie wolała mieszkać tutaj niż w starym domu. Miała tu więcej koleżanek, bo w bloku mieszkało dużo dzieci, na każdej klatce po kilkoro, szybko nawiązała z nimi przyjaźnie. Tylko do szkoły miała trochę dalej, to była jedyna niedogodność. Poza tym w mieszkaniu zawsze była prababcia i mała Basia nie wracała do pustego domu. Było też zawsze ciepło, nie musiała palić w piecu, a na stole, gdy wracała ze szkoły, czekały już kanapki, a w kubku ciepła herbata. Prababcia miała spisany jej plan zajęć i kiedy Basia wracała, od razu rozgrzewała się posiłkiem. Gdy trzeba było iść do kolejki – nie było rady. Basia ubierała się jeszcze raz i szła do supersamu. Ale tak robiły wszystkie dzieci z bloku i właśnie w tych kolejkach Basia nawiązała wiele znajomości.
Po przerwie dzieci wróciły do szkoły i rozpoczęła się nauka, ale po lekcjach spotykały się na sankach na niewielkiej górce przed domem. Basia ani myślała wracać do swojej starej kamienicy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Stanisława, młoda kobieta z Mystkówca Starego w samym sercu Puszczy Białej, zbiera zioła i marzy o tym, by zostać pielęgniarką. Niestety, życie nie układa jej się tak, jak by tego chciała. Kiedy nagle umiera jej ukochany mąż Edmund, a na świat przychodzi córeczka Marianna, młoda kobieta musi stawić czoła nowym wyzwaniom i zapomnieć o marzeniach.
Niespodziewanie dla samej siebie zostaje akuszerką i pod okiem wiejskiej bab-ki doskonali umiejętności, lecząc ziołami. We wsi pojawiają się nowi sąsiedzi, przybyli z Prus Wschodnich, i opowiadają jej o tej nieznanej krainie, a w niej niewielkim mieście Sensburg (obecnym Mrągowie), gdzie ludzie żyją zupełnie inaczej. Stanisława postanawia wyjechać z rodzinnej wsi i osiąść właśnie tam. Akurat w nieodległej od Sensburga wsi Eckertsdorf (dzisiejszym Wojnowie) planowane są obchody stulecia osadnictwa staroobrzędowców, a tamtejszy klasztor poszukuje akuszerki i zielarki, która mogłaby pomóc siostrze Galinie. Stanisława postanawia wybrać się w daleką podróż, która zmieni jej życie.
Powieść pachnie ziołami i jest przesycona prawdziwymi opowieściami mieszkańców Prus Wschodnich. Pokazuje świat wiejskich zielarek i akuszerek, który wprawdzie już odszedł, ale wciąż jeszcze powraca w ludzkich wspomnieniach.
.
To jest moja ukochana książka, najlepsza, jaką napisałem po polsku, najlepsza moja powieść, gdzie chyba udało mi się zsyntetyzować najważniejsze sprawy z mojego życia. To jest moja spowiedź pisarska.
Leopold Tyrmand
Losy młodego Polaka, którego wojenne drogi wiodą do Frankfurtu nad Menem, gdzie pracuje w jednym z hoteli jako kelner, w grupie młodzieży pochodzącej z krajów okupowanych przez Niemcy. W tym wrogim świecie odnajduje całkiem niespodziewanych sojuszników. Są nimi wszyscy, których dosięgła wspólna wojenna mitologia. Także młodzi Niemcy.
Jak większość prozy Tyrmanda i ta książka oparta jest na elementach biograficznych. Jest to opis losów człowieka nieprzeciętnego, którego młodość została naznaczona przez okupację, politykę i emigrację.
Jakże klawo jest być młodym, nikim, niczym, żadnym, trzymać z kelnerami i posługaczkami, z windziarzami, stenotypistkami, woźnymi, sprzątaczkami, konduktorami, manikiurzystkami i szoferami. Jak fajnie jest być z nimi na ty, słuchać ich wymyślań i marzeń, jeść byle co i cieszyć się małą zdobyczą: nową, głupią, źle ubraną dziewczyną, trafioną na lewo kolacją, paru kieliszkami wódki, na które udało się kogoś uderzyć, biletem na mecz za darmo, papierosami, którymi częstują możni tego świata, ci, którzy mogą sobie pozwolić na częstowanie.
.
1784 rok. Dwór Ludwika XVI i Marii Antoniny; arystokracja się bawi, ucztuje, wydaje miliony na stroje, powozy, polowania, rauty i koafiury, ale w tle – w tle słychać już wielkiego bezimiennego bohatera niedalekiej przyszłości – lud Paryża, który za lat kilka rzuci się na Bastylię i Wersal. Głodne, szukające paru franków zarobku na zakup jedzenia i opału w wyjątkowo ciężką zimę paryskie ulice, pełne bezdomnych, chorych i umierających wydają coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia, sprzeciwu, a wreszcie i agresji. Coraz mniej bezpiecznie w tym mieście... A tymczasem szepczą, że królowa kupuje naszyjnik za półtora miliona...
Wspaniały splot intryg, sensacji i romantycznych miłości tuż przed Rewolucją Francuską, oparty na autentycznych wydarzeniach – afery naszyjnikowej – która wstrząsnęła opinią publiczną we Francji i głęboko podkopała zaufanie do domu królewskiego.
.
Przemijają Jagiellonowie na polskim tronie, umiera bezpotomnie ostatni męski potomek Zygmunta Starego i Bony – Zygmunt August. Przed szlachtą i magnaterią staje widmo bezkrólewia. Walezjusz decyduje się objąć polski tron, ale bardziej go kusi tron francuski. Przy drugim sejmie elekcyjnym w ciągu roku widać oznaki paniki. Na planie pojawia się książę Siedmiogrodu. To czas Anny, siostry Zygmunta Augusta, która przez ponad 50 lat swego życia stała w cieniu wielkich spraw królestwa. Czy zdała egzamin z panowania? Czy starczyło jej sił i energii, by Rzeczpospolitą prowadzić w czas zawieruchy?
W książce Ostatnia z rodu przyglądamy się z bliska losom Anny Jagiellonki podpartym ogromną historyczną znajomością epoki Pawła Jasienicy.
Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz – zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.